czwartek, 29 grudnia 2016

10 najlepszych filmów 2016 roku

Rok 2016 zbliża się ku nieuchronnemu końcowi. I bardzo dobrze - dodałoby wiele osób, przejętych szeregiem zmarłych w tym roku wielkich postaci. Osobiście staram się nie poddawać podobnym nastrojom z prostego powodu: niestety w najbliższej przyszłości czeka nas jeszcze sporo podobnych lat i nie mamy żadnej gwarancji, że rok 2017 nie okaże się pod tym względem gorszy. 

źródło: https://www.facebook.com/OffCameraFestiwal/?fref=ts

Ale dość tego eschatologicznego przynudzania. Koniec roku sprzyja podsumowaniom, dlatego poniżej  prezentuję listę dziesięciu, subiektywnie najlepszych filmów 2016. Cały czas nadrabiam przeoczone tytuły, choć nie sądzę aby coś jeszcze się w moim osobistym rankingu zmieniło. Wiem, że tego nie lubicie, ale kolejność filmów jest całkowicie przypadkowa - totalnie nie potrafię uszeregować ich w kolejności. Drobne zastrzeżenie: kryterium doboru stanowiła data polskiej premiery, która musiała przypadać na 2016 rok. 

#1. "Nienawistna ósemka"

Tarantino to kinofil jakich mało, a Nienawistna ósemka w formie w jakiej udało mi się ją zobaczyć jest tego najlepszym dowodem. Dzięki festiwalowi w Krnovie (polecam!) miałam możliwość zobaczenia jej na wielkim ekranie oraz, co najważniejsze, z taśmy 70 mm. Przed seansem rozdano nam specjalnie przygotowane programy, film przedzielony był przerwą (klasycznym intermission), podczas której można było uzupełnić czeskie płyny i trwał dłużej o jakieś 10 minut. Takiego doświadczenia się nie zapomina 💗

#2. "Syn Szawła"

"Pisanie poezji po Auschwitz jest barbarzyństwem" napisał po wojnie Theodor Adorno i tym samym podkreślił jak trudne jest opowiadanie o rzeczach, które są właściwie nieprzedstawialne, wykraczają bowiem poza nasze możliwości poznawcze. O Holokauście filmy opowiadały już wielokrotnie, z lepszym i gorszym skutkiem. Można wręcz powiedzieć, że na przestrzeni lat stworzono specyficzną ikonografię tego wydarzenia, a kino zamiast eksperymentować chętnie sięgało po sprawdzone klisze. Z tego trendu wyłamał się węgierski László Nemes i jego Syn Szawła nagrodzony w ubiegłym roku Oscarem w kategorii "najlepszy film nieanglojęzyczny". Kamera koncentruje się wyłącznie na głównym bohaterze i jego niezwykłym, zupełnie oderwanym od rzeczywistości pragnieniu. Tragedia narodów i wielkich mas ludzkich zostaje tu sprowadzona do poziomy jednostki, przez co oddziałuje na widza z niespotykaną dotąd siłą. 

#3. "Zwierzogród"

Zastanawiając się nad filmową sekwencją, która zrobiła w tym roku na mnie największe wrażenie, od razu przyszła mi do głowy scena wjazdu Judy Hopps pociągiem do Zwierzogrodu. To fragment emblematyczny dla całego filmu, będącego nie tylko popisem umiejętności disnejowskich animatorów. W parze ze znakomitymi efektami wizualnymi idzie tutaj piękna opowieść skutecznie przekonująca młodych (i nieco starszych) widzów o ich nieograniczonych możliwościach. Coś wspaniałego! 

#4. "Brooklyn"

Iście melodramatyczna fabuła Brooklynu oparta na książce Colma Tóibína, to pean na cześć Irlandii - zagadkowego sąsiada Wielkiej Brytanii kojarzącego nam się z tuskowym cudem gospodarczym, św. Patrykiem i koniczynami. Filmowi udaje się oddać daleką od stereotypów istotę irlandzkości, połączoną tu z przepiękną historią miłosną oraz szeregiem znakomitych ról - również tych drugo- i trzecioplanowych. Aż zazdrość bierze, że nikt nie zrobił jeszcze podobnego filmu o polskiej emigracji do USA (o Emigrantce lepiej nie wspominajmy). 

#5. "Hardcore Henry"

To jedno z największych zaskoczeń tego roku. Kto by pomyślał, że ta efekciarska, amerykańsko-rosyjska popkulturowa papka będzie aż tak smaczna? Hardcore Henry'ego ogląda się ze ściśniętym żołądkiem i niedowierzaniem. I choć skołowany błędnik i zjedzony popcorn niejednokrotnie pragnął opuścić mnie podczas seansu, to wyjątkowa stylistyka nadmiaru oraz skrajnie subiektywny punkt widzenia Hardcore Henry'ego wprawił mnie w czysty, bezrefleksyjny zachwyt. Więcej nie zawsze znaczy gorzej.

