czwartek, 26 grudnia 2013

"Kapitan Philips" / "Captain Philips"

Kanwą fabuły "Kapitana Philipsa" stała się, relacjonowana w amerykańskiej telewizji, akcja odbicia amerykańskiego kapitana porwanego przez somalijskich piratów. Widz obserwuje ją od początku do końca: w ekspozycji dowiaduje się jak skromnym i opanowanym człowiekiem jest tytułowy bohater oraz jak leniwa i zrzędliwa jest jego załoga. Graniczna sytuacja, jakim są dwukrotne ataki piratów, stanie się dla nich ostatecznym sprawdzianem umiejętności i charakteru, który, co należy zaznaczyć wszyscy zdadzą celująco. Są opanowani, systematyczni i potrafią myśleć nieszablonowo.

Tymczasem piraci, choć nie są przez reżysera (Paul Greengrass) ukazani jednoznacznie źle, są mało rozumnymi dzikusami, nawet z wyglądu nie przypominającymi przedstawicieli ludzkiego gatunku. Ich spocone czarne ciała oraz przekrwione oczy wskazują na obłąkanie i szaleństwo. Choć teoretycznie porwanie statku "Alabama" jest dla nich jedynie kolejnym dniem pracy, łatwo zauważyć, że jest to zajęcie destrukcyjne, pożerające piratów i opanowujące (wespół z przeżuwanymi narkotykami) ich umysły i ciała.


Piękna idea, która mówi, że film sprawiedliwie przestawia jeden dzień z życia trzech kapitanów, nie ma tu racji bytu. To biali są ludźmi, natomiast czarnym przypada dziwna rola podludzi, stworzeń granicznych ze światem zwierząt. Oczywiście w filmie padają słowa wyjaśnienia - byliśmy rybakami, a to wy, biali uczyniliście nas zbrodniarzami. Jednakże stopień zezwierzęcenia czarnoskórych bohaterów nie pozwala na racjonalne przeanalizowanie tego, w gruncie rzeczy słusznego, stwierdzenia.

Operacje podobne do tej pokazanej w "Kapitanie Philipsie" są doskonałym zobrazowaniem doktryny amerykańskiego wojska - "leave no man behind". Na tym samym zabiegu fabularnym opierała się również fabuła "Szeregowca Ryana"  - dla nas, Polaków, znanych z poświęcenia i mesjanizmu, zupełnie niezrozumiała.

Akcja odbicia Kapitana Philipsa przez amerykańską Marynarkę Wojenną to wielka akcja propagandowa. Odkąd wojna stała się wielkim reality show, relacjonowanym niemalże na żywo przez mass media, armia poddana jest podwójnej kontroli. Nie liczą się już tylko rozkazy i przełożeni, liczy się również opinia publiczna. A cóż lepiej wpłynie na poparcie społeczeństwa niż karkołomna akcja ratowania amerykańskiego obywatela w niebezpieczeństwie? Z finansowego i racjonalnego punktu widzenia zupełnie bezsensowna, ale za to cudownie wpłynie na morale.


Niewątpliwie "Kapitan Philips" wbija nas w fotel już w pierwszych minutach projekcji i nie odpuszcza napięcia ani na chwilę. Pokazuje momenty do tej pory pomijane w tego typu filmach - odbici zakładnicy zwykle ograniczali się do uśmiechu i pomachania do kamery, a tymczasem kapitan Philips pokazuje przejmujące symptomy zespołu stresu pourazowego. Zachwycająca jest rola Toma Hanksa, który po serii średnio udanych ról, przypomniał nam o swoim mistrzostwie.

Koniecznie.

wtorek, 24 grudnia 2013

"Kamerdyner" / "The Butler"

W wakacje, będąc za Wielką Wodą, zupełnie zignorowałam premierę filmu "The Butler". Zrobiłam to z pełną świadomością, pewna, że zamiast walki czarnych o prawa obywatelskie wolę zobaczyć Brada Pitta ściganego przez zombie ("World War Z") oraz neurotyczną Cate Blanchett ("Blue Jasmine").
Jednakże moje rosnące zainteresowanie filmami o amerykańskiej historii (związane również z rozpaczliwym poszukiwaniem tematu pracy magisterskiej) przekonało mnie do zobaczenia "Kamerdynera". I źle zrobiłam.

