środa, 27 września 2017

"Maudie"


Umieszczony w pustej przestrzeni galerii sztuki w Halifaxie, drewniany domek Maud Lewis, kanadyjskiej malarki-prymitywistki może budzić politowanie i rozbawienie. Obrazki, którymi zdobiła wszystkie płaszczyzny, przypominają prace plastyczne małego dziecka, któremu wreszcie pozwolono na malowanie po ścianach. Opowiadający o życiu artystki film Maudie, który właśnie wchodzi na ekrany polskich kin, nie próbuje zmienić naszego postrzegania sztuki prymitywnej i godzi się z sytuacją, w której dla większości z nas dzieła Maud są naiwnymi, dziecięcymi bohomazami.


Zamiast dyskutować o istocie sztuki, film decyduje się na inne podejście. Wyjmuje domek i obrazy Maud z obcej i niegościnnej przestrzeni galerii i przywraca im ich naturalne środowisko pół-dzikiej kanadyjskiej prowincji. Zamiast stricte o sztuce, opowiada przede wszystkim o trudnym życiu tytułowej bohaterki, zmaganiach z postępującą chorobą, trudami codziennego życia w surowym klimacie i oschłym mężem-pracodawcą, stawiającym ją w domowej hierarchii poniżej psów i kur. Nawet wobec tych wszystkich trudności Maud nie traci wrodzonego optymizmu, pełnego zachwytu i uwielbienia podejścia do rzeczywistości, która logicznie rzecz biorąc powinna być dla niej wyłącznie źródłem rozczarowań. Przypomina w tym głównego bohatera Patersona, którego żadne przeciwności losu nie były w stanie ściągnąć ze ścieżki poczciwości i małych radości.


W roli tytułowej bohaterki zachwyca Sally Hawkins, potrafiąca oddać niezwykły błysk w oku posiadany przez malutką Kanadyjkę nawet w chwilach gdy jej oporne ciało odmawiało posłuszeństwa. Pewne zastrzeżenia może budzić sposób przedstawienia relacji Maud z mężem, skłonnym do przemocy gburem, w którego z powodzeniem wciela się Ethan Hawke (równocześnie przekonując wreszcie, że potrafi grać). Romantyczna lub wręcz sentymentalna wersja tego dziwacznego związku nie wynika jednak z naiwności czy nieudolności twórców filmu, lecz raczej próby pełnego oddania światopoglądu artystki, przekonującej, że nawet w brudnej, wilgotnej ruderze da się stworzyć pełen kwiatów i kolorów dom.

premiera filmu: 29 września 2017

poniedziałek, 25 września 2017

"Ptaki śpiewają w Kigali"

Najnowszy, a razem ostatni film reżyserskiego duetu Joanny Kos-Krauze oraz zmarłego w 2004 roku Krzysztofa Krauzego to rzadki przykład pełnego milczenia i namysłu przedstawienia jednej z największych zbrodni w historii ludzkości. W obliczu wydarzeń, takich jak ludobójstwo w Ruandzie jesteśmy bezsilni, poraża nas abstrakcyjna liczba ofiar, niezrozumiałe motywacje katów. Nic dziwnego więc, że dużą popularnością cieszą się historie rozplątujące ten niezrozumiały kłębek okoliczności, takie jak hollywoodzki Hotel Ruanda (2004), którego główny bohater, menadżer luksusowego hotelu, z narażeniem życia i kariery pomaga krajanom w niebezpieczeństwie. Hotelowi Ruanda daleko jednak do prawdy. Według najnowszych doniesień, Paul Rusesabagina zamiast ukrywać, wręcz wydawał ludzi na pewną śmierć m.in. przekazując ruandyjskiej armii listę hotelowych gości wraz z numerami pokojów.



Krauzowie mają świadomość, że dotarcie do "prawdy" bywa niemożliwe, dlatego swoją filmową opowieść skupiają przede wszystkim na emocjonalnych konsekwencjach ruandyjskiego ludobójstwa. Nie pokazują scen przemocy i morderstw, przenoszą je do przestrzeni pozakadrowej oraz wspomnień głównych bohaterek. Krwawe sceny w filmie Ptaki śpiewają w Kigali zastępują pełne stagnacji sekwencje zmagania się z tym, co zostaje po niewyobrażalnej tragedii.