#6. "Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów"

Pojedynek Marvela z DC trwał w tym roku w najlepsze i oczywiście wszyscy zdajemy sobie sprawę kto został jego niekwestionowanym zwycięzcą. Z tegorocznego zatrzęsienia filmów superbohaterskich wybieram jeden, moim zdaniem najlepszy (i to nie tylko ze względu na obecność w nim postaci Steve'a Rogersa). Zacznijmy od fabuły: dobro i zło ukryte jest tu pod warstwą historycznych uprzedzeń, polityki i biurokracji. Rozmywa się w zakazie spontanicznego interwencjonizmu oraz konieczności ciągłego nadzoru. Strony tytułowego konfliktu są zniuansowane, a motywacje poszczególnych bohaterów znacznie bardziej skomplikowane. Również wizualnie Kapitan Ameryka nie rozczarowuje: sekwencje akcji nie zlewają się w powodującą atak epilepsji feerię barw, efektów i superszybkiego montażu. Twórcy filmu celebrują wybrane sekwencje, pokazując nam ciągłość ruchów, podkreślając doskonałą choreografię walk i nietuzinkowe plenery. A w pamięć zapada oczywiście pojedynek na płycie niemieckiego lotniska, który ogląda się z czystym podziwem i zapartym tchem.

#7. "Aż do piekła" 

Romantyczny mit kowboja żyjącego na pełnym przygód pograniczu przez wiele lat sprawnie omijał mniej ciekawe wątki egzystencji legendarnych poganiaczy bydła, tworząc z nich popkulturowe symbole wolności i niezależności. Aż do piekła pokazuje, że życie współczesnego kowboja ma niewiele  wspólnego z tym przepięknym mitem. Jest nieustanną walką o przetrwanie w ciągle pogarszających się okolicznościach. Oto inna Ameryka, która zdecydowanie nie jest ziemią obiecaną. 

#8. "Ostatnia rodzina"

Jestem jednak przeraźliwym leniem, czego dowodzi brak recenzji Ostatniej rodziny na blogu. Kiedy zastanawiam się nad tym teraz, tłumaczę się (sama przed sobą), że trudno znaleźć bardziej chwalony polski film ostatnich lat i cóż ja mogłabym do tych zachwytów dodać. Mimo to - spróbuję. Debiutancka Ostatnia rodzina Jana P. Matuszyńskiego to niezwykle świadoma i doskonale przygotowana próba pokazania prawdziwego oblicza Beksińskich, wcale nie tak demonicznych jak mogłoby się to pozornie wydawać. Rodzina słynnego malarza to ludzie, którzy nie dali się przekonać współczesności usilnie próbującej wyrugować śmierć z naszego życia codziennego. Śmierć otacza ich z każdej strony, mrok wygląda spod dywanów i zza szaf, a przerażające istoty nieustannie łypią na domowników z obrazów. Czy to właśnie upiorne otoczenie sprowadziło na tytułową familię wszystkie nieszczęścia i tragedie? A może relacja była zupełnie odwrotna - były odbiciem pewnego głęboko zakorzenionego mroku, któremu co pewien czas rzeczywistość dawała dojść do słowa? Jedno jest pewne: Ostatnią rodzinę koniecznie trzeba zobaczyć. 

#9. "Ja, Daniel Blake"

Zdaje sobie sprawę, że w swojej sympatii do tego filmu jestem w zdecydowanej mniejszości. Ja, Daniel Blake został przez wielu obwołany jednym z najgorszych werdyktów festiwalu w Cannes (otrzymał tam w tym roku Złotą Palmę). Najnowszej produkcji Kena Loacha zarzuca się naiwność, sentymentalizm, a czasami nawet prostactwo. Co dla jednych stanowi o słabości filmu, dla innych jest jego zdecydowaną zaletą. Tytułowy bohater - szorstki mężczyzna po przejściach ujął mnie i przejął swoimi losami do granic możliwości, a jego bezsilna potyczka z Systemem przypomniała o nadal aktualnym Franzu Kafce oraz wszechobecnych absurdach codzienności. Za każdym razem gdy zmagam się z biurokracją, czuję się jak Daniel Blake. 

#10. "Służąca"

Wiele pozytywnych filmowych wrażeń dostarczyło mi w tym roku kino azjatyckie. Nie ma w tym oczywiście nic dziwnego - kino Dalekiego Wschodu od lat fascynuje i zadziwia, ja jednak zawsze byłam dość odporna na jego uroki (oprócz wstydliwego romansu z Bollywood, ale o tym wszyscy już wiedzą). Oznaką zdecydowanej zmiany mojego podejścia jest niekwestionowany zachwyt nad Służącą Park Chan-Wooka. Choć punkt wyjścia filmu jest dość prosty - do domu zamożnego Japończyka wprowadza się nowa pokojówka - to z czasem kolejne wątki nawarstwiają się, tworząc barokową mozaikę nastrojów i motywacji, wręcz niemożliwych do późniejszej rekonstrukcji. To właśnie sposób organizacji fabuły, a tajże jej niezwykły nastrój sprawił, że bez wahania wystawiłam Służącej jedną z najwyższych ocen.

W zestawieniu nie starczyło miejsca na wszystkie najlepsze tytuły tego roku. Gdybym miała go nieco więcej, dopisałabym jeszcze: Patersona (przez te wszystkie pokazy przedpremierowe zupełnie się pogubiłam kiedy ten film ma premierę, dlatego potraktuję go nieco osobno i poświęcę mu oddzielny post), Nowy PoczątekHigh-Rise i Naszą młodszą siostrę. Ale miało być dziesięć, więc jest dziesięć. 

