sobota, 29 grudnia 2012

Konformizm pełną gębą czyli podsumowanie

Wraz z końcem roku, wszędzie -w telewizji, radiu, internecie towarzyszą nam różnorakie podsumowania. Aby nie wyłamywać się zbytnio z nurtu głównego i nie zbliżać się niebezpiecznie do groźnej ideologii hipsterskiej, oto moje podsumowanie. I życzenia. Życzeń nigdy nie za wiele.

Start bloga "orbitowanie bez cukru": 11 września 2011
Ogólna ilość wyświetleń (stan na 14:25 dnia dzisiejszego): 3993
rekord: post "Saga Zmierzch: Przed Świtem. Część 2" - 77 wyświetleń
ilość postów: 69

Życzę wam i sobie samych dobrych tekstów, które pomogą wam odpowiedzieć na pytanie "jaki film mam dzisiaj obejrzeć....?", zainspirują do własnych poszukiwań czy po prostu dostarczą kilkuminutowej rozrywki. Dziękuję za to, że czytacie. Obiecuje rozwój, plany są rozbudowane i stanowią znaczną większość moich noworocznych postanowień. Zobaczymy jaki procent z tego uda się zrealizować :)

Szczęśliwego filmowego Nowego Roku i szampańskiego Sylwestra! 



czwartek, 27 grudnia 2012

"Hobbit: Niezwykła podróż" / "The Hobbit: An Unexpected Journey"

Nie mogę i nie chcę krytykować tego filmu. Nie chodzi bowiem o to, czy jest lepszy, czy gorszy od "Władcy pierścieni". Chodzi o to, że dzięki kolejnemu filmowi Petera Jacksona wracamy do Śródziemia, za którym przynajmniej ja, już trochę się stęskniłam. Nie wdając się w szczegóły, czuje się w obowiązku nadmienić, że nastolatką będąc fascynowałam się Tolkienem, a "Silmarillion" był przez długi czas moją ulubioną lekturą do poduszki.

Oprócz zastosowania technologii 3D, "Hobbit" powiela sprawdzone już rozwiązania - począwszy od liternictwa, przez style architektoniczne, kompletny brak wyrazistych ról żeńskich (choć to akurat wina/zasługa samego Tolkiena)... Po co zmieniać coś, co się sprawdziło.

Pewnego rodzaju nowinką jest zwiększona prędkość przesuwu taśmy. Jak powiedział siedzący przede mną w kinie chłopiec: "Widać te 48 klatek na sekundę". Pewnie policzył, Rain Man istnieje na prawdę!

Ogromnym plusem jest muzyka, która w twórczy sposób przetwarza motywy i wzorce z "Władcy...". Piosenka "Over the Misty Mountains Cold" (i scena w której występuje) przyprawia o prawdziwe dreszcze i niepokojący zachwyt. Posłuchajcie sami: http://www.youtube.com/watch?v=6QibzE9I6pU

Wszystkim krytykującym "Hobbita" polecam godzinny video-blog, zamieszony na YouTubie. (http://www.youtube.com/watch?v=zfX1PYv1FEY) Peter Jackson, sam w dużym stopniu przypominający hobbita, z nieodłącznym kubkiem herbaty, uśmiechem i dziwnym "wyluzowaniem", oprowadzi was po planach zdjęciowych, lokacjach i całym filmowym zapleczu. Gratka zwłaszcza dla żeńskiej części widowni (Karolino - to uwaga specjalnie dla ciebie), Thorin Dębowa Tarcza wygląda równie interesująco bez charakteryzacji.



Jednakże raczej nie to, będzie nas frapowało po obejrzeniu tego video-bloga. Czy robienie filmów nadal jest sztuką? Czy może jedynie wielkim przedsięwzięciem logistyczno-technicznym?

Ja "Hobbita" polecam i  życzę wam dobrej zabawy podczas nieco nostalgicznego powrotu do znanego i lubianego Śródziemia.

poniedziałek, 24 grudnia 2012

Perełki z lamusa: James Cagney


Klasyczne kino hollywoodzkie miało swoje wielkie nazwiska. Humpreya Bogarta, Cary’ego Granta czy Katherine Hepburn.  Miało również Jamesa Cagneya, o którym w tym świątecznym i nostalgicznym okresie chce przypomnieć.  Stwierdzenie „był aktorem” nie będzie specjalnie odkrywcze, jednakże właśnie ze względu na to nie chce opisywać jego, bądź co bądź, fascynującej biografii. Popatrzmy na niego przez pryzmat jego filmów.



Wytworzył oryginalny typ irlandzkiego gangstera, uroczego zawadiaki o rozbrajającym uśmiechu, który nie ma szczęścia (ani podejścia) do kobiet. W czasach gdy Humprey Bogart nie był jedynie kojarzony z roli szlachetnego ex-kochanka z filmu „Casablanca”, tworzył wraz z Cagneyem fascynujący duet filmowy – np. w „Roaring Twenties”(1939) czy „Angels with Dirty Faces”(1938). Co ciekawe, w obu tych filmach to Cagney jest „gangsterem o złotym sercu” i to on zabija Bogarta w strzelaninie. Zwłaszcza drugi film zasługuje na waszą uwagę. Dawno nie widziałam tak umoralniającego, ale też sugestywnego zakończenia.

Paradoksalnie, Cagney otrzymał Oscara nie za rolę w filmie gangsterskim, a w musicalu. „Yankee Doodle Dandy”(1942)  to historia kompozytora i showmana George’a M. Cohana i fascynujący portret amerykańskiej sceny musicalowej początku XX wieku. Mała próbka (przepraszam za jakość, youtube tym razem się nie popisał) poniżej. Nie jestem ekspertem, ale nawet ja zwróciłam uwagę na specyficzny sposób tańca Cagneya, wynikający z… jego kariery bokserskiej.


Filmowa lektura obowiązkowa dla wszystkich wielbicieli, jak to ostatnio zwykło się mawiać w TVN24 – „kolosa na glinianych nogach” (tak, tak, USA).
Inne warte wspomnienia filmy, to przedziwny, sfilmowany w najbardziej irytującym dla mnie formacie Cinemascope – „Love Me Or Leave Me”(1955). James Cagney spotyka się tam z Doris Day, co jest równie zaskakującym połączeniem co Frank Sinatra i Cindy Lauper (http://www.youtube.com/watch?v=RN_K_r_95rI)

Nie zapominajmy również o gangsterskim klasyku „The Public Enemy”(1931) z pamiętną, choć średnio uzasadnioną merytorycznie, sceną rozmazywania grejpfruta na twarzy Mae Clarke. Z pewnością film ten byłby znacznie lepszy, gdyby nie rodząca się cenzura, która znacznie ograniczyła intensywność jego przekazu.

Koniec tego dobrego.  James Cagney gwiazdą był i basta. A teraz:

Życzę wszystkim czytelnikom
mojego skromnego bloga
wyjątkowych I filmowych świąt.
Oby wasze odtwarzacze zawsze działały, stare filmy ściągały się szybko, a bilety do kina taniały!

niedziela, 16 grudnia 2012

"Atlas Chmur" / "Cloud Atlas"

Mam pewną zasadę. Zawsze przygotowuje się na najgorsze, dlatego, że wtedy spotykają mnie miłe zaskoczenia. I takim miłym zaskoczeniem był właśnie "Atlas Chmur".

Słyszałam ogromną ilość niepochlebnych opinii na temat tego filmu. Sama, znając poprzedni film braci... rodzeństwa Wachowskich ("Speed Racer"), byłam w stanie w nie uwierzyć. Jednakże ze względu na niespodziewaną kinową posuchę w sobotni wieczór, pełna obaw wykupiłam bilet na trwający 172 minuty "Atlas Chmur".

Po pierwsze - duży plus za wielość filmowych odniesień. Bez trudu zauważymy tu wpływy takich klasyków jak "Zielona pożywka" czy "Łowca Androidów".

Po drugie - kolejny plus za ryzykowny, choć ciekawy pomysł obsadowy. Aktorzy, występujący w nawet w siedmiu rolach, rzucają wyzwanie naszej spostrzegawczości. (Polecam pozostać w kinie podczas napisów końcowych, poznacie wtedy wszystkie role zagrane przez danego aktora.)

Po trzecie - sprawne i nienużące poprowadzenie kilku wątków na raz, które pod względem atrakcyjności (ale raczej treściowej niż wizualnej) można uplasować na tej samej pozycji.

Minusy?

Pop-filozofia rodem z New Age, i nierówny dialog, który popada w skrajności. Czasem bawi nas, niczym najlepsza komedia, a czasem próbuje zaoferować patetyczne i metafizyczne mądrości rodem z dzieł Paulo Coelio.

W dwóch (gramatycznie niepoprawnych) słowach: bardzo można.


piątek, 23 listopada 2012

"Saga Zmierzch: Przed świtem. Część 2"

Zaskakujące będzie dla wielu pewnie to, co napisze.
Bo nie mam zamiaru doszczętnie zniszczyć najnowszej części "Zmierzchu".

Oczywiście napiszę, że efekty specjalne wołają o pomstę do nieba. Że koniecznie należało znaleźć innych grafików, gdyż komputerowe dziecko wygląda najwyżej jak postacie z gry "The Sims". Choć należy docenić obycie w temacie, jakim wykazano się podczas sceny aktu seksualnego. Fajerwerki i złote rozbłyski w momencie orgazmu? Cóż za inwencja.
Napiszę też, że reżyser powinien zmienić nazwisko, bo trudno się nie śmiać, kiedy w czołówce, napisane dumnymi, krwawymi zgłoskami widzimy: Bill Condon.
Nie należy również zapominać, że film ten jest wręcz kopalnią niezapomnianych cytatów:

- Powąchaj mnie. 
- Rzeczywiście strasznie śmierdzisz. 

Ale "Zmierzch" ma swoje dobre strony. Fankom (bo chyba głównie są to fanki, o ile mnie intuicja nie myli) gwarantuje historię miłosną rodem z najklasyczniejszych melodramatów. Wzruszenia i nadzieję, że nawet ja, brzydka, niezdarna i zakompleksiona, mam szansę znaleźć swojego Edwarda i być szczęśliwa na wieki wieków amen.
Natomiast antyfanom "Zmierzch" oferuje wspaniałą zabawę, salwy śmiechu i kompletne niedowierzanie - Jakim cudem, do jasnej cholery, to się tak dobrze sprzedaje?

Nie zachęcam, nie zniechęcam. Przecież i tak zrobicie, co będziecie chcieli.




sobota, 17 listopada 2012

"Mistrz" / "The Master"

Oczywiście, że można nazwać film, którego się nie rozumie "trudnym". Albo "ambitnym". Ja jednak posłużę się innym repertuarem określeń.