Reżyserskiemu duetowi udaje się znaleźć sposób na przedstawienie wszechogarniającej pustki po niemal milionie ludzi, którzy na zawsze zniknęli z ruandyjskiej rzeczywistości. Opowiadają o ich nieobecności poprzez powracające jak zły omen obrazy pustoszejących krajobrazów, wnętrza pełne zastygłych w czasie artefaktów i zakurzonych przedmiotów. Podobnie jak poszukująca swojej rodziny filmowa Claudine, zbierają drobne sygnały pozostałe po ofiarach, by przypomnieć o nieustannej obecności głównej, ukrytej bohaterki filmu – traumy. Ptaki śpiewają w Kigali to film długi i męczący, warto jednak zachować uwagę aż do końca, ponieważ łatwo przegapić subtelne zakończenie, przynoszące drobny promyk nadziei.


Kiedy na portalu naekranie.pl przeczytałam, że Ptaki... to "nieskończony produkt, który nigdy nie powinien ujrzeć światła dziennego", musiałam wstać od komputera i głęboko odetchnąć (całą recenzję można przeczytać TU). Ptakom bardzo daleko jest do nieskończonego produktu. To film przemyślany, o oryginalnej, niemal awangardowej formie, będący wynikiem konfrontacji osobistej straty z nieszczęściem na ogromną skalę. Joanna Kos-Krauze, która dokończyła produkcję po śmierci męża, zrobiła niezwykle osobisty film, opowiadający bez kiczu i patosu o niewyobrażalnym cierpieniu. Wskazała tym samym drogę wielu innym filmowcom, bezskutecznie próbującym wiernie rekonstruować traumatyczne wydarzenia z historii swojego kraju. Jak dobitnie pokazują Krauzowie, droga do opowiadania o traumach nie prowadzi przez dosłowność i dokumentalną wręcz wierność. Zdecydowanie lepszym rozwiązaniem są stosowane w Ptakach… milczące, minimalistyczne i fragmentaryczne impresje, oddające naturę naszego uczucia straty. 

piątek, 15 września 2017

"The Square"

Punkt wyjścia w The Square przypomina ten z Turysty (2014), poprzedniego filmu Rubena Östlunda. Nagłe wydarzenie oraz niespodziewana reakcja przynoszą narastające, niczym kula śniegowa, komplikacje. O ile w Turyście kluczowym zdarzeniem była lawina schodząca wprost na górskie schronisko, a niespodziewana reakcja polegała na ratowaniu w pierwszej kolejności telefonu, a nie żony i dzieci, o tyle w The Square ważna jest kradzież portfela oraz wysłane później listy z pogróżkami do potencjalnych złodziei. 


Ofiarą tego pospolitego przestępstwa padł dyrektor sztokholmskiego muzeum sztuki nowoczesnej, rozwiedziony bon vivant, któremu zmęczenie, kac i wczorajsza koszula tylko dodają uroku. Christian marzy o zorganizowaniu w swojej instytucji pełnej znaczeń wystawy, która miałaby potencjał zmiany rzeczywistości, weszłaby w interakcje ze światem zewnętrznym i zmieniła go na lepsze. Niestety, główny eksponat wystawy, tytułowy Kwadrat, jest jak strzelba Czechowa, która zamiast wypalić pozostaje nieruszona na ścianie. Instalacja mająca w założeniu być idealną przestrzenią pomocy i otwartości, ogranicza się do pięknych deklaracji, a oferowany przez nią obszar troski i zrozumienia nigdy się nie zapełnia. 