A wy? Jakie wygląda wasza lista najlepszych filmów 2016 roku? Wrzucajcie swoje typy w komentarzach! Może przeoczyłam w tym roku jakąś perełkę? 


czwartek, 15 grudnia 2016

"Łotr 1. Gwiezdne wojny - historie" / "Rogue One: A Star Wars Story"


W temacie gwiezdnej sagi jestem niestety laikiem, dlatego nie oczekujcie proszę, że przeczytacie tu dogłębną analizę tekstualną najnowszej odsłony Gwiezdnych wojen. Będzie memicznie i krytycznie, choć bez spoilerów, co w naszej rzeczywistości wydaje się podstawą pisania o filmowo-serialowych nowościach. Jeśli jednak ich pragniecie (lub po prostu widzieliście już film i lubicie klikać w podejrzane linki) zapraszam TU


Łotr 1 nie jest kontynuacją Przebudzenia mocy, dlatego wśród bohaterów nie znajdziemy Rey, Finna ani Poe Damerona. To, jak wskazuje sam tytuł, zupełnie osobna historia, sytuująca się gdzieś pomiędzy Zemstą Sithów a Nową nadzieją

Główną bohaterką filmu jest Jyn (Felicity Jones), córka genialnego architekta, a zarazem konstruktora legendarnej Gwiazdy Śmierci (Mads Mikkelsen), która wspólnie z załogą dowodzoną przez mrukliwego pilota Cassiora (Diego Luna) podejmuje się misji zdobycia planów kulistego niszczyciela planet. 



Łotr 1 rozwija się bardzo powoli (lub wręcz zbyt powoli). Dosyć dokładnie poznajemy tragiczną przeszłość Jyn, jej niegościnną rodzinną planetę, lecz trudno powiedzieć, by były to sekwencje szczególnie emocjonujące. Wręcz przeciwnie - z utęsknieniem oczekiwałam przyspieszenia akcji i jakichkolwiek znanych mi elementów. Na szczęście druga połowa filmu poniekąd wynagrodziła moją cierpliwość, bowiem pełna była widowiskowych potyczek na lądzie i w przestrzeni kosmicznej, wielokrotnie oddawała też ukłon w stronę dawnej trylogii. 


Mimo to nie wyszłam z kina równie usatysfakcjonowana co po seansie Przebudzenia mocy. Łotrowi brakuje wyrazistych postaci oraz błyskotliwych dialogów, a paradoksalnie najbardziej ludzką i zwracającą uwagę postacią jest dosadny robot K-2SO dubbingowany ze swadą przez Alana Tudyka. Zarówno Felicity Jones patrząca cielęcym wzrokiem na otaczającą ją rzeczywistość, jak i pozbawiony charyzmy Diego Luna* sprawili, że w żaden sposób nie przejmowałam się losami protagonistów, a od ich rozterek preferowałam sekwencje gwiezdnej rozwałki oraz interesujące plenery (m.in. Islandia, Malediwy). Film, choć zachwyca licznymi imponującymi scenami, stanowi mocno bezbarwny i defetystyczny łącznik pomiędzy nową a starą trylogią. Gwoździem do trumny były dla mnie również wykreowane komputerowo postacie, sprawiające, że czułam się jakbym oglądała przydługiego letsplaya.

Trafne.
Nie zrozumcie mnie źle: nie skreślam gwiezdnowojennej serii i zamierzam oglądać kolejne jej odsłony. Mam jednak przemożne wrażenie, że Łotr 1 był fabularnym i aktorskim niewypałem. Potraktuję go więc jako wypadek przy pracy i z (nową) nadzieją patrzeć będę ku następnym częściom. Bo cóż innego nam pozostaje? 

*fangirlowy obowiązek nakazuje mi się przyznać, że kiedyś darzyłam Diego Lunę ogromną sympatią, przede wszystkim za sprawą filmu Dirty Dancing 2 (2004), który w wieku lat 13 wydawał mi się dziełem genialnym, a sam Diego ucieleśnieniem marzenia o egzotycznym kochanku. Choć na szczęście czasy te bezpowrotnie przeminęły, to jednak pewien sentyment do meksykańskiego aktora pozostał i w konsekwencji spotęgował moje rozczarowanie graną przez niego postacią Cassiora. 

sobota, 19 listopada 2016

Camerimage 2016


Mimo przedwczesnego powrotu i niemożności uczestnictwa w ostatnich dwóch dniach festiwalu, Camerimage znów pozwoliło mi podejrzeć co dzieje się po drugiej stronie kamery. Z rosnącym zdumieniem przyglądałam się profesjonalnym obiektywom, soczewkom, wózkom, sprzętowi oświetleniowemu i jak zwykle utwierdzałam w przekonaniu - robienie filmów wcale nie jest proste. Jako filmoznawcy czy krytycy filmowi lubimy rozumieć kino jako dzieło sztuki, wypowiedź twórczą, którą można poddać analizie i interpretacji. Niestety często zapominamy, że jest ono w rzeczywistości wynikiem kolektywnej działalności ludzi o ogromnej wiedzy i niezwykłych umiejętnościach. Camerimage skupia się właśnie na części tych sprawnych rzemieślników, obdarzonych nierzadko artystycznym wyczuciem na poziomie mistrzów malarstwa, czyli operatorach.