"Mistrz" to film bez fabuły i bez sensu. Chciałby być wieloznaczną opowieścią na temat wszystkiego, która nie boi się ryzykownego połączenia metafizyki i przyziemności. A jest nużącą wydmuszką, która pod płaszczykiem niedopowiedzenia ukrywa przerażające banały i brak treści.

Niby jest tu manipulacja, sekta, wyższe poziomy świadomości, zwierzęcość, popędy. Ale wszystko to, ze względu na swoją rozchwianą i chaotyczną formę nie fascynuje i nie zachwyca. 165 minut ciągnie się niemiłosiernie, przyprawiając widzów o nieustanne ataki ziewania i częste wizyty w toalecie.

Spodziewałam się czegoś więcej po reżyserze fenomenalnego "Aż poleje się krew."
"Mistrz" to film o wszystkim i o niczym. "Mistrz" to film bez tajemnicy i bez zakończenia.
"Mistrz" to KOMPLETNA strata czasu i pieniędzy.

Nie. Po stokroć nie.

środa, 14 listopada 2012

"Pokłosie"

Co jakiś czas na naszym polskim podwórku odzywają się głosy, oznajmiające wszem i wobec powszechny kryzys scenariuszowy lub nawet powszechny kryzys filmowy. I zwykle się z nimi zgadzam, zwłaszcza patrząc na naszą rodzimą kinematografię. Jednak czasem trafi się film, taki jak "Rewers", "Róża" czy... "Pokłosie", który pozwoli mi z nadzieją patrzeć w przyszłość.

Podniosły wstęp, ale i film poważny.

Wreszcie, po 11 latach, doczekaliśmy się kolejnego filmu Władysława Pasikowskiego. I choć "Psami" można pogardzać, to nikt nie może zaprzeczyć, jak ważnym elementem naszej polskiej kultury (i języka) się stały. Bo któż nie chciał kiedyś odpowiedzieć: (wybaczcie, ale przecież to cytat z klasyka!) "W imię zasad, skurwysynu". 

Obawy były wielkie, ale nieuzasadnione. "Pokłosie" to film z wysokiej półki. Ze świetnym aktorstwem, znakomitymi dialogami i trafnym portretem polskiej prowincji, której trochę się w naszym kraju wstydzimy. Z pewną dozą absurdu i całym workiem naszej narodowej mentalności.

Reżyser powiedział już: "Pewnie zostanę zlinczowany". Cóż, trudne tematy istnieją właśnie po to, aby je poruszać, a nie zakopywać pod tonami fałszywych uśmiechów i kłamstwa. Istnieli dobrzy Niemcy i źli Polacy. I nie są jedynie wyjątkami potwierdzającymi regułę. Są wyjątkami zaburzającymi nasz światopogląd oparty na tak wygodnych stereotypizacjach i uproszczeniach.

Ale to moje zdanie. W sieci roi się od terabajtów innych. Wybierzcie się do kina i przekonajcie się sami - kto ma rację?

"teraz panuje taka mentalność ... żeby niszczyć to co Polskie ... tak, ażeby młodzi ludzie dobrze wiedzieli, że polak to : katol, antysemita, zaściankowy połmózg, ciemniak, sredniowieczna menda,a europejczyk to człowiek szanujacy godność drugiego, to człowiek postępowy, nowoczesny, przyjazny, miły, sympatyczny ... manipulacja jest wszędzie..." [forum filmweb.pl]



Polecam. Koniecznie i zdecydowanie. Choć nie łatwo.

niedziela, 28 października 2012

"Skyfall"

Trudno pisać o Bondzie. To wielkie brzemie, mierzenie się z legendą. Niemalże czuje za sobie laserowy celownik wszystkich zwolenników 007, którzy bez wahania pociągną za spust w wypadku jakichkolwiek nieścisłości.

Ale jak mówią - no risk no fun, no pain no gain. Kontunuujmy.

James Bond jest tak niezbędny jak Święty Mikołaj. Choć nie myślimy o nim codziennie, w okresie okołoświątecznym (lub okołopremierowym) nie mówi się o niczym innym.
"Over the top", przesadzony, nierealistyczny... - zrzędziła pani wychodząca za mną z kina. Oczywiście że tak! Ale to nie są zarzuty. To są cechy charakterystyczne spy-dramy, filmu szpiegowsko - przygodowego, którego najlepszym reprezentantem są filmy o Jamesie Bondzie.

Ale skupmy się na filmie.

Olśniewająca, ale i również niepokojąca i mocno surrealistyczna czołówka, do której, jak skrupulatnie informują nas napisy, zatrudniono osobnego reżysera. Zatrudniono również Adele, której piosenka "Skyfall", przywodzi na myśl najbardziej klasyczne bondowe przeboje (np. "Goldeneye").
Ben Whishaw, Ralph Fiennes, mniej i bardziej wyraziste "dziewczyny Bonda" oraz wspaniała (czyt. zimna, twarda i oschła) Judi Dench.
Daniel Craig - zachwycający i nienaganny. Niezbędny element fantazji kobiet i mężczyzn z całego świata. Bo przecież każdy z nas nuci czasem: "I wish I was James Bond" (lub "with James Bond", wersja do wyboru).

http://www.youtube.com/watch?v=6eXsBj9BCdM

Javier Bardem. Jeden z najbardziej wyrazistych "złych", którego można przyporządkowac do tej samej kategorii, do której należą Odd Job (pamiętacie otyłego azjatę we fraku i kapeluszu?), Buźkę (Jaws) czy Francisco Scaramanga (Chistopher Lee - "Człowiek ze złotym pistoletem"). Bardem z nieodzownym furor dei w oku, korzysta z mojej osobistej zasady "gay jokes are always funny" dodając za razem kolejny eksponat do swojej kolekcji najbardziej nietwarzowych fryzur na świecie.
Trudno pisac o tym filmie. Jest absolutnie wszystkim tym, czego oczekujemy od filmu o Jamesie Bondzie. Zapomnijmy więc o nieudanym "Quantum of Solance" i uznajmy "Skyfall" za godną kontynuację "Casino Royale".

KONIECZNIE.




sobota, 27 października 2012

"Whisky dla aniołów" / "The Angels` Share"

Unikając tłumu związanego z premierą filmu "Skyfall" (na który oczywiście również się wybieram i którego również nieomieszkam opatrzyć krytycznym komentarzem), przez zupełny przypadek - a dokładnie przez ogromną sympatię mojego kinowego towarzysza do whisky - trafiłam na film "Whisky dla aniołów". W reżyserii Kena Loacha, którego filmy, jak sie okazuje, potrafią być o niebo bardziej emocjonujące niż legendanie już nudny "Wiatr buszujący w jęczmieniu".

W "Whisky dla aniołów" mamy:

- elementy kryminału
- szkocki odpowiednik "Trainspottingu"
- obraz marginesu społecznego
- przypowieść o tym jak z nizin dojść na szczyt
- galerię ludzkich osobliwości
- mało wyszukany, szkocki  humor
- dobrze skonstruowaną intrygę
- miłe dla ucha piosenki

a także dużo, dużo whisky, której bukietem, wraz najwybitniejszymi smakoszami, się rozkoszujemy.

Bardzo ciekawa propozycja filmowa dla wielbicieli whisky, Szkocji, a także nie zatłoczonych sal kinowych. Czemu nie?

środa, 3 października 2012

"Savages"

Olivier Stone. Reżyser filmów skrajnie dobrych: "JFK", "Skandalista Larry Flynt", "Urodzony 4 lipca" i skrajnie złych: "World Trade Center", "Alexander" i.... "Savages".

"Savages" wygląda miejscami jak reklama letniej kolekcji H&M, która w połączeniu z natrętnym żeńskim komentarzem z offu, koszmarnymi dialogami, zawiłą i bezsensowną fabułą, drewnianym aktorstwem oraz łopatologicznie powtarzanym przesłaniem, że wszyscy jesteśmy dzikusami, tworzy przedziwną papkę, której nie da się opisać innymi słowami niż " istny koszmar".

My real name's Ophelia, but when I found out she was the bipolar bitch in Hamlet, I cut it down to just O.

I had orgasms. He had "wargasms." 

Jako że nie chcę otrzymać miana naczelnego "hejtera", pozwolę sobie wspomnieć o dobrych stronach "Savages". Są dwie.

Benicio Del Toro. Wspaniały i niedoceniany, równie szalony jak jego kolega z planu "Las Vegas Parano" - Johnny Depp. Niestety, ze względu na latynoskie pochodzenie (Puerto Rico) został zakwalifikowany jako doskonały kandydat do ról meksykańskich dilerów narkotykowych. I role te, doprowadził do perfekcji.

Salma Hayek. Kolejna przedstawicielka mniejszości latynoskiej, której udało się nieco bardziej niż wspomnianemu powyżej Del Toro. Wzięta aktorka i producentka jest również przepiękną kobietą, która nie podlega upływowi lat i z filmu na film wygląda coraz bardziej olśniewająco. I gra coraz lepiej.

"Savages" w dwóch słowach? Szkoda czasu.


poniedziałek, 1 października 2012

Drobna reklama: FO(R)TEL

Pozwolę sobie w tym miejscu na małą reklamę.

Oto w dniu dzisiejszym, rusza zupełnie nowy, nieregularny, refleksyjnik kulturalny "Fo(r)tel". A jako że pierwszy tekst, jaki się tak ukazał został podpisany nazwiskiem mojej skromnej osoby, uznałam, że drobna (auto)reklama nikomu nie zaszkodzi.

Więc jeśli chcielibyście, moi drodzy, dowiedzieć się czegoś o "Niezniszczalnych 2", nowym filmie o Batmanie, postmodernizmie i odgrzewanych kotletach - zapraszam do czytania!

http://for-tel.blogspot.com/

sobota, 29 września 2012

Perełki z lamusa: "Wielki sen" / "The Big Sleep" (1946)

Legenda głosi, że nawet scenarzyści pogubili się w fabule filmu, a jedynym powodem dla którego "Wielki sen" był oglądany, była wielka namiętność i erotyczne napięcie pomiędzy Lauren Bacall a Humphrey'em Bogartem.

Być może.

"Wielki sen" warto jednak oglądnąć z wielu różnych powodów. Po pierwsze - to klasyk kina noir, oparty na książce Raymonda Chandlera. Po drugie - dla Bogarta. Niskie to, brzydkie, a pociągające i elektryzujące. To jeden z tych aktorskich fenomenów, który nadal zaskakuje i fascynuje. Po trzecie - dla dialogów.