"The Butler" to typowy przykład filmu historyczno-biograficznego, w którym wielkiej historii przyglądamy się niejako z boku i przy okazji. Głównym bohaterem uczyniono tu czarnoskórego kamerdynera, który po trudnym dzieciństwie i dzięki wytężonej pracy, otrzymuje posadę służącego w Białym Domu i podczas swojej wieloletniej pracy ma okazję usługiwać aż ośmiu prezydentom. Historia autentyczna i wzruszająca, ale jedynie w teorii.


Lee Daniels najlepiej czuje się opowiadając historię patologicznych rodzin, zboczeń i amerykańskiego rynsztoka co pokazał w "Precious" i "The Paperboy". W historii służącego z Białego Domu nie ma zbyt wiele takich motywów, co powoduje zagubienie reżysera. Miota się od wątku do wątku, nie mogąc zdecydować się na charakter swojej opowieści. Wszystko stara się spajać komentarz z off-u, niestety bardzo siermiężny i naiwny. Nawet genialny Forest Whitaker nie był w stanie uratować rozłażącej się fabuły.

Reżyser wyczyścił swój film całkowicie z kontrowersji, czyniąc go przez to bezbarwnym i mdłym jak rozgotowany ryż. "Kamerdyner" jest równie fascynujący jak książka do historii, czytana wieczorem przez sprawdzianem.  



Nie ma tu zbyt wiele wzruszenia, są za to kalki i patriotyczne slogany. Nawet ciekawa konfrontacja pozytywistycznej pracy u postaw reprezentowanej przez tytułowego bohatera i aktywnej, graniczącej z przemocą działalności syna, nie wychodzi ciekawie.

Ten film to przede wszystkim zmarnowany potencjał i brak umiejętności podejmowania decyzji. Zbyt wiele wątków i mikrohistorii rozmywa sens dzieła i nie pozwala mu odpowiednio wybrzmieć. Również panorama wielkich aktorskich sław prezentowanych w filmie nie pozwala na zachwyt ich maestrią, bo jakże inaczej nazwać choćby epizod Alana Rickmana w roli Ronalda Reagana.


Jednak najbardziej rażące zdaje się być zakończenie, które jednoznacznie wskazuje na powinowactwo z wyborczymi sloganami. Nie trudno domyśleć się jakiego kandydata promuje. Cóż, zdaje się być to rozpaczliwą próbą ratowania wizerunku po wielkim rozczarowaniu, jakim stała się prezydentura pierwszego czarnoskórego prezydenta USA.

Nie.

środa, 11 grudnia 2013

"Wielki Liberace" / "Behind the Cantelabra"

W latach 50. homoseksualizm był nie tyle tematem tabu, co raczej tematem nieobecnym. Taka możliwość nie wchodziła w grę, nikt nie był w stanie uwierzyć, że znana osoba publiczna mogła być nieheteronormatywnej orientacji seksualnej. Dlatego też, na przestrzeni lat nikogo nie dziwiło, że genialny showman-pianista Liberace stroni od kobiecego towarzystwa, równocześnie otaczając się kształtnymi Adonisami płci męskiej. Takie są reguły show - myśleli. Nie spotkał jeszcze odpowiedniej kobiety - mówili. A wszystko to działo za sprawą genialnego kreowania wizerunku przez agenta Liberace, który wydawał grube miliony, by podobne treści wtłoczyć w głowy widzów.

Genialna mistyfikacja, zakończona dopiero przez śmierć. Liberace był chory na AIDS, w tych czasach uważaną za dżumę homoseksualistów.