W programie festiwalu znaleźć można znaleźć ceremonie wręczenia nagród (w tym roku wyróżnieni zostali między innymi aktorka Jessica Lange, producent Robert Lantos i duet operator-reżyser: Paul Sarossy i Atom Egoyan), wystawy (David Cronenberg: Evolution i Jessica Lange: Unseen), warsztaty oraz, co najważniejsze, projekcje filmów. Wrażeniami z niektórych dzielę się poniżej.

"Powidoki", reż. Andrzej Wajda


To rzeczywiście jedynie cień tego, co Wajda w przeszłości pokazywał w kinie. Zadziwiająca aktualność tematu, bezkompromisowość i niezła rola Bogusława Lindy niestety nie są w stanie przyćmić licznych braków i naiwności filmu (okropna Bronisława Zamachowska). Pozostaje jedynie pokiwać z zadumą głową, westchnąć nad śmiercią reżysera i włączyć któreś z jego dawnych, wielkich dzieł. 

💗"La La Land", reż. Damien Chazell


Ten film to najlepsze co spotkało mnie nie tylko na festiwalu, ale też ostatnimi czasy w kinie. Z pewnością zasługuje na osobną, dużą recenzję, ale już teraz mogę was uspokoić. La La Land Damiena Chazella, reżysera przebojowego Whiplasha (2014) to musical doskonale łączący w sobie lekkość oraz gorzką prawdę o codzienności. Wcielający się w główne role Ryan Gosling i Emma Stone bez problemu odnajdują się w kiczowatych ramach konwencji i przerabiają ją na własną, niepowtarzalną modłę. Śmierć musicalu wieszczono już wiele razy, jednak La La Land pokazuje, że przy odrobinie świadomości, nostalgii i dobrej woli, da się jeszcze wiele wykrzesać z tego oderwanego od rzeczywistości gatunku. 

"Lion", reż. Garth Davis


Lion to oparty na prawdziwej historii wyciskacz łez o wyjątkowo absurdalnej fabule: kilkuletni Saroo na skutek serii niefortunnych zdarzeń oddziela się od rodziny i trafia do domu dziecka w odległej o tysiące kilometrów gargantuicznej Kalkucie. Mimo poszukiwań nie udaje się odnaleźć rodziny chłopca, zostaje on więc adoptowany przez australijskie małżeństwo i zabrany do Tasmanii. Mimo dostatku i miłości jaką otaczają go przybrani rodzice, Saroo (Dev Patel) marzy o odnalezieniu swojej prawdziwej rodziny. Wzruszenia oraz łzy gwarantowane. 

"Siedem minut po północy" / "A Monster Calls", reż. J.A. Bayona


Mądra, choć niełatwa opowieść o radzeniu sobie z ciężką chorobą najbliższych. Momentami gubiłam się w historiach opowiadanych przez tytułowego potwora (o głosie Liama Neesona), jednak mam wrażenie, że Siedem minut po północy może pomóc w tego rodzaju sytuacji kryzysowej. Jest to jednak film dla większych dzieci, bo te mniejsze mogą zbytnio wziąć sobie do serca płonące oczy oraz drewniane szpony monstrualnej kreatury. 

"Tanna", reż. Martin Butler, Bentley Dean


Nieważne czy mieszkamy w nowohuckich blokowiskach, podwarszawskich willach, nowojorskich wieżowcach czy chatach ukrytych w buszu. Wszyscy mamy te same problemy. Tanna opowiada o miłości dwojga młodych ludzi z tego samego plemienia pragnących być razem wbrew przyjętym obyczajom. Choć rozgrywa się na australijskiej wyspie na Pacyfiku, z łatwością utożsamiamy się z jej bohaterami i wspólnie zachwycamy się pięknem władającej tam natury. Dzielimy również poczucie, ze świat który obserwujemy w każdej chwili może bezpowrotnie zniknąć. 

"Past Life", reż. Avi Nesher


Tym razem zamiast rekomendacji - ostrzeżenie. Ta izraelsko-polska koprodukcja o dwóch Żydówkach szukających prawdy o swoim ojca jest flagowym przykładem tego, jak filmów robić się NIE powinno. Trudne wojenne tematy są potraktowane tu z powierzchownym szacunkiem i powagą, a niezliczone wątki czy zwroty akcji powodują, że trudno odnaleźć się w fabularnym bałaganie. Podczas pokazu, widzowie nieustannie wybuchali histerycznym śmiechem i nie można ich za to winić. Past Life to źle zrealizowana bzdura, niszcząca dorobek dotychczasowych filmów o narodzie żydowskim, II wojnie światowej i postpamięci. Omijać szerokim łukiem!

"Ederly", reż. Piotr Dumała


Piotr Dumała, znany z realizacji wyjątkowych filmów animowanych (np. Zbrodnia i kara, Łagodna,  Hipopotamy) swoją pierwszą fabułę (Las) wyreżyserował w 2009 roku. "Ederly" to powrót do tej formy twórczości i trzeba od razu zaznaczyć, że jest to powrót bardzo udany. Głównym bohaterem filmu jest konserwator dzieł sztuki, który przyjeżdża do małego miasteczka, jednak zamiast zająć się zleconymi pracami, zostaje zakwaterowany w podniszczonym dworku, którego właścicielowie rozpoznają w nim zaginionego przed laty syna. Ederly przesycone jest oniryzmem, kafkowskim zagubieniem i poczuciem absurdu, nie brak mu jednak również humoru oraz trafnych obserwacji otaczającej nas rzeczywistości. 