Zaskakujące są wyroki cenzorów.


Vivian: Speaking of horses, I like to play them myself. But I like to see them workout a little first, see if they're front runners or comefrom behind, find out what their whole card is, what makes them run.
Marlowe: Find out mine?
Vivian: I think so.
Marlowe: Go ahead.
Vivian: I'd say you don't like to be rated. You like to get out in front, open up a little lead, take a little breather in the backstretch, and then come home free.
Marlowe: You don't like to be rated yourself.
Vivian: I haven't met anyone yet that can do it. Any suggestions?
Marlowe: Well, I can't tell till I've seen you over a distance of ground. You've got a touch of class, but I don't know how, how far you can go.
Vivian: A lot depends on who's in the saddle.

Vivian: You go too far, Marlowe.
Marlowe: Those are harsh words to throw at a man, especially when he's walking out of your bedroom.

Carmen Sternwood: You're cute. I like you.
Marlowe: Yeah, what you sees nothing, I got a Balinese dancing girl tattooed across my chest.


Dla dociekliwych: wyrażenie "put down for big sleep" to... zabić.

sobota, 15 września 2012

"W drodze" / "On the Road"

Film ten dokonał rozległego gwałtu na moim (skołatanym i bez tego) umyśle. Zobaczyłam rzeczy, które zaskoczyły nawet tak doświadczonego widza jak ja.
Przykład? (NO spoiler alert).
Jeśli chcecie zobaczyć Steve'a Buscemi w brutalnej scenie gejowskiej - ten film jest właśnie dla was!

"W drodze" to dłużące się, orgiastyczne i zaprawiane dziwnymi narkotykami widowisko, po którym pozostaje niepokój i przerażające pytanie: "Czy beatnicy na prawdę tacy właśnie byli?"

Po oglądnięciu "Skowytu" (z Jamesem Franco w roli głównej), czekałam na ten film z niecierpliwością. Nie przeraził mnie nawet fakt, że dwie główne role zostały powierzone Anglikom, a w głównej roli żeńskiej zobaczę wampirzą kochankę - Kirsten Stewart. Oczekiwałam ciekawej formy i jeszcze ciekawszej treści.

Jedyne co znalazłam to opary papierosowego dymu, pretensjonalność i nagie, kłębiące się ciała.

Nie. Pomimo najszczerszych chęci - nie.

niedziela, 9 września 2012

"Pamięć absolutna" / "Total Recall"

Filmy science-fiction z początków lat 90 miały toporne i kiczowate efekty specjalne. Jednak z biegiem lat, podobnie jak w przypadku piesków kiwających głową wożonych w Polonezach, zyskują one wartość kultową. Tak własnie było w przypadku oryginalnej "Pamięci absolutnej" z 1990 roku.

Twardy akcent Arnolda Schwarzeneggera, Sharon Stone w obcisłych getrach, obraz kosmosu rodem z gier na Atari i ogromna dawka poczucia humoru.

Niestety, twórcy nowej wersji filmu, zapomnieli o ostatnim elemencie, zastępując autoironicznego Arniego, obojętnym, bezbarwnym i nijakim Colinem Farellem.

Nie jestem wielką fanką remake'ów. "Pamięć absolutna" (2012) przypomniała mi dlaczego.

Nie.

piątek, 7 września 2012

"Merida waleczna" / "Brave"

Kolejna perełka z wytwórni Disney-Pixar, która sprawi radość nie tylko dzieciom, ale również feministkom.
 
Koniec z księżniczkami czekającymi z utęsknieniem na księcia na białym koniu. Królewska córka Merida bierze swój los we własne ręce i ze szkockim uporem sprzeciwia się wszelkim planom zamążpójścia. 

Film nieco gorszy od "Zaplątanych", ale nadal trzymający się na wysokim poziomie, który gwarantuje rozwój  intelektualny młodszym kinomanom (a nie cofanie się w rozwoju rodem z "Idiokracji"). 

Trudno mi wypowiedzieć się na temat polskiej wersji językowej, jednakże angielska, znakomicie oddaje chropowaty, rubaszny, ale i nie pozbawiony uroku, charakter bajkowych postaci. 

Jedyne czego brakuje, to większej ilości piosenek. Czy doczekamy się jeszcze kiedyś hitu na miarę "Kolorowego wiatru"? :)

piątek, 31 sierpnia 2012

"Premium Rush"

premiera USA: 24 sierpnia
premiera Polska: 12 października

Co może być fascynującego w codzienności nowojorskiego kuriera rowerowego?
"Premium Rush" pokazuje, że WSZYSTKO.

Ogromna dawka emocji, efektowne zderzenia i wywrotki. Czyli rowerowy pęd ulicami szalonego Nowego Jorku przedstawiony w formie trzymającego w napięciu filmu akcji!

Film absolutnie niehermetyczny - nie trzeba być wyznawcą dwukołowego kultu aby znakomicie bawić się podczas seansu, zasłaniając oczy przed wszechobecnym widokiem upadków, złamań i otarć.

Rowery, rowery, rowery, a oprócz tego bardzo dobrze zbudowana intryga i odrażający czarny charakter grany widowiskowo przez Michaela Shannona (rola warta Oscara!). Nie jest łatwo zbudować postać, do której widzowie będą czuli jedynie coraz większe obrzydzenie.

A na dodatek, wschodząca gwiazda: Joseph Gordon - Levitt, który, moim zdaniem, obok Ryana Goslinga, jest jednym z najciekawszych nazwisk młodego Hollywood.

Panowie i Panie (nie tylko rowerzyści) - KONIECZNIE!

poniedziałek, 27 sierpnia 2012

"Niezniszczalni 2" / "Expendables 2"

Kolejna wizyta w amerykańskim i kolejna wielka przygoda. Otóż. 

Pan w kasie sprzedał mi bilet na najnowszego Batmana. Pamiętając o poprawności politycznej nie będę obwiniać za to jego sięgającej ponad normę wagi, ani nieco ciemniejszej skóry. Jednakże posiadania złego biletu, zostałam wpuszczona do kina i na salę, aby zobaczyć wiekopomne dzieło: "Niezniszczalni 2".
Po zakończonym filmie, wyszłam dokładnie tą samą drogą którą weszłam, podobnie jak większość widowni. I rozeszliśmy się na kolejny film! I na kolejny! I na kolejny! Zero kontroli! Raz wejdziesz, możesz siedzieć do wieczora. Charlie i fabryka czekolady, Kaja i amerykańskie kino. Niesamowite. Następnym razem wezmę więcej jedzenia. 

Jedynymi osobami, którym ten film sprawił przyjemność, byli aktorzy, którzy mogli przypomnieć sobie swoje najlepsze lata i najlepsze filmy i znowu niszczyć wroga trzymanymi w jednej ręce karabinami maszynowymi.

"Rest in pieces"

Odrobina humoru, która bardzo rzadko śmieszyła oraz intertekstualne żarty, których rozpoznanie nie sprawia żadnej przyjemności.
Chuck Norris jako samotny wojownik o niesamowitych umiejętnościach, Jean Claude Van Damme w ciemnych okularach (lepiej gdyby ich w ogóle nie zdejmował...), podstarzały i sflaczały Sylvester Stallone, przerażający Dolph Lundgren (mierzący 195cm wzrostu inżynier chemii) oraz jedyny starzejący się z godnością Bruce Willis. I Jason Statham. Wspaniały jak zawsze.

"My shoe is bigger than this car" (Arnold Schwarzenegger o Smarcie)

Z pewnością pojawią się wobec mnie zarzuty: przecież wiedziała na jaki film idzie. Może nie zrozumiała konwencji? Moi drodzy, jako dziecko wychowane w latach 90 na kasetach VHS, o filmach akcji z powyższymi panami wiem wszystko i konwencja ta nie ma dla mnie żadnych tajemnic. Potrafię z zamkniętymi oczami odróżnić "Uniwersalnego żołnierza" od "Cyborga" oraz opowiedzieć o problemach polityczno-społecznych poruszanych w kolejnych częściach "Rambo". A pomimo tego "Niezniszczalni 2" (w przeciwieństwie do pierwszej części filmu!) mnie całkowicie zawiedli.

To jest nie film rozliczeniowy. To czysta zabawa, jaką zorganizowała sobie grupa emerytów, zapominając o istnieniu widzów i ich gustach. Panowie, nie tędy droga.

Jako film osobisty i podsumowujący polecam "JCVD". Poruszający, zaskakujący, zastanawiający. Zwiastun poniżej.

http://www.youtube.com/watch?v=4z_6UfkQ-c0

I tym optymistycznym akcentem pozwolę sobie zakończyć opis filmu, który przypomniał mi, że wszyscy się starzejemy, czas płynie, a filmy powinno się robić dla widzów, a nie swojej własnej, hedonistyczno-egoistycznej uciechy.



niedziela, 26 sierpnia 2012

Rozprawa o metodzie wg Kai Ł.


Trochę bardziej teoretycznie i na poważnie. Osobiste refleksje na temat sztuki aktorskiej zainspirowane nauką do egzaminu z historii i teorii teatru, mentalnością Amerykanów oraz deszczowym Chicago. 

            Niezależnie od rejonu geograficznego, wszyscy aktorzy, twierdzą, że posługują się „Metodą”, choć przypuszczalnie niewielu z nich rozumie, na czym ona właściwie polega. Nie wiedzą również jak wiele niebezpieczeństw niesie ze sobą ta zwulgaryzowana wersja rosyjskiego oryginału.

            Konstantyn  Stanisławski, wielki rosyjski reżyser teatralny i teoretyk teatru, przeczuwał, że stworzona przez niego metoda aktorska zyska popularność i wielu zwolenników. Dlatego ostrzegał, aby nie podchodzić do niej jedynie formalnie i wyrywkowo. Mówił, że konieczne jest zrozumienie całego systemu, jego wszystkich aspektów i głębi. Pobieżne podejście do metody może być wręcz niebezpieczne, i to nie tylko dla sztuki, która stanie się sztuczna i nienaturalna, ale również dla aktora. Kiedy przypominamy sobie tragiczne losy gwiazd, takich jak Marilyn Monroe czy James Dean możemy z pełnym przekonaniem powiedzieć: To były prorocze słowa. 

            Metoda Stanisławskiego, w swoim pierwotnym zamyśle była niezwykle ironiczna. Z jednej strony oczekiwała od aktora znalezienia swojego prawdziwego „ja”, odkrywania nowych aspektów swojego jestestwa. Z drugiej strony oczekiwała, że wcieli się on w wiarygodny i naturalny sposób w kogoś zupełnie innego. Ten dualizm, nie został jednak przeniesiony na grunt amerykański. Lee Strasberg, który w 1951 roku został dyrektorem Actors Studio, skupił się tylko na jednym elemencie ze skomplikowanej metody rosyjskiego teoretyka. Odrzucił techniczne aspekty pracy aktora – takie jak rytm, rozwój fizyczny czy umiejętności praktyczne, na rzecz proponowanej przez Stanisławskiego „pamięci emocjonalnej”.