Liberace nie ukrywał, że jego ambicją nie jest zostanie wielkim artystą czy uzyskanie dostępu do prawdy i prawdziwego piękna. On chciał robić show. Ale nie byle jakie - show perfekcyjne. Cekiny, brylanty, złoto, pióropusze i pełne przepychu stroje towarzyszyły jego pokazom mistrzowskiego opanowania muzycznego warsztatu. W takim otoczeniu tworzył swoją własną wersję muzyki klasycznej, przede wszystkich utworów Chopina, w jego ujęciu - daleką od elitarności i nudy. Nikt nie widział w tym nic zdrożnego, większości nie znane były bowiem prawa rządzące zamkniętym światem homoseksualistów. Drag queen, transwestyci i transseksualiści stanowili tematy wykluczone, kojarzące się ze skrajną dewiacją.

Liberace przetarł drogę innym twórcom, których możemy podziwiać również i dzisiaj. Gatunek jakim był glam rock, Elton John czy nawet Lady Gaga nie mogliby zaistnieć bez "Liberace Boogie" (jednego z największych hitów artysty).

Prawdziwy Liberace.
Tyle o samym Liberace. A jak ma się do tego film?

To sprawnie skonstruowana, rzemieślnicza robota. Steven Soderbergh potrafi odnaleźć się w ramach każdego gatunku i konwencji, a jedyne na czym mu zależy to drobiazgowe odwzorowanie scenariusza. I tym właśnie jest "Wielki Liberace" - formalnie mało porywającą opowieścią, którą dźwiga tylko i wyłącznie sam temat.

Nie brak tu jednak fascynujących motywów - chociażby klasycznego wątku Pigmaliona, kształtowania podopiecznego na swoje podobieństwo. Nie jest to jednak proces czysty i uroczy jak w "My Fair Lady". W"Wielkim Liberace" odbywa się za pomocą skalpela i sylikonowych implantów, co widz może ze szczegółami podziwiać na ekranie.


Oprócz przepychu scenografii i kostiumów, widza zachwyca również gra aktorska Matta Damona i Michela Douglasa. Bezpruderyjne i profesjonalne podejście tych dwóch artystów do ról  pozwoliło na stworzenie postaci z krwi i kości oraz zupełnie realnej relacji pomiędzy nimi. Bowiem "Wielki Liberace" to melodramat, spełniający wszystkie klasyczne założenia tego gatunku oprócz jednego, płciowego. Zauroczenie, komplikacje i ostateczna katastrofa zdarzają się nie tylko w świecie heteroseksualnych przeciętniaków - zdaje się mówić film.

"Wielki Liberace" to film telewizyjny, a za razem znakomita baza do stworzenia skazanego na sukces serialu. Nie jest to jednak udane dzieło kinowe, dlatego odradzam oglądanie go w ten sposób.


piątek, 6 grudnia 2013

"Wenus w futrze" / "La Vénus à la fourrure"

W życiu najbardziej niesamowite są zbiegi okoliczności. Wybrałam się, rzutem na taśmę, na nowy film Polańskiego "Wenus w futrze". Zaraz potem, w celach turystycznych, wybrałam się do zimowego Lwowa, gdzie przechadzając się po jednej z uliczek natknęłam się na pewien nietypowy pomnik.


Postacią przedstawioną na posągu jest pisarz, Leopold von Sacher-Masoch, znany przede wszystkim z pochodzącego od jego nazwiska zaburzenia seksualnego - masochizmu. Jednakże, w najnowszym filmie autora "Pianisty", postawą dla rozwoju akcji staje się książka tego autora, tytułowa "Wenus w futrze".

Początek filmu jest jasny i nieskomplikowany - debiutujący reżyser Thomas (w tej roli Mathieu Amalric) przeprowadza casting do głównej roli w przedstawieniu "Wenus w futrze". Teatr chyli się ku upadkowi, musicalowa wersja "Dyliżansu" realizowana przez Belgów jest wielką klapą. Jedyną szansą na odbicie się od dna jest stworzenie hitu, a tym samym znalezienie idealnej odtwórczyni roli kobiecej. Cóż jednak robić kiedy sam reżyser nie ma konkretnej wizji swojej bohaterki, a wszystkie kandydatki okazują się być albo półidiotkami albo wyzwolonymi aseksualnymi lesbijkami?