Pełna lista nagrodzonych (wśród których znalazł się Lion):
www.camerimage.pl/pl/Laureaci-Camerimage-2016.html

niedziela, 6 listopada 2016

"Przełęcz ocalonych" / "Hacksaw Ridge"

Trudno spodziewać się nudy, kiedy głównym bohaterem filmu wojennego jest pacyfista. Przełęcz ocalonych to oparta na faktach historia młodego Desmonda Dossa, który po ataku na Pearl Harbor zaciąga się do wojska by służyć jako sanitariusz. Pragnący całym sercem służyć ojczyźnie chłopak, napotka jednak na swojej drodze wiele przeszkód, gdyż jako adwentysta dnia siódmego już podczas pierwszych dni szkolenia odmawia użycia broni. (Tyle. Spoilery to zło!)


Ten iście karkołomny pomysł zaświtał w głowie reżysera Mela Gibsona, ewidentnie próbującego swoim nowym filmem odkupić dawne winy (czyt. antysemickie pijackie wybryki). Przełęcz ocalonych to wariacja na temat starej jak świat amerykańskiej zasady "leave no man behind", będącej również podstawą fabuły innego drugowojennego hitu, Szeregowca Ryana (1998). Części wspólnych jest z resztą więcej - film Gibsona wyraźnie nawiązuje do produkcji Spielberga w mocnej, kilkunastominutowej sekwencji szarży żołnierzy, od samego początku skazanych na śmierć z ręki ukrytego w potężnych fortyfikacjach wroga. 


Przełęcz ocalonych jest filmem pełnym paradoksów. Z jednej strony to kolejna epicka opowieść o bohaterstwie i wierze w boską opatrzność - produkcja skrojona idealnie pod gusta oscarowej Akademii. Jednak z drugiej jest pełną kuriozalnych scen przypowieścią o prostaczku pokroju Forresta Gumpa, naiwnego chłopka-roztropka wrzuconego w sam środek wojennej zawieruchy. Co więcej, niektóre sceny wydają się jakby żywcem przyklejone z taniego horroru lub kina eksploatacji i aż trudno uwierzyć, że reżyser umieścił je w filmie "na serio". Wydaje się wręcz, że w czasie realizacji za jego plecami czaiło się jego trollerskie alter-ego, równoważące każdą świetną scenę drobną niedorzecznością podważającą poważną wymowę całości. 


Ukrywające się w filmie osobliwości są na szczęście kompensowane przez znakomite aktorstwo. Na pierwszy plan wybija się przede wszystkim Hugo Weaving jak ojciec bohatera, lecz również występujący w głównej roli ex-Spiderman Andrew Garfield dzielnie dźwiga ciężar swojej postaci. Mimo to niestety nie zaliczę Przełęczy ocalonych do pocztu moich ulubionych filmów o dzielnych amerykańskich chłopcach. Bo choć nie mam poczucia straconego czasu i pieniędzy, to jednak nie jestem całkowicie przekonana co do wojennych impresji Mela Gibsona. Podskórnie czuję, że coś tu nie zagrało. 

piątek, 4 listopada 2016

"Jestem mordercą"

Ostatni wysyp recenzji zawdzięczam przede wszystkim karnetowi do krakowskiego Kina Agrafka, które szczerze i usilnie polecam, bo wydaje mi się nadal miejscem dość niedocenionym. Niemal co tydzień, to ukryte w budynku YMCA przy ulicy Krowoderskiej kino organizuje pokazy przedpremierowe wyczekiwanych tytułów, warto więc regularnie zaglądać do ich repertuaru! 


Tym razem przyszło mi się zmierzyć z filmem Macieja Pieprzycy Jestem mordercą, opartym na prawdziwej historii "Wampira z Zagłębia", seryjnego mordercy młodych kobiet. Zadaniem wytropienia przestępcy zostaje obarczony młody policjant (w tej roli fascynujący Mirosław Haniszewski) przynajmniej początkowo wprowadzający do sprawy energię i świeże spojrzenie. Choć nie waha się przed korzystaniem z bezprecedensowych rozwiązań (np. użyciem w śledztwie komputera ODRA) przez długi czas nie odnosi sukcesów, równocześnie coraz bardziej wplątując się w lepką sieć układów i kłamstw. Nawet pozorne zwycięstwo nie daje mu oczekiwanej satysfakcji, a staje się jedynie powierzchownym i chwilowym polepszeniem sytuacji, zgodnym z oficjalną "propagandą sukcesu". 


Jestem mordercą rozgrywa się w Polsce lat 70., czasach złudnego dobrobytu i pozornego zadowolenia. Epoka Edwarda Gierka, obecnego na ekranie również w roli bohatera, dała polskim obywatelom poczucie chwilowego zwycięstwa oraz ekonomicznego przywództwa w świecie. Wszystko to jednak na kredyt, który w końcu będzie należało spłacić. Również sukcesy, a także materialne zdobycze głównego bohatera są w rzeczywistości pożyczką na wysoki procent. Ceną jego chwilowej sławy i powodzenia będzie, podobnie jak w klasycznych tytułach kina moralnego niepokoju [np. Wodzireju (1977) czy Amatorze (1979)], kompromis z własnym sumieniem oraz zakłamaną rzeczywistością. 