Amerykańska wersja metody, skupia się na tworzeniu prawdziwych i uczciwych emocji, każąc aktorom przypominać sobie własne przeżycia, by odnieść się do nich przy budowaniu postaci.  Amerykanie przekroczyli granicę nakreśloną przez Stanisławskiego. Pozwolili aktorowi w pełni zespolić się ze swoją rolą, czasami poddając się w pełni jej kontroli. Stanisławski ostrzegał przed podobnym podejściem. Twierdził, że prowadzi ono do utraty panowania nad sobą, kiepskiego aktorstwa i skupieniu na sobie, zamiast na odgrywanej postaci. Rosyjski reżyser nie chciał, by praca aktora była nieustanną wiwisekcją, wywlekaniem na światło dzienne najtrudniejszych i najbardziej bolesnych wspomnień o  których każdy człowiek woli zapomnieć. Zależało mu, by aktor odczuwał radość tworzenia - joy of creation. Kiedy przypominamy sobie stremowaną i sfrustrowaną Marilyn Monroe z filmu Mój tydzień z Marilyn, raczej nie przychodzą myślimy o emocjach takich jak radość.  

Amerykańska wersja „Metody” popadła w skrajność.  Lata 50. i 60. na gruncie amerykańskiego teatru, przyniosły pewien istotny problem.  Wszyscy aktorzy grali dokładnie w ten sam sposób, wielu z nich wymawiało swoje teksty w kompletnie niezrozumiały sposób, gdyż, jak twierdzili, daje to lepsze wyobrażenie o głębi wewnętrznych problemów bohaterów. Prasa nawet teraz, z lubością donosi, na jakie to poświęcenia są gotowi amerykańscy aktorzy podczas przygotowań do roli. Tyją, chudną, spędzają całe godziny na siłowni lub zamykają się w celach więziennych i szpitalach psychiatrycznych. To podejście bardzo dalekie od tego co proponował Stanisławski.  Amerykanie zdają się nie przywiązywać wagi do szczegółów i zachowują się według słynnej już „mentalności najeźdźcy”. Zagarniamy, upraszczamy i włączamy do naszego kręgu kulturowego. Czasem to może kończyć się karykaturalnie i tragicznie. 

sobota, 28 lipca 2012

„Mroczny Rycerz powstaje” / „Dark Knight Rises”


Onieśmielający rozmach produkcji, najwyższych lotów (niekiedy dosłownie) sceny akcji, najbardziej intensywna sekwencja otwarcia, zdrady, wybuchy, orgia zniszczenia i inne fajerwerki i atrakcje.

Nowy Batman posiada również napisany z zegarmistrzowską precyzją scenariusz, który domyka wszystkie wątki poruszone w poprzednich filmach, równocześnie snując nową, imponującą intrygę. Zdania krytyków – podzielone, jak to zwykle bywa przy natrętnie promowanych produkcjach. Ja opowiadam się po stronie Christophera Nolana i ze wszystkich sił bronić będę nowej jakości kina rozrywkowego, której kodyfikatorem jest kolejny  „film o Batmanie”.

Świetnie kreowana postać Bane’a (spróbujcie GRAĆ kiedy ¾ twarzy zasłania wam steam-punkowa maska). Anne Hathaway wreszcie w roli która wzbudza szczerą sympatię (I to nie tylko u panów z powodu niezwykle obcisłego trykotu). A w roli policjanta o złotym sercu: Joseph Gordon-Levitt, cieszący się dużą popularnością wśród przedstawicielek płci pięknej.

A w ramach filmoznawczej nadinterpretacji, potraktuje ten film jako ostrzegawcze przesłanie establishmentu do buntujących się mas współczesnego społeczeństwa. Nie ważne kto was będzie prowadził ani jakie komunistyczno-anarchistyczne idee będziecie próbowali przeforsować. W końcu i tak wszystko wróci do normy, bogaci będą się bogacić, a biedni będą tracić.

Tak, jest to kolejny film obejrzany przeze mnie w kinie w USA w stanie Maine, poprzedzony hamburgerową orgią. Amerykanie są jak Włosi. Kochają jeść. W przemielonym mięsie ukrytym w bułce zawierają wszystkie frustracje i niepowodzenia, a pochłaniając je, symbolicznie pozbywają się problemów, zyskując kolejne centymetry w pasie. 

sobota, 14 lipca 2012

"To Rome with Love" / "Zakochani w Rzymie"

W ramach realizacji kolejnych pocztówek z najsłynniejszych miast Europy, Woody Allen udaje się tym razem do stolicy słonecznej Italii, skąpanej w winie, oliwkach i neurotycznych historiach miłosnych.

I tym razem jest to pocztówka udana. Rzym wygląda dokładnie tak jak w rzeczywistości, a jego mieszańcy przedstawieni są z dużą dozą sympatii zakrawającej na podziw.

Na film składają się cztery historie:

1. Młoda Amerykanka poznaje uroczego Rzymianina - komunistę. Czas na rodzinne spotkanie rodem z "Poznaj mojego tatę". Tyle, że tym razem ojcem nie jest Robert de Niro, a sam mistrz - Woody Allen. Miło zobaczyć go znowu na dużym ekranie, choć zdecydowanie smutna jest świadomość nieuchronnie uciekającego czasu, który nie oszczędza nawet największych mistrzów światowej kinematografii (tak właśnie uważam!)

2. Synonim włoskości, Roberto Benigni w sposób godny Louisa Bunuela, zyskuje sławę, dzięki której każdy jego ruch (włączając w to golenie i robienie tostów) jest śledzony przez hordy fotoreporterów.

3. Najbardziej irytująca i aseksualna filmowa para ostatnich lat - Jesse Eisenberg i Ellen Page. Gdyby nie obecność Aleca Baldwina w roli głosu sumienia, epizod ten byłby kompletnie nie do strawienia i powodowałby zgagę ze skutkiem śmiertelnym. Woody Allen nadal szuka godnego siebie następcy. Niestety ani Owen Wilson, ani Eisenberg nie sprostali legendarnej postaci żydowskiego neurotyka o niespełnionych ambicjach, który "upadając na plecy, łamie sobie nos".

4. Młode małżeństwo z prowincji przybywa do stolicy w pogoni za lepszą pracą. Wszystko komplikuje się przez telefon komórkowy wpadający do studzienki kanalizacyjnej oraz zjawiskową Penelope Cruz w roli włoskiej prostytutki.


Biorąc pod uwagę ostatnie filmy Woody'ego Allena, można z czystym sercem powiedzieć, że powoli wraca do formy. Ja osobiście życzę mu powodzenia, wielu lat życia i coraz lepszych filmów.


Panie Allen - zapraszamy do Krakowa!



sobota, 7 lipca 2012

"Prometeusz"

Prawdziwie amerykańskie doświadczenie 
czyli 
wyprawa Kai do kina w Stanach Zjednoczonych

Po pierwsze - podróż ciężarówką (pick-upem) do kina "right in the middle of nowhere".
Po drugie - film od lat 18, bez pokazania ID - nie wejdziesz. Cała obsługa kina przyszła podziwiać mój polski dowód osobisty.
Po trzecie - amerykańskie fotele kinowe są dwa razy szerze od polskich.
Po czwarte - wszystkie zwiastuny przed filmem dotyczyły horrorów. Jak poinformowali mnie moi towarzysze, to obecnie najpopularniejszy gatunek w USA. Lepiej bać się żydowskich demonów niż niespłaconej hipoteki.
Po piąte - "Prometeusz" nie był złym filmem. 


"Prometeusz" = "Obcy" (wszystkie części, wszakże ma to być prequel serii) + "Blade Runner" + "Moon" (Sam Rockwell - kto nie widział nich szybko to nadrobi, bo to na prawdę dobry film science-fiction) + duża dawka uproszczonego feminizmu. 


Nie trzeba być Slavoyem Zizkiem aby dopatrzyć się podobieństw pomiędzy filmowymi monstrami a żeńskimi narządami płciowymi. Filmoznawców zapewniam o obecności ulubionego motywu "vaginy dentaty". 


Plus - pierwsza scena aborcji w kosmosie, zakończona zaszywaniem rany zszywkami. Naomi Rapace okazała się być godną następczynią Sigourney Weaver. 


Solidne kino gatunkowe.





niedziela, 10 czerwca 2012

"Valhalla Rising" / "Valhalla: Mroczny wojownik"

(premiera 15.06)

Zdaniem krytyków - film o wszystkim. O milczeniu Boga, o beznadziei, zbawieniu i potępieniu. Zagubieni krzyżowcy z jednookim, milczącym wojownikiem na czele zamiast ziemi świętej znajdują piekło na ziemi, kraj bez Boga. Popadają w odmęty szaleństwa i religijnego zaślepienia.
Film niedookreślony, powolny, a przez to niezwykle silnie oddziałujący i dający pole do popisu dla wyobraźni widza.

Moim zdaniem - film o niczym. Trwająca półtorej godziny artystowska męka, wyciągnięta z najciemniejszych odmętów magazynu dystrybutora ze względu na niebywały sukces następnego filmu tegoż reżysera (Nicolas Winding Refn), filmu "Drive".
Najgłębiej cierpiącą jednostką w tym filmie jest widz, który dzięki monochromatycznym i monotonnym obrazom, a także minimalistycznej muzyce, pogrąża się w totalnej katatonii i beznadziei.
Portal Filmweb za określenie gatunku tego filmu słowem "akcja" powinien zostać spalony na stosie.

Odradzam. Ze wszystkich sił.

piątek, 8 czerwca 2012

Perełki z lamusa: Doris Day & Rock Hudson

Absolutnie nie chcę zdominować tegoż bloga wpisami o starych filmach i nieżyjących gwiazdach. Ale cóż zrobić, kiedy wydają mi się po prostu lepsze? 


Każda wielbicielka (i wielbiciel, nie dyskryminujmy nikogo) komedii romantycznych, oprócz miłosnych zmagań Katherine Heigl, Emmy Stone czy nawet Sandry Bullock, powinien poznać również klasykę tego (wątpliwej jakości, według niektórych) gatunku filmowego.