Sytuację ratuje Wanda (Emmanuel Seigner), która w ostatniej chwili wbiega do teatru, z rozmazanym makijażem, w tandetnych wyzywających ubraniach, objuczona torbami i, jak zdaje się nam na początku, ciężarem własnej głupoty. Choć demonstruje swoją ignorancję i kompletny brak obycia intertekstualnego, skutecznie zmanipulowany Thomas wpuszcza Wandę na scenę.


On i widz jest oczarowany. Wanda w mgnieniu oka zamienia się w wytrawną artystę, perfekcyjnie interpretującą i znającą tekst, której nieobce są również techniczne tajemnice sceny.

Od tego momentu film komplikuje się oraz, co najważniejsze, rozwarstwia na kilka możliwych ścieżek interpretacyjnych. Możemy czytać go jako typową opowieść o powstawaniu spektaklu. Możemy też, sprowokowani podobieństwem Amalrica do młodego Polańskiego oraz faktem, że Emmanuel Seigner prywatnie jest żoną reżysera, czytać film w kluczu autobiograficznym.

Możemy też wznieść się na wyżyny i nadać filmowi uniwersalny charakter, traktując go jako opowieść o popędach i pojedynku płci.


Mojej osobistej interpretacji wam jednak nie zdradzę, gdyż uważam że zobaczenie "Wenus w futrze" dostarczy wielu widzom ogromnej przyjemności, połączonej z rozrywką, dreszczykiem podniecenia i przyjemnością z rozszyfrowywania kolejnych poziomów sensu. Mogę jedynie zdradzić, że w moim czytaniu filmu wiele jest mitologii oraz boskiej ingerencji :)

Polański pomimo zawirowań losu i trudności w życiu prywatnym, w sferze artystycznej pnie się do góry i zaskakuje. "Toż to przecież prawie Pasolini!" - aż wykrzyknęłam podczas seansu.

"Wenus w futrze" szczerze polecam.

wtorek, 3 grudnia 2013

"Płynące wieżowce"

Choć oczywiście nie powinno się tego robić, do napisania tej recenzji zabierałam się ponad tydzień. I nie jest to tym razem wina zajęć z krytyki filmowej, które nieustannie przypominają mi o mojej mierności i braku umiejętności pisania recenzji. Tym razem jest to wina samego filmu, który spowodował u mnie niemalże rozdwojenie jaźni. 

Z jednej strony jest dobrze - mamy wreszcie w Polskim kinie serię filmów, którą można by określić mianem "polskiego kina queerowego". Do tej mini-grupy zaliczymy jak na razie "W imię..." oraz "Płynące wieżowce". To dobrze, że temat homoseksualizmu, przez tak długi czas wykluczany z oficjalnego dyskursu, został do niego włączony i jest szeroko dyskutowany. W takim ujęciu "Płynące wieżowce" pokazują brak akceptacji polskiego społeczeństwa, konserwatyzm i tradycję ukryte pod płaszczykiem nowoczesności i tolerancji. Porusza też jeden z najbardziej uniwersalnych tematów - brak umiejętności komunikowania się czy nawet upośledzenie spowodowane zamknięciem w skorupie własnych skostniałych poglądów.
Znakomita jest scena obiadu, która zdaje się potwierdzać niedawne słowa Stefana Chwina: "Większość kobiet w Polsce wolałaby, żeby ich dziecko było faszystą niż <<pedałem>>".


Zaznaczę jeszcze, że sterylna i chlorowana niczym basen pływacki, przestrzeń filmu cieszy oko widza, dostarczając mu na tym poziomie zadowalających wrażeń wizualnych.