Ta filmowa historia nie jest więc przykładem polskiego kina gatunkowego (na które nadal czekam), prostego kryminału w peerelowskim sztafażu. Jestem mordercą fabularnie bliżej jest do Personelu (1975) czy Barw ochronnych (1976), a także w pewnym stopniu do niedawnego Czerwonego Pająka (2015). Nie oczekujmy tu zatem napięcia wynikającego z przedłużającego się śledztwa i dreszczyku emocji związanego z pogonią za przestępcą. W Jestem mordercą niepokój wzbudza przede wszystkim postawa głównego bohatera, jego wybory i decyzje. 


Mimo interesującego konceptu powrotu do świetnego okresu polskiego kina, film Macieja Pieprzycy miejscami nuży. Popada też w zbędne moralizatorstwo i powtarza elementy przekonując nas kilkukrotnie do tej samej tezy. Jednak oprócz tych nielicznych wad, Jestem mordercą posiada wiele świetnych, dosadnych sekwencji, a postać tytułowego mordercy odgrywana przez wyciszonego Arkadiusza Jakubika to prawdziwe zaskoczenie.


Podsumowując - zalety filmu nie kończą się na ładnych zdjęciach czy stylowych kostiumach z epoki (te kożuszki!). Jestem mordercą to ciekawa propozycja, choć miejscami zbyt rozwlekła i przesadzona. Jednak warto się z nią zapoznać, bo stanowi trafne połączenie między współczesnością, a tym, co w przeszłości polskiego kina najlepsze. 

środa, 2 listopada 2016

"Służąca" / "Ah-ga-ssi"

Służąca, która swoją premierę będzie miała już w ten piątek (4 listopada), to film przede wszystkim dla narzekających na ubóstwo współczesnych filmowych fabuł. Gąszcz wątków i perspektyw powinien zaspokoić ich wyrafinowane upodobania oraz przekonać, że kino ma w tej gestii jeszcze niejedno do powiedzenia. 


Pozornie historia nie prezentuje się szczególnie oryginalnie: do domu bogatego Japończyka i jego pięknej siostrzenicy trafia na służbę młoda Koreanka. Mimo przytłoczenia dostatkiem i bogactwem imponującej rezydencji, szybko orientuje się, że jej Pani nie jest tam szczęśliwa. Wręcz przeciwnie - nocami dręczą ją przerażające koszmary i prześladują drzewa o dziwnych kształtach. Przełożona zaczyna coraz bardziej fascynować młodą służącą (i vice versa), lecz niestety na drodze ich kiełkującego uczucia stają liczne, skrzętnie skrywane tajemnice.


Z czasem kolejne wątki nawarstwiają się tworząc barokową mozaikę nastrojów i motywacji, wręcz niemożliwych do późniejszej rekonstrukcji. To właśnie sposób organizacji fabuły, a także jej niezwykły nastrój sprawił, że bez wahania wystawiłam Służącej jedną z najwyższych ocen. Z pewnością jest to również zasługa reżysera, Koreańczyka Park Chan-wooka, twórcy słynnej trylogii zemsty (Pan ZemstaOld BoyPani Zemsta) oraz niedawnego Stokera (2013) według scenariusza Wentwortha Millera (tak, tego). Służąca jest właściwie wypadkową tych dwóch części twórczości Parka. Jest tu przecież zarówno zemsta, nieuznawane społecznie pożądanie, jak i arystokratyczna rodzina, zaznaczająca swój wyjątkowy status w bardzo nietypowy sposób. 


Jak już wspominałam, Służąca to nie tylko niezwykła narracja, ale także niepowtarzalny klimat kolonialnych lat 30. oraz imponującej rezydencji, będącej miejscem akcji filmu. Zbudowany zarówno w zachodnim, jak i japońskim stylu pałac ma symbolizować szacunek jego właściciela dla obu kultur. Natomiast jego centralny punkt, biblioteka, udowadnia jego nieposkromioną miłość do książek. Dobrze jednak wiemy (przede wszystkim z literatury anglosaskiej), że domostwa tego typu zawsze skrywają sekrety ich właścicieli, a liczne korytarze i pokoje nie sprzyjają standardowym relacjom międzyludzkim. Tak dzieje się również w przypadku Służącej, będącej adaptacją książki "Złodziejka" brytyjskiej pisarki Sary Waters, twórczyni wiktoriańskich powieści z wątkami homoseksualnymi.


Jeśli więc szukacie w repertuarze czegoś innego niż komiksowi czarodzieje na kwasie, a także macie w sobie sporą dozę obyczajowej tolerancji (film bowiem pełen jest odważnych scen erotycznych) Służąca będzie właściwym wyborem. 

czwartek, 27 października 2016

"Doktor Strange"

Doktor Strange to najbardziej narkotyczny ze wszystkich filmów Marvela. Oglądając go czujemy się jak otwierający drzwi percepcji hipisi, mający problemy z orientacją w czasie i przestrzeni. Świat, w którym działają filmowi bohaterowie pełny jest zakrzywionych, kalejdoskopowych zniekształceń, przypominających, zwłaszcza w sekwencjach miejskich, Incepcję (2010) Christophera Nolana. 