W tym celu należy cofnąć się do przełomu lat '50 i '60, pachnących różem i lakierem do włosów.
To właśnie wtedy pojawiły się schematyczne, stereotypowe i sztampowe, ale również zachwycające swoją anachronicznością komedie duetu Doris Day/ Rock Hudson.

Choć w całości obracały się wokół sfery seksualnej, a przez niektórych filmy te nazywane były "komediami sypialnianymi", to nie ma tam ani jednej, nazwijmy to, "bardziej intymnej" sceny.
Wszystko rozgrywa się wokół języka, aluzji, potyczek słownych i wytrwale budowanych intryg. To dowód na potwierdzenie odwiecznej teorii: rozwój cenzury to również rozwój języka ezopowego i subtelności.

Wszystko jest tutaj przesadzone. Rock Hudson jest przesadnie męski. Odgrywa ociekający testosteronem spektakl męskości wśród szemrzących kobiecych westchnień. W tym miejscu należy wspomnieć, iż w latach '80 Rock Hudson przyznał się do swojego homoseksualizmu (co osobiście uważam za jedną z największych tragedii kinematografii). Doris Day jest przesadnie kobieca. Jej nadmierna uczuciowość, rzucająca się w oczy nadekspresja, wyszukane i ekstrawaganckie kostiumy oraz zachwycająca kariera zawodowa to w rzeczywistości tylko wstęp do realizacji prawdziwego powołania, do bycia matką i żoną.

W rzeczywistości niewiele zmieniło się w komediach romantycznych od tego czasu. Twardziele nadal są uwodzicielskimi twardzielami, a wyzwolone kobiety biznesu marzą o mężu, dzieciach, gotowaniu i sprzątaniu.

"Pillow Talk" (1959). "Lover Come Back" (1961). It's all in there.

http://www.youtube.com/watch?v=qPgZLAAVKUk&feature=related


niedziela, 27 maja 2012

Perełki z lamusa: "In the Heat of the Night" (1967)

Ku uciesze gawiedzi (a tak na prawdę mojej własnej), zdecydowałam się uruchomić nowy cykl "recenzji". Dotyczyć będą filmów starych, (mniej lub bardziej) których, z niewiadomych względów, większość współczesnych widzów się boi. 1950 - co za staroć... 1930? To wtedy już istniało kino? 


Zapraszam do czytania. Na początek - "In the Heat of the Night" (1967)

Przy akompaniamencie śpiewanej przez Raya Charlesa piosenki, czarnoskóry policjant, na skutek skomplikowanego systemu komunikacji publicznej, znajduje się w samym środku konfederackiego południa - w stanie Missisipi.
Na domiar złego jest ekspertem od zabójstw, a w miasteczku (Sparta!) popełniono morderstwo. (Uwielbiamy te filmowe zbiegi okoliczności <3)
Czy szef lokalnej policji i mieszkańcy będą w stanie, wbrew swoim ideałom, zaufać czarnoskóremu policjantowi?

W głównej roli - prawdziwa legenda amerykańskiego kina - Sidney Poitier (czyt. Puatie). A scena spoliczkowania współczesnego plantatora przez czarnego policjanta - bezcenna. Zgrabna intryga, świetna konstrukcja - choć uważny widz stosunkowo wcześnie zorientuje się, kto jest mordercą.

Polecam.


czwartek, 24 maja 2012

"Bel Ami" / "Uwodziciel"

Zdarzają się czasem takie filmy, przed którymi należy ostrzegać widzów wielkimi tablicami z napisem "zły film". Taką tablicę należy postawić przed filmem "Bel Ami" i odgrodzić go dodatkowo drutem kolczastym.

102 minuty czystej męki, w której historia, bohaterowie, a nawet tło historyczne, pokazani się w najnudniejszy sposób jaki można sobie wyobrazić, na dodatek pozbawiony wszelkich emocji. Robert Pattison dwoi się i troi aby jego pozbawiona ekspresji twarz wyrażała coś innego niż ból istnienia. Ponosi jednak sromotną klęskę, a najciekawszą rzeczą jaką pokazuje na ekranie są nagie pośladki.

Piękne i zdolne aktorki (jak zwykle zachwycająca Christina Ricci) poniżają się udając namiętność i pociąg do tytułowego Bel Ami, a pełne uniesień, namiętne uściski wyglądają raczej jak zapasy w stylu wolnym.

Trudno uwierzyć w uwodzicielskie zdolności Roberta Pattisona, tak samo jak trudno uwierzyć, że ktokolwiek będzie się na tym filmie dobrze bawił. Zdecydowanie i z pełnym przekonaniem: NIE.

czwartek, 17 maja 2012

"Mroczne cienie"

Choć Tim Burton nadal pozostaje wierny wypracowanej przez siebie stylistyce to niestety, tym razem przesadził i przekroczył subtelne ramy filmowego pastiszu.
Nagromadzenie elementów intertekstualnych ( i na poły żartobliwych mrugnięć okiem do widza) przekroczyło wszelkie normy. Chociaż należy przyznać, że niektóre z nich są niezwykle pomysłowe - jak choćby epizodyczna rola Christophera Lee (i chyba zamierzone podobieństwo finału do filmu "Ze śmiercią jej do twarzy"). Film nie jest już oryginalną mieszaniną śmieszności i ekscentryczności. Jest przedziwną hybrydą, podczas której stale zadajemy sobie pytanie: "Co ja oglądam?" (względnie "Co ja pacze?").  Nie wiadomo: śmiać się, oburzać czy może płakać?

Dystans do filmów grozy oraz popularnych obecnie nastoletnich fantastycznych romansów (tak, chodzi o "Zmierzch") jest całkowicie zrozumiała. Ale niestety wersja zaprezentowana przez Tima Burtona zdecydowanie mi nie odpowiada.
Jedynymi stuprocentowo pozytywnymi akcentami w tym całym dziwactwie są rolę Johnny'ego Deppa oraz Evy Green. Z wielką nonszalancją, dystansem i finezją wcielają się w ciekawie skonstruowane postacie. No i Alice Cooper - gratka dla melomanów.

"Mroczne cienie" nie są kolejnym, nowym i ciekawym rozdziałem historii filmu wampirycznego. Wolę naszą rodzimą "Kołysankę".


piątek, 11 maja 2012

"The Avengers"

"The Avengers" jest znakomitym zwieńczeniem serii o superbohaterach, którą dzielni filmowcy przenieśli z kart komiksów na kinowe ekrany. Moim skromnym zdaniem, przed seansem warto oglądnąć wszystkie prequele (cześci składowe?) "The Avengers".

"Hulk" (do wyboru wersja z Ericiem Baną lub Edwardem Nortonen), "Iron Man" (dwie części), "Kapitan Ameryka" (o którym pisałam w wakacje) oraz "Thor" (którego niestety nie widziałam, ale nadrobię to as soon as possible).

Ale po co ja mam to wszystko oglądać?

Dzięki temu docenicie jak ładnie pasują do siebie wszystkie elementy, zauważycie dużą ilość odniesień między filmami oraz last lub not least, poznacie w pełni bohaterów oraz ich motywacje. "The Avengers" nie zafunduje wam bowiem pogłębionych portretów psychologicznych. Orgia zniszczenia, szybkie, żartobliwe dialogi, walka wszelkiego rodzaju bronią (zaczynając od boskich młotów, a kończąc na bombie atomowej) oraz hordy biomechanicznych przeciwników, nie są sprzyjającymi okolicznościami dla wieloetapowego rozwoju postaci.

Zostawcie swoje przeintelektualizowane umysły przed salą kinową, a "The Avengers" zagwarantuje wam czystą rozrywkę, która na prawdę bawi i odrywa od ponurej codzienności. Have (pure) fun!

piątek, 4 maja 2012

"Seksualni, niebezpieczni"

Młodzi Anglicy na wakacjach, czyli coś co wszyscy Krakowianie dobrze znają. I unikają, co polecam zrobić również w przypadku tego filmu, którego polski tytuł jest prawdziwym majstersztykiem (org. "The Inbetweeners Movie").

W wakacje moralność i rozsądek ulegają zawieszeniu, zostaje tylko dobra zabawa, kolorowe alkohole, seksualne podboje i kloaczne żarty.

"I'm on fucking holiday. I can't be TOO DRUNK".

Coś na kształt mniej udanego "American Pie" z ciekawą (ze względów poznawczych) panoramą zachowań turystów podczas letniego szaleństwa. Wszystko rozgrywa się w autentycznym miejscu (Grecja - Kreta - Malia), które ewidentnie należy wpisać na listę "prawdziwych kurortów do omijania" zaraz obok Lloret Del Mar.

"I stopped believing in GOD, when I realised that it was just DOG backwards."

Zdecydowanie NIE.

wtorek, 1 maja 2012

"5 dni wojny"


Gruzja to kraj bardzo europejski pod względem historii, kultury i zabytków. Również w kwestiach politycznych, Gruzini, wraz z swoim prezydentem Michaiłem Saakashwilim chcieli się w nierozerwalny sposób połączyć z Europą i zachodnią hemisferą. Zostać członkiem NATO, tym samym wyrywając się z rosyjskiej strefy wpływów. Wszystko zmieniło się w 2008 roku.

Słyszałam kiedyś o nieformalnej wypowiedzi jednego z przedstawicieli NATO, który twierdził, że już włączenie Polski do tej struktury to czyste szaleństwo. Te słowa znalazły swoje potwierdzenie podczas 5 dni w roku 2008.

Żadne NATO, żadna tarcza antyrakietowa (tak, właśnie z tego powodu zakończyły się starania o rozmieszczenie rakiet). Rosja nadal myśli o sobie w kategoriach Związku Radzieckiego, a sytuacja na granicy z Gruzją, pełna wzajemnych prowokacji i aktów przemocy była znakomitą okazją do przypomnienia o swoim istnieniu. Wojna w Gruzji w roku 2008 była dla Rosji „małą wspaniałą wojenką”. Pokazali swoją potęgę, zaznaczyli swoją strefę wpływów, podnieśli morale w kraju i wzmocnili pozycję prezydenta Putina, który ciągłe uważa rozpad Związku Radzieckiego za największą geopolityczną tragedię XX wieku.

Ta wojna trwała tylko 5 dni. A może aż 5 dni? Zwykłe europejskie państwo zostało zaatakowane, rosyjskie wojska w ciągu 5 dni podeszły pod samą stolicę kraju, a zachód praktycznie nie zareagował (również dlatego, że zajęty był Igrzyskami Olimpijskimi). Gdzie byli Amerykanie? (No dobra, wiadomo gdzie byli…) Gdzie była Europa? Czy aż tak bardzo jesteśmy zależni od rosyjskich surowców, że nie możemy sprzeciwiać się jej planom? Czy Rosja jest aż tak potężna? Ta wojna daje do myślenia.