Jednakże jest jeszcze druga strona medalu, która pozostaje wyraźna pomimo pożyteczności filmu "Płynące wieżowce". To film nudny, grafomański, zadufany w sobie, próbujący na siłę odtworzyć minimalistyczną stylistykę słynnej "Tajemnicy Brokeback Mountain". Ileż razy będziemy oglądać bohaterów uprawiających sporty dla kompensacji nieakceptowanych homoseksualnych popędów? To zabieg prosty lub wręcz prostacki.

Historia opowiedziana w filmie jest rozwleczona do granic możliwości. Nie znam co prawda realiów warszawskiego high-life'u, ale dla mnie imprezy na dachu wielopoziomowego parkingu są próbą włączenia się do buntowniczego dziedzictwa zachodu, które ma się nijak do naszych polskich realiów.


Prawdziwym szokiem było dla mnie jednak zakończenie filmu. Zemsta jajników, solidarność macic, wstrętne samice trzymające samców w okowach matriarchatu.

Nie proszę państwa, tak się nie godzi. Czeka nas jeszcze długa droga zanim będziemy potrafili w zadowalający sposób opowiadać tego typu historie.


sobota, 23 listopada 2013

Filmowe kurioza: "Zardoz" (1974)

Zawsze wydawało mi się, że najbardziej absurdalne sytuacje zdarzają się w życiu, jednakże ostatnimi czasy, wynajdując coraz to nowe przykłady filmowych kuriozów, przekonuje się, że to jednak kinematografia jest królową niedorzeczności.

Wielu aktorów nie zgadza się z przyporządkowaniem do jednego typu roli i dlatego też wykazują się wielką odwagą wybierając role daleko odbiegające od ustalonego emploi. Kiedy Szkot z przekonać i pochodzenia, Sean Connery, wcielił się w rolę agenta 007, został wcielony do grupy zdolnych aktorów, grających twardych, romantycznych i eleganckich mężczyzn zdolnych do poświęceń w imię ideałów.


Jednakże w roku 1974, Connery zagrał w filmie "Zardoz", a publika wstrzymała oddech przed poniższym obrazkiem.



Strój i wizerunek Connery'ego nie jest bynajmniej jedynym absurdem w filmie. Akcja ma miejsce na post-apokaliptycznej Ziemi w roku 2293. Świat dzieli się na grupę uprzywilejowanych, wiecznie młodych i porozumiewających się telepatycznie "Ethernals" oraz "Brutals" - grupy eksterminatorów, którzy zajmują się nadzorem nad pracującymi w pocie czoła masami. Brutale wierzą w latającą kamienną głowę - boga Zardoza, który naucza:

"The gun is good. The penis is evil. The penis shoots seeds, and makes new life to poison the Earth with a plague of men, as once it was, but the gun shoots death, and purifies the Earth of the filth of brutals. Go forth ... and kill!"

Wokół "Zardoza", podobnie jak w przypadku innych "Enjoyably Bad Movies" wykształciła się grupa fanowska, która traktuje film jako kultowy. Mnie dzieło to zaskoczyło ogromnie, nie tylko z powodu samego wizerunku Seana Connery'ego, ale również poprzez drugoplanową postać graną przez wspaniałą aktorkę, Charlotte Rampling. Warto również zaznaczyć, że poprzednim filmem reżysera, Johna Boormana, było bardzo dobre "Deliverance" (1972).


"Zardoz" jest filmem szokującym i konfundującym. Podczas oglądania rozglądamy się bezradnie wokół siebie poszukując elementu, który nadałby temu absurdalnemu spektaklowi odrobinę sensu. Niestety, widz sam musi wybrać swoją własną strategię odbiorczą, ja osobiście polecam opętańcze wybuchy śmiechu.

sobota, 9 listopada 2013

"Thor: Mroczny świat" / "Thor: The Dark World"

"Thor" był najsłabszym ogniwem filmowej rodziny Marvela. O ile bycie sztywnym blond mięśniakiem nie stanowiłoby problemu samo w sobie, o tyle Thor był również nordyckim bogiem, co znacznie utrudniało stworzenie względnie wiarygodnego i logicznego ciągu filmowej fabuły. Za pierwszym razem się nie udało.