Jednak nie tylko wizualny styl wyróżnia Doktora Strange'a na tle innych filmów Marvela. Robi to również sam tytułowy bohater - genialny neurochirurg o magicznych dłoniach ratujących życie. Dzięki znakomitej pamięci, a także wieloletniej nauce zyskał on status jednego z najlepszych specjalistów w swojej dziedzinie. I nie pomogły mu w tym ani wyjątkowe supermoce, ani gigantyczny majątek. 



Doktor Stephen Strange nie jest jednak typem miłego pediatry wręczającego dzieciom lizaki i naklejki "dzielny pacjent". To zadufany w sobie egoista, lubiący otaczać się materialnym zbytkiem - z pieczołowitością dobiera zegarki pod kolor koszuli i jest dumnym właścicielem nowego Lamborghini Huracan. Niestety jego przepełnione spektakularnymi sukcesami życie zmienia się diametralnie, gdy w wyniku wypadku samochodowego traci władzę w rękach. Próbując wyleczyć uraz pielgrzymuje po gabinetach najlepszych specjalistów z całego świata, by ostatecznie w odruchu desperacji udać się do tajemniczej nepalskiej placówki Kamar-Taj. 


Doktor Strange to właściwie nie superbohater, lecz baśniowy czarodziej, potrafiący panować nad czasem i innymi wymiarami. Jego niezwykłe umiejętności posłużą mu w filmie do ratowania świata przed potężnym Dormammu próbującym skonsumować naszą planetę. Fabuła jest więc mniej więcej taka, jak w większości ostatnich blockbusterów, jednak została sprawnie urozmaicona (dość suchymi, a mimo to zabawnymi) żartami, pomysłowymi wątkami pobocznymi i niezwykłymi efektami specjalnymi, jak dla mnie będącymi główną siłą filmu. 


Jestem więc niemal pewna, że Doktor Strange nieźle prezentuje się w 3D (pewności nie mam, gdyż skusiłam się na dwuwymiarowy seans) i wart jest naszych pieniędzy wydanych na bilet. Choć całość prezentuje się dość dziwacznie (tytuł Doktor Dziwago zobowiązuje) to jakimś cudem pozostaje spójną, stosunkowo niedługą i wciągającą opowieścią (o nieco rozwleczonym pierwszym akcie). 


A dla wszystkich nieodczuwających szczególnej ekscytacji na myśl o kolejnym filmie opartym na komiksie dodam, że Doktor Strange ma iście gwiazdorską obsadę. Obok wyjątkowo dobrego Benedicta Cumberbatcha zobaczyć można tu również Tildę Swinton, Chiwetela Ejiofora, Rachel McAdams, Madsa Mikkelsena, Michaela Stuhlbarga oraz Benedicta Wonga (Kublai Khan z "Marco Polo"). Film zachwyca także kostiumami, wyraźnie inspirowanymi kulturą wschodu, jednak przestylizowanymi niemal do granic możliwości. Bazujący na komisowych przedstawieniach strój tytułowego Doktora Strange'a to najlepszy dowód, że choć nie wszyscy bohaterzy noszą peleryny, to z nimi wyglądają zdecydowanie lepiej . 



sobota, 8 października 2016

Tłuste podróże: Węgry, Rumunia, Bułgaria

Nie spodziewałam się, że aż tak lubicie podróże! Dzięki za wszystkie kliknięcia. Choć (jak zwykle) nie robię tego dla pieniędzy, dobrze wiedzieć, że to co piszę ma sens ;) 

Ostatnia (?) zagraniczna podróż tego roku: dwutygodniowa wyprawa samochodem do słonecznej i wakacyjnej Bułgarii. W planie: słodkie lenistwo, prażenie się na plaży i zbieranie sił na nadchodzący rok akademicki. Rzeczywistość? Jak zwykle zupełnie inna. 

Podróż do Bułgarii rozłożyliśmy na trzy dni. Niemal 1500 kilometrów to liczba imponująca i zdecydowanie nieosiągalna dla samochodowych podróżników-amatorów naszego pokroju. Dzień pierwszy wyjazdu postanowiliśmy nieco urozmaicić obiadem w urokliwym węgierskim Egerze, znanym z uzdrowiskowych właściwości. Choć placki ziemniaczane odrobinę za bardzo pływały w tłuszczu, a gulasz wydawał się łykowaty, szybko o tym zapomnieliśmy, zachwyceni wybrukowanymi uliczkami Egeru, prowadzącymi do XIII-wiecznego zamku. 



Rumunia przywitała nas upałem i burzami z piorunami. Nocleg spędziliśmy w Oradei, którą odnaleźliśmy nie bez kłopotów. Ściana deszczu stanowczo utrudniała nam poruszanie się w nieznanym mieście - poniekąd bardzo interesującym. Niestety ze względu na późną porę i niesprzyjającą aurę nie dysponuję własnymi zdjęciami. Z porzuconego w hostelu folderu wiem jednak, że Oradea oferuje turystom nie jedną atrakcję. Szczególnie ciekawie (przynajmniej z lotu ptaka) prezentuje się Catatea Oradea - twierdza w formie pięciokąta, obecnie mieszcząca Instytut Sztuk pięknych miejscowego uniwersytetu. 