A na ekrany film wszedł właśnie zaskakująco dobry film „5 dni wojny”. Przemyślany scenariusz i dobre zdjęcia, a także całkiem niezłe oddanie prawdy historycznej czynią ten film lekturą obowiązkową dla zainteresowanych najnowszą historią. Choć niektórym irytujące mogą się wydać zbyt nachalne i proste tłumaczenia wojennej zawieruchy,  to jednak właśnie dzięki nim film staje się dobrym źródłem informacji. Dużym plusem jest próba sprawiedliwego potraktowania obu walczących stron, choć daleko im do filmowego ideału z 1966 roku „Bitwa o Algier”. Po obu stronach są dobrzy i źli, a całość sytuacji nie jest jednoznacznie czarno-biała.

Minusy filmu? Zbytnia naiwność, miejscami aktorstwo tak sztuczne, że nawet przymiotnik „drewniany” wydaje się być zbyt łagodny. Ale mimo to warto. Oglądnijcie.

(Jako że w Polsce każdy, łącznie z taksówkarzem, panią z kiosku i świrem z MPK, zna się na polityce i chętnie o niej dywaguje, również ja skusiłam się na taką aktywność. Ale to pierwszy i ostatni raz, obiecuję.)

poniedziałek, 30 kwietnia 2012

"Nietykalni"

Uprzejmie przepraszam za brak uaktualnień bloga w ostatnim czasie. Powodów jest wiele, a główny zowie się Off Plus Camera. Obiecuję się poprawić.

Alfred Hitchcock twierdził, że film powinien zaczynać się od trzęsienia ziemi, a potem napięcie powinno wzrastać. "Nietykalni" tak właśnie się zaczynają i przez pierwsze pół godziny projekcji konsekwentnie realizują postulat słynnego reżysera. Niestety, potem wszystko zaczyna się psuć. Dialogi się pogarszają, sceny wloką, a aktorzy wyglądają na zagubionych.

Jednak pierwsza połowa filmu to niezwykle pogodny, zabawny film o kompletnie niedopasowanej parze - czarnoskórym bezrobotnym z blokowisk na przedmieściach oraz wysublimowanym, sparaliżowanym bogaczu mieszkającym w centrum Paryża. Choć większość żartów jest prosta (a czasami prostacka), widzowie zanoszą się ze śmiechu, co z resztą całkowicie rozumiem - robiłam dokładnie to samo.

Pierwsza połowa to film, który warto zobaczyć, chociażby dla poprawy humoru. A drugą połowę - jakoś się przeboleje, ostatecznie gorsze już rzeczy się w kinie widziało.

Niestety tylko jednego wewnętrznego głosu nie da się uciszyć. Powtarza on: "A mogło być tak pięknie". Trochę szkoda.

niedziela, 1 kwietnia 2012

"Skowyt"

Niezbadane są wyroki dystrybutorów. "Skowyt" trafia do polskich kin z dwuletnim opóźnieniem. Ale nie narzekajmy - lepiej późno niż wcale. Bo "Skowyt" to niezły film.

James Franco jako Allen Ginsberg, twórca legendarnego już poematu "Skowyt" to ryzykowny pomysł. Jednak jak pokazuje film - takie pomysły czasem przynoszą zaskakująco dobre efekty.

Poezja jest rzeczą bardzo niefilmową - polega przecież na indywidualnych doświadczeniach, bywa zarówno intuicyjna jak i intelektualna. Dlatego należy doceniać filmy, które przedstawiają poezję inaczej niż twórczość zblazowanych, przewrażliwionych homoseksualistów.
Homoseksualizm owszem, w filmie jest, ale podany w idealnej formie poszukiwania prawdy o samym sobie.

Ten film to również ciągłe poszukiwanie odpowiedzi na pytania, które chyba do końca świata pozostaną bez jednoznacznej odpowiedzi - kto orzeka o wartości dzieł sztuki? Co wolno artyście?

Beat generation, niepokojące, choć pomysłowe animacje, jazz i seksualność.
Czyli film dla wielbicieli amerykańskiej kultury, wszelakich kontestacji, poezji (i hipsterów, którzy w takich filmach odnajdą z pewnością wiele modowych inspiracji). Im właśnie ten film polecam.

piątek, 23 marca 2012

"Igrzyska śmierci"

Zacznę od narzekania: za długi, zbyt monotonny, nie skłania do identyfikacji z bohaterami, pozbawiony poczucia humoru. I przejdę do pochwał: politycznie poprawny i (dzięki pomysłowym rozwiązaniom) nie epatujący bezsensownymi scenami przemocy.

Wykreowany w filmie świat przyszłości to połączenie robotniczo-chłopskiego wizerunku Związku Radzieckiego, tandetnych, eklektycznych i przesadnie kolorowych futurystycznych strojów oraz filmów Leni Riefenstahl, udekorowane gdzieniegdzie odniesieniami do starożytnego Rzymu. To naiwny świat, w którym rosół jest najlepszym lekarstwem na przeziębienie i rany od miecza.

Rozbuchana kampania reklamowa składa wiele obietnic bez pokrycia. Anyway - still better (love)story than "Twilight". Idziemy w dobrym kierunku, choć nadal uważam, że młodzi widzowie zasługują na coś lepszego.

czwartek, 15 marca 2012

"This Must Be The Place" / "Wszystkie odloty Cheyenne'a"

Kino drogi? Tragikomedia? Opowieść o poszukiwaniu samego siebie? Obraz współczesnej Ameryki? Opis życia z depresją i niedojrzałością? Rozprawa z przeszłością?

"Wszystkie odloty Cheyenne'a" to połączenie tego wszystkiego, niestety z bardzo miernym skutkiem. Nie można oczywiście zarzucić temu filmowi braku oryginalności - galeria dziwaków jest jedną z najbardziej rozbudowanych. Hitlerowski zbrodniarz pojawia się zaraz po wynalazcy walizek na kółkach i opętanym Żydzie z detektywistycznym zacięciem.
Jednak wszystkie elementy, lepsze i gorsze, po dokonaniu syntezy tworzą wielki narkotyczny odlot, absolutnie niezabawny i niezrozumiały dla trzeźwo myślącego widza.

Zamiast oczekiwanego zachwytu - narastające zdziwienie i niedowierzanie. Na prawdę nie wiem, co ten film miał mi uświadomić i udowodnić. Może tylko to, że Sean Penn wielkim aktorem jest - jego rola, choć monotonna i zagrana na jednej nucie - jest na prawdę genialna. Ale przecież, to już dawno wiadomo.

niedziela, 11 marca 2012

"Wstyd"

Brandon to dobry chłopak. Grzecznie się przywita, otworzy drzwi kobiecie z wózkiem. Niestety zmaga się z okropną klątwą - niepohamowanym apetytem seksualnym, zmierzającym ku perwersji i autodestrukcji. I choć próbuje walczyć ze swoim fatum, nie widać żadnych efektów jego zmagań.

Ale widać za to wszystko inne. Powtarzam. WSZYSTKO.

Ciekawa zabudowa kadrów, artystyczny posmak i dystans do opowiadanej historii. Miejscami, wydaje się  że film nie posiada żadnej konkretnej struktury, a nawet fabuły. Wątki rozbiegają się i nie tworzą spójnej całości. Wielką pustkę ziejącą pomiędzy nimi próbują zapełnić świetny Michael Fassbender, śpiewająca i urocza Carey Mulligan oraz śmiałe sceny erotyczne. Ale podobnie jak w przypadku Brandona, nie odnoszą sukcesu.

Oczekiwałam czegoś więcej. A teraz tylko się wstydzę.

niedziela, 4 marca 2012

"Kobieta w czerni"

Twórcy filmu odrobili pracę domową - oglądnęli masę horrorów, wybrali wszystkie najbardziej typowe elementy i wpisali je do swojego nowego filmu. Opuszczona, odcięta od świata rezydencja, zaniedbane cmentarze, blade dzieci o pustych oczach, mgła, wycie, złowrogie lasy i niegościnni mieszkańcy skrywający tajemnicę. Tak oto, Panie i Panowie, powstała "Kobieta w czerni".

Średniej jakości horror, który przypuszczalnie nikogo by nie zainteresował, gdyby nie odtwórca głównej roli - Daniel Radcliffe. Macie okazję zobaczyć próbę ucieczki od "klątwy Harry'ego Pottera", choć trudno uwierzyć w chłopięcego czarodzieja, w roli ojca rodziny z potężnym bagażem emocjonalnym.

Z czystej ciekawości - można.
Bójmy się szybko, zanim dotrze do nas, że to bez sensu.

piątek, 2 marca 2012

"Spadkobiercy"

Życie w raju na ziemi nie jest gwarancją szczęścia. W „Spadkobiercach” nie należy szukać beztroskich złotowłosych surferów czy obrazu życia jako wiecznych wakacji. Gdyby nie palmy i kwieciste koszule George’a Clooneya, nic nie wskazywałoby, że film rozgrywa się w najbardziej tropikalnym stanie USA. Historia jest uniwersalna, a trudne decyzje przychodzi nam podejmować niezależnie od stopnia opalenizny.

George Clooney jako zagubiony, lekko groteskowy, ale w gruncie rzeczy staromodnie szlachetny i zaradny ojciec, kilka scen – perełek, hawajska (i niezwykle subtelna) muzyka i świetne role drugoplanowe. 

Koniecznie.

poniedziałek, 27 lutego 2012

Oscary 2012. Wrażenia (a raczej ich brak)

Tegoroczna gala była, co tu dużo mówić, nudna. Billy Crystal, choć sprawnie i z dużą swobodą prowadził to wielkie amerykańskie show, nie zachwycił absolutnie niczym. Jedynymi ciekawymi akcentami były imponująca scenografia oraz występ Cirque De Soleil.

Niedoścignionym ideałem jest dla mnie gala prowadzona przez Hugh Jackmana: spójna (bo podporządkowana stylowi musicalu), pomysłowa i co najważniejsze: oryginalna. Nie tędy droga, Panie Crystal. Nie tędy droga, Panowie Producenci!

W temacie samych nagród nic specjalnie (mnie) nie zaskoczyło. Choć sądziłam że Meryl Streep, ulubienica Akademii, w tym roku pozostanie jedynie przy nominacji, a nagrodzona zostanie Michelle Williams lub Viola Davis.