Reżyser w The Square nie szczędzi złośliwości wielbicielom i twórcom sztuki współczesnej. Wytyka ich wady za pośrednictwem krótkich scen przypominających te, pojawiające się w filmach Roya Anderssona. Unoszący się nad kolejnymi sekwencjami duch niezrozumienia, niezręczności i monotonii przypomina, że życie częściej niż teledysk letniego hitu przypomina szare sceny z filmu Gołąb przysiadł na gałęzi i rozmyśla o istnieniu (2014). 

kadr z filmu Gołąb przysiadł na gałęzi...
Oglądałam The Square na pokazie przedpremierowym w Kinie Pod Baranami, w którym uczestniczyli także pracownicy krakowskiego Muzeum Sztuki Współczesnej MOCAK. Widownia reagowała wybuchami śmiechu na uwagi Östlunda na temat absurdalności muzealnej rzeczywistości, z którą i ja miałam kiedyś do czynienia. Kilka lat temu pracowałam jako obsługa wystaw w MOCAKu i choć muszę przyznać, że była to najnudniejsza praca jaką kiedykolwiek wykonywałam, to sporym pocieszeniem było podśmiechiwanie się ze zwiedzających próbujących potajemnie polizać rzeźbę Mirosława Bałki zbudowaną z bloków soli.

Rzeźba "7+1" Mirosława Bałki
Östlund nie ogranicza się w swojej krytyce do oderwanego od rzeczywistości świata sztuki współczesnej. Rozszerza ją, włączając właściwie całe nowoczesne społeczeństwo, które od osobistego spotkania woli rozwiązania pośrednie, niewymagające realnej interakcji. Łatwiej jest przecież nagrać filmik i udostępnić go w internecie, niż narażać się na bezpośrednie spotkanie z innością, które może mieć zupełnie niespodziewany, czasami nieprzyjemny przebieg. Idealnie pusty Kwadrat jest symbolem naszych relacji, które choć pełne dobrych intencji i wzniosłych haseł, coraz bardziej odłączają się od rzeczywistości, przenosząc w sferę bezpieczną, ale coraz mniej autentyczną. 

Kadr z The Square
Można zarzucać Östlundowi, że skupił się w swoim filmie na środowisku, które łatwo wyśmiać, gdyż samo z siebie balansuje na granicy autoparodii. To prawda, jednak reżyser nie przekracza granic i w gruncie rzeczy ma do swoich bohaterów cień sympatii. Uważa ich za egzemplifikacje procesów zachodzących w całym społeczeństwie: to nie są ludzie źli, lecz raczej tacy, którzy przyjęli współczesny świat z całym dobrobytem inwentarza. Östlund połączył w The Square umiejętną krytykę społeczną, z doskonałym humorem i trafnymi obserwacjami naszych dziwactw i niezręczności za co został doceniony (zdecydowanie zasłużenie) Złotą Palmą w Cannes. Jest kolejnym obok wspomnianego już Anderssona reżyserem, potrafiącym przez miniaturę i absurd dobitnie punktować nasze wady, przekonywać, że nie zawsze "należy być takim szwedzkim". Pytanie tylko, czy po obejrzeniu filmu chętniej wejdziemy do wnętrza tytułowego Kwadratu? 


Kadr z The Square

czwartek, 7 września 2017

"Powiernik królowej" / "Victoria and Abdul"

Powiernika królowej miałam okazję zobaczyć przedpremierowo w Kinie Pod Baranami, z którym, jak pewnie w większości wiecie, bywam związana zawodowo. Kiedyś polecałam przedpremierowe pokazy w Agrafce, więc teraz dla równowagi zrobię to samo z Kinem Pod Baranami, którego repertuar jest atrakcyjny, niezależnie od tego ile kart Cinema City Unlimited posiadacie. Zaglądnijcie czasami na stronę tego niezwykłego kina w samym sercu Krakowa i zwróćcie uwagę na wyjątkowo liczne pokazy przedpremierowe.  