Na całe szczęście burza zniknęła równie szybko jak się pojawiła, dzięki czemu rano mogliśmy znów podziwiać piękno Rumunii. I oczywiście cieszyć się ze specjałów rumuńskiej kuchni. Wprost zakochaliśmy się w papanaszach - podawanych na ciepło pączkach wypełnionych dżemem (jagodowym, brzoskwiniowym...), polanych śmietaną, posypanych cukrem pudrem i przykrytych małym pączuszkiem. <3



Trzeciego dnia podróży dotarliśmy do Bułgarii, która postanowiła przywitać nas zimnym wiatrem i zachmurzonym niebem. Niezrażeni udaliśmy się na plażę wyglądającą jak sceny z post apokaliptycznego filmu. Zamknięte sklepy, zupełnie puste ulice, watahy patrzących z pode łba wygłodniałych psów i przenikliwy wiatr. Nie wyglądało to dobrze.


Szybko zorientowaliśmy się, że pierwotny plan wylegiwania się na słońcu raczej nie dojdzie do skutku. Zaczęliśmy więc zwiedzać okolicę, co niestety skończyło się kolejnymi rozczarowaniami. Słynne bułgarskie kurorty - Albena i Złote Piaski, wyglądały pusto i przygnębiająco, a wiszące na niebie ciemne chmury nieustannie przypominały, że sezon wakacyjny już się skończył. Gwoździem do trumny okazała się informacja, że ekstremalnie luksusowe apartamenty na bułgarskim wybrzeżu są znacznie tańsze od krakowskich mieszkań. Jak żyć? 

Apartamenty w stylu babilońskim. Kicz uniwersalny. 
Żadne rozczarowania nie spotkały nas za to podczas jednodniowego wypadu do Warny. To trzecie pod względem liczby mieszkańców miasto w Bułgarii leży na wybrzeżu Morza Czarnego i może poszczycić się imponujących rozmiarów plażą w samym sercu miasta. Główne deptaki spacerowe, podobnie jak gigantyczny park (mieszczący m.in. delfinarium, zoo, Muzeum Marynarki Wojennej oraz niezliczone stoiska z pysznymi lodami) są wyjątkowo czyste i zadbane, choć gdy oddalimy się nieco od centrum, szybko zobaczymy zupełnie inną twarz Warny. Zniszczone kamienice, odrapane fasady i zalegające wszędzie koty nie odbierają jednak miastu uroku. 

Warna została obwołana Europejską Stolicą Młodzieży roku 2017.


Jedna ze wspomnianych kamienic w stanie rozkładu. 

Odwiedzony przez nas w kolejnych dnia Neseber (lub Nesebar, każdy pisze inaczej) jest żelaznym punktem programu wszystkich wycieczek do Bułgarii. To mieszczące się na wyspie (lub półwyspie - ponownie zdania są podzielone) zabytkowe miasteczko wyróżnia się ogromną ilością spójnych stylistycznie cerkiewek i specyficzną zabudową, którą stanowią piętrowe domki o nieco wystającym pierwszym piętrze, obitym drewnem i podtrzymywanym rzeźbionymi wspornikami. Niestety to również jedno z najbardziej turystycznych i zatłoczonych miejsc, pełne straganów i restauracyjnych naganiaczy. Zniesmaczeni agresywnym marketingiem lokalsów, jedzenia postanowiliśmy szukać w kontynentalnej części Neseberu czyli Słonecznym Brzegu. Popularny wśród okolicznych mieszkańców kebab (czego dowodem była spora kolejka) był zdecydowanie jednym z najlepszych, jakie kiedykolwiek jadłam. 




Atrakcyjnymi celami wycieczek są również Monaster Aładża i miejscowość Balchik. Ten pierwszy jest średniowiecznym klasztorem wykutym w skale przez poszukujących samotności mnichów. 



Drugi, wart jest naszej uwagi przede wszystkim za sprawą pałacyku królowej Marii, żony rumuńskiego króla Ferdynanda I. Otacza go wielopoziomowy ogród oraz uniwersytecki ogród botaniczny z imponującą kolekcją kaktusów. Wiem, to brzmi jak najnudniejsza rzecz na świecie, ale wierzcie mi, kaktusy potrafią być fascynujące. Uwag organizacyjna: do obu miejsc obowiązują osobne bilety. Niestety podczas wizyty w ogrodzie botanicznym nie da się za darmo podglądnąć pałacyku. Można to jednak zrobić spacerując plażą (#oszczędnościwszędzie). 


Interesujący pomysł lokalnego artysty.



Niesprzyjająca pogoda oraz surowe warunki w miejscu naszego zakwaterowania przekonały nas do szybszego, niż pierwotnie zakładaliśmy, powrotu. Ponownie trzydniowego i ponownie pełnego wrażeń. Pierwszy nocleg spędziliśmy w domu znajdującym się nieopodal trasy fransfogarskiej - urokliwej drogi przez góry Fogarskie poprowadzonej doliną rzeki.




Drugi z noclegów spędziliśmy w węgierskim Debreczynie - drugim największym mieście Węgier, żywcem wyjętym z filmu Grand Budapest Hotel (2014). Choć udało nam się zobaczyć je jedynie po zachodzie słońca, z absolutnie żadnymi forintami w kieszeni, zrobiło na nas spore wrażenie - również za sprawą pomysłowej świecącej instalacji ustawionej w samym centrum miasta.  



Niestety powtórzę się: w Bułgarii najbardziej podobała mi się Rumunia i Węgry.