Jean Dujardin roztacza w ogół siebie aurę niepodważalnego gwiazdorstwa. Ogromny talent, ujmujący uśmiech i duża dawka szczęścia - ta kombinacja zagwarantowała mu w pełni zasłużonego Oscara. "Artysta" nie jest filmem poruszającym fundamentalne kwestie naszej ludzkiej egzystencji i przypuszczalnie dlatego gdzieniegdzie słychać kierowane pod adresem tego filmu nieprzychylne komentarze. Choć niezwykle cenię Agnieszkę Holland, pozwolę sobie nie zgodzić się z jej opinią, że "Artysta" to "idiotyczna wydmuszka". To film zrodzony z czystej miłości do kina, sentymentalizmu i ogromnej tęsknoty za przeszłością, której nie tylko się nie dziwie, ale w pełni popieram.

I nieobecny na gali Woody Allen. Właśnie za to go kochamy.

czwartek, 16 lutego 2012

"Róża"

Filmy przestały być czystą rozrywką już dawno temu. Otwartym niech pozostanie pytanie: jaką rolę spełniają teraz?

Załóżmy, że są ucieczką od rzeczywistości. Pokazują nam świat innych ludzi, ich problemy i ich, mniej lub bardziej beznadziejne zmaganie się z codziennością.

I owszem, „Róża” Wojciecha (Wojtka?) Smarzowskiego, ten zamysł realizuje, ale bardzo gwałtownie, bez taryfy ulgowej. Pokazuje nam zupełnie inne realia. Realia powojennej Polski, problem wysiedleńców, przesiedleńców. Problem konstruowania swojej własnej tożsamości etnicznej. Problem budowania nowego państwa według ściśle określonej, importowanej wizji.

Kolejne sceny gwałtów, przerażające plaśnięcie płodu upadającego na podłogę, przemoc, masakry z użyciem noży, siekier i innych, bardziej tradycyjnych broni. Okropny świat, który pokazuje nam jak małe i nieistotne są nasze problemy.

„Róża” to rzeczywiście jakby western. Mamy ostatniego sprawiedliwego, mamy porządek którego próbuje strzec, mamy nieco upadłą kobietę i scenerię Mazur – wielkiego nigdzie, na wzór Dzikiego Zachodu.
Wspaniała rola Dorocińskiego i Kuleszy, dobry scenariusz, interesująca i ciekawie dopasowana warstwa formalna, trudny i zapomniany temat – to powody dla których tego filmu nie należy ignorować. Ale przygotujcie się na mocne wrażenia – „W ciemnościach” w porównaniu z „Różą” to subtelny i wyidealizowany dramat.

P. S. Uprzejmie proszę o wybaczenie mi zbytniego moralizatorstwa i egzaltacji jaka mimowolnie pojawiła się w tej recenzji. Obiecuje się poprawić.  

środa, 15 lutego 2012

"Hugo i jego wynalazek"

Na informację, że Martin Scorsese nakręcił film dla dzieci, zareagowałam pełnym oburzeniem. Jak to? Twórca „Chłopców z ferajny”, „Ulic nędzy”, „Wściekłego byka” na starość się ustatkował, skomercjalizował i zinfantylizował?

To jednak tylko pozory. Jeśli tak wyglądają filmy dla dzieci, to ja podpisuje się pod nimi obiema rękami. Scorsese z pełną wirtuozerią bawi się medium filmowym. Fantazyjnie prowadzi kamerę po wspaniale wykreowanym komputerowo paryskim dworcu z początku XX wieku. Zewsząd bucha para i rozlega się stukot wszędobylskich kół zębatych. W tym świecie swobodnie porusza się Hugo, sierota o wielkich błękitnych oczach, jak to na dziecięcego bohatera przystało.

Oprócz tego Sacha Baron Cohen w politycznie poprawnej roli, Christopher Lee (on żyje!), wspaniały Ben Kingsley w roli… A nie, odkryjcie to sami. Film Scorsese jest niezwykle autotematyczny i jeśli byliście dręczeni kinem niemym (lub zainteresowaliście się nim z własnej woli) znajdziecie tu ogrom ciekawostek i mrugnięć okiem reżysera, który z resztą, zgodnie ze swoim zwyczajem, pojawia się w jednej ze scen. (Spróbujcie znaleźć Scorsese w „Taksówkarzu”. Mnie się udało J .)

Podsumowując: widziałam w tym tygodniu dwa wspaniałe filmy, oba dotyczyły same siebie – opowiadały o początkach sztuki ruchomych obrazów. Czy oznacza to, że ciężko już wymyśleć w kinie coś nowego i można tylko wracać do istniejących elementów, jak to postmodernizm nakazuje?  Cóż, skoro robią to z takim wyczuciem, smakiem i fantazją – ja nie mam nic przeciwko. 

wtorek, 14 lutego 2012

„Żelazna dama”

Bardzo feministyczna historia. Samotna kobieta w świecie absolutnie zdominowanym przez mężczyzn, w którym angielski parlament bardziej niż statyczne ciało ustawodawcze, przypomina dom wariatów.

Film pokazuje nam Panią Premier jako starszą osobę, której wspomnienia (i halucynacje) przenoszą widza w mniej lub bardziej chwalebną przeszłość. Nieco pobieżnie, ale atrakcyjnie, pokazuje się nam kolejne kamienie milowe na politycznej drodze Thatcher. Kwestia Irlandii Północnej, IRA, kontrowersyjna polityka prywatyzacji i cięcia kosztów i „mała wspaniała wojenka” na Falklandach. 

Film próbuje wybudować całościowy portret "Maggie". Oprócz programu politycznego, poznajemy jej prywatne życie i ciekawostki (była fanką musicali duetu Rogers i Hammerstein - zwłaszcza „The King and I” i Yulem Brynnenem). Próba nowatorskiego podejścia zakończyła się jednak bardzo tradycyjnym filmem biograficznym. A Margaret Thatcher w niesamowitym wykonaniu (całkowicie niepodobnej do siebie) Meryl Streep jest konserwatywna, stanowcza i czasami denerwująca.

Zachwycająca postać, zachwycająca Meryl, ale trochę mniej zachwycający film. Chociaż uświadomił mi, jak mało wiem o Wielkiej Brytanii. Wstyd. 

poniedziałek, 13 lutego 2012

"Artysta"

Według niektórych kino nieme było zupełnie osobną sztuką, a nie jedynie etapem przejściowym, który zakończył się "wynalezieniem dźwięku" w kinie. Pamiętajmy o tym, oglądając "Artystę".

To wspaniały pastisz kina niemego, od samej czołówki aż po sam koniec (no, prawie sam). Francuzi naprawdę kochają kino i, co więcej, ewidentnie się na nim znają. Doskonale rozpoznają konwencję kina niemego i potrafią ją zaprezentować współczesnemu widzowi w absolutnie ujmujący sposób. 
Ten film to powrót do czasów, kiedy ludzie na prawdę przeżywali filmy i to nie tylko wtedy gdy pokazywano im skrajności. Zadanie było bardzo trudne: tego typu film z łatwością mógł się stać trywialną i prostą parodią kina niemego. Na całe szczęście - tak się nie stało. 

Najsympatyczniejszy psi bohater od czasów filmu "Umberto D.", bardzo ludzki gwiazdor niemego kina w typie Rudolfa Valentino (choć nieco bardziej heteroseksualny) i przebojowa dziewczyna z ulicy, która zawojowała Hollywood(land). Czyli idealna współpraca wszystkich wątków i elementów: począwszy od tragicznej wizji upadku gwiazdy, po pełną emocji historię miłosną. 

Nieważne, czy potraktujemy ten film jako ciekawostkę, kuriozum czy może eksperyment. Jedno jest pewne - jest zachwycający. Będę trzymać za niego wszystkie kciuki podczas Gali Oscarowej. 

piątek, 3 lutego 2012

"Idy marcowe"

Jeśli nie jesteście fanami filmów politycznych - to nie jest film dla Was.
Nie dlatego, że nie zrozumiecie kontekstu, ponieważ amerykański system wybierania prezydenta to dla Was najczarniejsza magia. Tylko dlatego, że wyłączycie film w trakcie i nie dotrwacie do na prawdę dobrego finału. A w "Idach marcowych" im dalej tym lepiej. I żeby to zauważyć nie trzeba być quazi pseudo amerykanistą in spae.

Wielka polityka to też wielkie oszustwa, utrata idealizmu i kompromis z własnym sumieniem. Ale przecież to całe naręcze złych uczynków z czasów kampanii zostanie zapomniane dzięki dobrym i sprawiedliwym rządom. Czy aby na pewno?

Dzięki rolom takim jak te Ryan Gosling (zaraz obok Michaela Fassbendera) wyrasta na jedno z najciekawszych nazwisk hollywoodzkiego pokolenia aktorskich 30-latków. A George? Z pewnością nadawałby się na prezydenta.

Jednym zdaniem: Warto. Choć nie dla wszystkich i zdecydowanie nie w czasie sesji.

sobota, 28 stycznia 2012

"Czas wojny" / "War Horse"

To nie jest film. To jest bajka. A zarazem powrót do najlepszych lat Stevena Spielberga. W opowiadaniu o międzygatunkowych przyjaźniach (czasem to koń, a czasem kosmita) ma dużo wprawy i bardzo dobrze, że wrócił do tego tematu.
Jeżeli oczekujecie rzeczywistego obrazu I Wojny Światowej, to nie oglądajcie tego filmu. Tu krew nie leje się strumieniami, a lekarz wojskowy nie amputuje hurtowo kończyn. Tu każdy zabity otrzymuje precyzyjny strzał i pada, układając się w malowniczy sposób wśród świszczących pocisków i wybuchających ładunków. Żołnierze są młodzi, naiwni, w większości o niebieskich oczach dziecka.
A koń? Koń jaki jest, każdy widzi. Nawet on może zostać bohaterem wojennym.
Jeśli kiedyś wybuchnie wojna (tak, wiem, to będzie wojna ostateczna i nie będzie na to czasu), Anglicy spokojnie mogą pokazywać ten film swoim żołnierzom w ramach podnoszenia morale. Popatrzcie - to za tych  szlachetnych ludzi walczycie! To za taką Anglię umieracie!

Tandeta tandetą, ale czasami to właśnie takich stylowych bajek nam potrzeba.

(P.S. Absolutnie zdaję sobie sprawę, że "Koń wojny" względnie "Koń wojenny" brzmi głupio. Ale tytuł "Czas wojny" nie jest rozwiązaniem tego problemu.)

piątek, 20 stycznia 2012

"Rzeź"

Chociaż Roman Polański w ostatnich latach był bohaterem jednej z najbardziej kontrowersyjnych afer, to i tak udało mu się stworzyć niezwykle zabawny i inteligentny film. Można na przemian umierać ze śmiechu i popadać w zadumę. Co tu dużo mówić: to znakomity film, odpowiedni zarówno dla koneserów, poszukujących w kinie czegoś więcej niż zlepka seksualno-fizjologicznego humoru, jak i dla tych, którzy lubią się w kinie po prostu dobrze bawić. 