Biorąc pod uwagę temat, Powiernik królowej to powtórka z rozrywki. Najnowszy film Stephen Frearsa pod wieloma względami przypomina wcześniejszą o dwadzieścia lat produkcję Jej wysokość Pani Brown, wyreżyserowaną przez Johna Maddena (Zakochany Szekspir, Hotel Marigold), ze znakomitymi rolami Judi Dench, Billy'ego Connolly'ego i przewijającego się na drugim planie młodziutkiego Gerarda Butlera. Film Maddena obserwował niewyobrażalny żal i smutek, jaki zapanował na królewskim dworze po śmierci ukochanego męża królowej Wiktorii, księcia Alberta. Mimo upływających lat, pogrążona w żałobie władczyni unikała publicznych wystąpień i spędzała czas otoczona jedynie najbliższą rodziną. Milczenie i rozpacz zaczęły ustępować dopiero po pojawieniu się na dworze szkockiego koniuszego, pana Browna, bezpośredniego i ujmującego służącego, który bez większych oporów zwracał się do królowej per "kobieto" i za najlepsze lekarstwo na smutek uważał konne przejażdżki. Ta nietypowa terapia przypadła do gustu Wiktorii, podobnie jak sam Brown, którego mianowała swoim osobistym służącym i z którym spędzała każdą wolną chwilę. Połączyła ich wielka przyjaźń, a być może nawet miłość, którą zdaje się potwierdzać życzenie królowej by pochowano ją z jego fotografią i kosmykiem jego włosów w ręku. 


Jak sugeruje Powiernik królowej, gdyby królowa Wiktoria (w tej roli ponownie Judi Dench) była młodsza, z Abdulem (Ali Fazal) także połączyłoby ją coś więcej niż tylko przyjaźń. Przez dwadzieścia lat "Pani Brown" się postarzała, przytyła i zobojętniała. Nie bawią ją rozbuchane przyjęcia wydawane na jej cześć ani kolejne dary wręczane przez wdzięcznych podwładnych. Wszystko zmienia się, kiedy podczas jednej z rutynowych ceremonii, przystojny Indus, pochylony w pokornym ukłonie, nawiązuje z nią kontakt wzrokowy. Zamiast oburzenia, ten zabroniony przez tradycję i dworski ceremoniał czyn wzbudza w królowej ciekawość, którą zaspokaja mianując śniadego Abdula swoim osobistym lokajem. 


Choć podobne tematycznie, oba filmy zdecydowanie różnią się od siebie. Jej wysokość Pani Brown to bardzo klasyczna opowieść, zachowawcza, oszczędna i pełna elips czasowych. Rzekomy romans obserwujemy tu za pośrednictwem drobnych gestów, spojrzeń, a pełną poświęcenia służbę Browna widzimy przede wszystkim z dolnych pięter królewskiej posiadłości przeznaczonych dla służby. Podobnej powściągliwości nie ma w Powierniku królowej. Otyła i leniwa królowa w początkowej części filmu jest przede wszystkim pretekstem do żartów, podobnie jak para Indusów, przybywająca do Anglii by wręczyć władczyni legendarny Mohur (pamiątkową monetę tradycyjnie posiadaną przez indyjskich władców). Abdul i jego towarzysz Mohammad (Adeel Akhtar) tworzą klasyczny komediowy duet, a oprócz fizycznych różnic, dzieli ich także podejście do kolonialnej rzeczywistości. O ile tytułowy bohater przyjmuje ją za naturalny stan rzeczy, a królową Wiktorię uważa po prostu za kolejnego indyjskiego władcę, któremu należy się szacunek, jego towarzysz jest radykalnym antykolonialistą, pragnącym zobaczyć swojego zaborcę w nieszczęściu i ruinie.


Mimo to nie łudźcie się: Powiernik królowej oprócz postaci Mohammeda nie zawiera właściwie krytyki kolonialnych rządów Wielkiej Brytanii. Jest przede wszystkim komedią, początkowo lekką i sprawie zrealizowaną, choć później nieubłaganie staczającą się ku naiwnemu sentymentalizmowi. Tradycyjny, czarny brytyjski humor został w filmie Fearsa rozbity mało wyszukanymi żartami z wypiętych pośladków, ale mimo to nadal bawił mnie bardziej niż opiewany jako znakomita komedia Bodyguard Zawodowiec. Choć Powiernik królowej nie dorównuje Królowej, najlepszemu filmowi Fearsa o angielskiej monarchii, to plasuje się "oczko wyżej" od jego pozostałych tytułów, takich jak Tajemnica Filomeny, Strategia mistrza czy Boska Florence. Powiernik królowej to przyzwoite urozmaicenie oczekiwania na prawdziwą perłę w koronie: drugi sezon serialu The Crown (premiera 8 grudnia!).