Błyskotliwe dialogi jak u Woody'ego Allena (i podobny metraż - 79 min), sprawne poruszanie się kamery w ograniczonej przestrzeni, ciągłe zmiany sojuszy, punktów widzenia (a nawet stanów świadomości) i ciekawa myśl: jak bardzo ograniczają nas społeczne konwenanse.

Wszyscy 4 aktorzy dają wspaniały koncert swoich umiejętności. Mój osobisty faworyt? Oczywiście Christoph Waltz. Wystarczy jedno jego spojrzenie i już dzień staje się lepszy, a wiara w kinematografię powraca.

Słyszałam, że wobec filmu formułuje się jeden powtarzający się zarzut: jest zbyt teatralny. Nawet jeśli to prawda -  w żaden sposób nie przeszkadza to widzowi. Przypomnijmy sobie "Wątpliwość" - tam teatralność było widać jak na dłoni, a film i tak wzbudzał niesamowite emocje i robił wrażenie. 

Warto. 

środa, 18 stycznia 2012

"Musimy porozmawiać o Kevinie"

Kevina spokojnie można dopisać do listy najbardziej demonicznych dzieci w historii kina. Prześliczny chłopiec, którego uśmiech jest równie niepokojący co szaleńczy grymas Jacka Nicholsona ze "Lśnienia" czy socjopatyczne skrzywienie Jokera w wykonaniu Heatha Ledgera. Jest bardziej przerażający od Damiena z serii "Omen" - tam niecne postępowanie dziecka było uzasadnione opętaniem przez szatana. A jakie uzasadnienie mamy tutaj?

Chłopiec wychowujący się w dostatku wykazuje sadystyczne skłonności, by ostatecznie doprowadzić do masakry. (Najbardziej lakoniczny opis filmu jaki widziałam. No, może oprócz "walczą, a potem przestają" na temat "Wojny i pokoju"). 

Czy to wina matki, która nie mogąc sobie poradzić z własną psychiką odtrąca syna i obdarza go jedynie mechaniczną nieczułością? Nie sądzę. Tilda Swington wspaniale buduje postać, która choć bardzo chce, nie potrafi dotrzeć do swojego dziecka. Jest ziszczeniem (dość absurdalnego) lęku przyszłej matki - A co będzie jeśli mnie nie polubi?
Może więc skrajnie negatywny obraz zachowań syna jest jedynie wytworem chorego umysłu matki, trawionego depresją poporodową?
Może Kevin jest jedynie sfrustrowanym odtrąconym dzieckiem, które za wszelką cenę chce zwrócić na siebie uwagę?
A może rzeczywiście chłopiec uosabia czyste zło, które rodzi się poza naszą zdroworozsądkową kontrolą i nieuchronnie prowadzi do ostatecznej tragedii?

Twórcy genialnie budują w filmie nastrój ciągłej obserwacji, atmosferę nieustannej oceny i oskarżania. Czerwień pojawia się w filmie na każdym kroku i w wielu bardzo stylowych odsłonach. (Wytrawnemu widzowi z pewnością przypomną się filmy "Czerwona pustynia" Antonioniego oraz "Szepty i krzyki" Bergmana.) Konstrukcja filmu, choć miejscami dość irytująca, w rzeczywistości jest bardzo sprawnym zabiegiem, który nie pozwala widzowi odetchnąć ani na chwilę. 

Początkowo, ze względu na późną (a raczej już wczesną) porę oglądania, a także oniryczną stylistykę filmu, byłam prawie pewna że niektóre sceny jedynie mi się przyśniły. Film dręczył mnie przez cały następny dzień, powodując swoistą "sraczkę mózgową" i mistrzowską galopadę myśli, którą do tej pory udawało mi się osiągnąć jedynie w kościele podczas mszy. 
Mimo, że przez ten cały czas nie doszłam do żadnych konstruktywnych wniosków, ani nie wybrałam jedynej, właściwiej interpretacji, z czystym sercem mogę powiedzieć jedno: Lubię takie filmy. 

niedziela, 15 stycznia 2012

"Puss In Boots"

Uwaga początkowa: Oglądałam "Puss In Boots" ("Kota w butach") w oryginalnej, angielskiej wersji językowej.

W tej wersji największym plusem jest głos Antonio Banderasa, który sprawnie parodiuje swój wizerunek latino macho. Dodatkowym smaczkiem jest Salma Hayek, która dubbinguje uroczą kocią złodziejkę, tym samym przypominając nam o duecie Hayek-Banderas z kultowego już "Desperado".

Ogromna ilość akcji, wiele kulturowych odwołań, ogromna ilość kotów. Taka mieszkanka nie gwarantuje powtórki ze "Shreka", ale tworzy przydatny film, który można puścić młodszemu rodzeństwu w ramach skutecznej pacyfikacji.

Polecany również wszystkim osobom, które wpadają w histerię na widok kotów. (Tutaj jest ich tyle, że polecam wyciszyć pokój pudełkami od jajek, bo sąsiedzi z pewnością zadzwonią po straż miejską z powodu głośnych i niekończących się wybuchów rozczulenia i radości.)

niedziela, 8 stycznia 2012

"Moneyball"

Gdy tylko zaczął się film stworzyłam sobie bardzo zgrabny wstęp do tej recenzji. Chciałam w nim napisać, że finansowo - strategiczne meandry baseballu po prostu nie mają prawa być kanwą dla ciekawego filmu. Że rozbudowane dyskusje o sporcie o którym 90% Polaków nie ma zielonego pojęcia sprawią, że filmu nie będzie dało się oglądać.
Ale myliłam się. I to bardzo.

"Moneyball" to miejscami spokojny i nostalgiczny film. A miejscami trzymający w napięciu dramat sportowy z obowiązkowymi elementami, w stylu mów motywacyjnych w szatni czy okrzykami radości komentatorów sportowych. Film pokazuje nam też kulisy wielkiego sportu, widzimy pracę specjalistów od transferów zawodników, która, ośmielę się stwierdzić, jest zupełnie nieznana szerokiej publiczności. Ileż matematyki, statystyki i analizy kryje się za zwykłym bieganiem w kółko i uderzaniem kijem w lecącą piłkę!

Z filmu płynie jeden ciekawy wniosek - zarządzaniem współczesnym sportem powinni zajmować się przedsiębiorcy, biznesmeni i ekonomiści, a nie byli gracze. Absolutnie nie znam się na temacie, ale wydaje mi się, że problem ten dotyczy też naszego, polskiego podwórka i pewnej organizacji piłkarskiej. Ale - nie wdawajmy się w dyskusję o polityce.

Brad Pitt z lekko siwiejącą brodą i w dresie sprawdza się wspaniale. Po dobrej roli w skrajnie pretensjonalnym filmie ("Drzewo życia") idzie za ciosem i tworzy kolejny, świetny portret psychologiczny, szlachetnego, choć nieco sfrustrowanego ex-baseballisty. 

To film dla wszystkich. Nawet tych, którzy nie wiedzą czym jest home-run.

piątek, 6 stycznia 2012

"W ciemności"

Mamy szansę w tym roku na Oscara. Bardzo nośny temat, świetne wykonanie, znane nazwisko reżysera - to może się udać.

Co do samego filmu: nie jest łatwo go oglądnąć. Męczymy się razem z bohaterami, wydaje się, że to my przeciskamy się przez śmierdzące lwowskie kanały, to nas podgryzają szczury i to my czujemy się przytłoczeni degradacją naszego człowieczeństwa. W tych straszliwych warunkach nie było miejsca na wyższe uczucia czy szlachetne odruchy. Chodziło o to żeby przetrwać i spełniać swoje podstawowe potrzeby - jeść, wydalać, rozmnażać się. Niesamowite jest umieszczenie tego ostatniego elementu w filmie: seks w kanałach? To może być zbyt dużo nawet dla wyrobionego widza, ale jest niezwykłym zabiegiem pogłębiającym wizerunek bohaterów.

Więckiewicz w roli "drobnego cwaniaczka" jest genialny. Jego bohater miota się pomiędzy chęcią zarobienia, a własnym sumieniem, które nakazuje mu bezinteresownie pomagać. Równocześnie jest bardzo prawdziwy, bo przecież nie jesteśmy jednowymiarowymi ucieleśnieniami jednej cechy i nic nie stoi na przeszkodzie (no, może oprócz sumienia) żeby skrajna dewotka była równocześnie lubieżną sensualistką.

Agnieszka Holland osiągnęła to, czego nie udało się osiągnąć w "Pianiście" czy "Liście Schindlera". Pokazała nam jak to na prawdę wyglądało, bez hollywoodzkiego blichtru, estetycznie rozmazanego błota na twarzach i, co najważniejsze, bez patetycznego zakończenia - wyciskacza łez.

Trzeba. Koniecznie.

poniedziałek, 2 stycznia 2012

"Gra o tron"

Zgodnie z obecnymi trendami, nie mogę zapominać o przeraźliwie popularnych obecnie produkcjach telewizyjnych. Panie i panowie - oto serial HBO "Gra o tron".

Odwieczny dylemat: co zrobić najpierw? Przeczytać książkę czy zobaczyć filmową (w tym przypadku serialową) adaptację? Zaczęłam od książki George'a R. R. Martina i nie był to dobry wybór. Wielbicielom Sapkowskiego, Piekary czy Tolkiena saga Pieśni Lodu i Ognia może wydać się mało "fantastyczna". To po prostu znakomicie rozwiązana narracyjnie opowieść o dyplomatycznych przepychankach możnych rodów, w otoczeniu bardziej estetycznego średniowiecza. Pomimo skomplikowanych genealogii rodów i świata o nieznanej nam topografii, książkę czyta się świetnie - szybko i z przyjemnością. I to pomimo ogromnej ilości stron (838).

Serial HBO upraszcza fabułę, żeby biedny amerykański widz za bardzo się nie pogubił. W serialu widać wielki budżet. Kostiumy, scenografia i rekwizyty są na prawdę imponujące. Niestety trochę gorzej z aktorstwem - często jest drewniane i polega jedynie na bezbarwnym wygłaszaniu formułek. O dziwo zawodzi Sean Bean w roli Królewskiego Namiestnika - Eddarda Starka.

Ciekawostka - otoczony morzem, wyspowy kraj, oddzielony na północy murem, za którym mieszkają Dzicy i Inni. Jakieś skojarzenia? :)

Podsumowując: Odcinek 4. Nie jest źle. Oglądam dalej.