Jednakże za drugi razem twórcy przypomnieli sobie, że już od czasów wczesnych filmów ze Schwarzeneggerem wiadomo, że nawet twardziele muszą mieć poczucie humoru. Dlatego też Thor z sequela jest bardziej "wyluzowany", tu i ówdzie rzuci siermiężnym żartem, a w wolnych chwilach będzie wpatrywał się w gwiazdy szukając maślanym wzrokiem swojej ziemskiej ukochanej.


Wszystko to jednak zabiegi jałowe i bezsensowne, gdyż po raz drugi filmowym światem Thora, zarówno pod względem aktorskim i jak i charakterologicznym, rządzi Loki. Grający go Tom Hiddleston, wykorzystując swoją angielską klasę i charyzmę, tworzy postać czarującego cwaniaka, który od zawsze kradnie sympatię publiczności.



Pomimo że film zapełniają biomechaniczne statki kosmiczne w kształcie fallusów, a główny antagonista jest kompletnie pozbawionym wyrazu bucem o bladej twarzy,"Thor: Mroczny świat" to najczystsza i najprzyjemniejsza z rozrywek oferowanym nam obecnie przez wszechwładny Hollywood.

Liczne gagi rozbawiają do rozpuku, niezłe 3D zasnuwa mgłą i rzuca piaskiem i samochodami w oczy, a niektóre sekwencje będą próbowały wycisnąć z oczu drobną łzę. "Thor: Mroczny świat" to creme de la creme mainstreamowego amerykańskiego przemysłu rozrywkowego.



Z sali projekcyjnej wybiegłam w podskokach, radując się wspaniałą zapowiedzią kolejnego filmu Marvela - "Guardians of the Galaxy". Oczywiście, ponieważ ze spoilerowaniem należy walczyć, żadnej tajemnicy wam nie zdradzę, zaznaczam jednak - nie wychodźcie z kina zbyt szybko!

wtorek, 5 listopada 2013

"Ida"

Niezaprzeczalne jest istnienie we współczesnym polskim kinie nurtu rozliczeniowego. Jednakże często filmy tego rodzaju oddziałują na nas przede wszystkim estetyką szoku. "Pokłosie" ze swoim niezwykle drastycznym zakończeniem, "Róża" emanująca cielesnym cierpieniem  czy najbardziej zachowawcze w tej grupie "W ciemności". Twórcy szukają własnych ścieżek, nie chcą iść już przetartymi szlakami. Dlatego też mało kto nawiązuje do tradycji ściszonej, bardziej wyważonej i pełnej interesujących zabiegów formalnych jaką była Szkoła Polska. Jak do tej pory. 

Filmy takie jak "Nikt nie woła" czy "Matka Joanna od Aniołów" zyskały swojego godnego kontynuatora - "Idę".


W "Idzie" nikt nie krzyczy, nie rozdziera ubrań i nie zalewa się łzami, wszechobecny jest natomiast szept i oszczędność gestu. Tytułowa bohaterka jest młodą dziewczyną od dzieciństwa mieszkającą w zakonie. Naturalną kontynuacją podobnego losu są śluby zakonne i dalsze życie we wspólnocie. Jednakże zanim Ida dokona ostatecznego przekroczenia granicy pomiędzy nowicjatem a życiem konsekrowanym, Matka Przełożona karze jej odwiedzić jedyną żyjącą krewną - ciotkę Wandę, która nigdy nie interesowała się losami dziewczyny.
Ciotka (w tej roli zachwycająca Agata Kulesza) jest sędzią, reprezentantką komunistycznego reżimu, która w wolnym czasie nawiązuje niezobowiązujące stosunki z mężczyznami w kłębach papierosowego dymu i oparach wódki. Bez zbędnej kurtuazji informuje dziewczynę - Jesteś Żydówką. Wkrótce potem dziwna para jaką stanowi Wanda i Ida udaje się na poszukiwania rodzinnego grobu i odkrycia tajemnic lat wojny.


Niezwykle ciekawa jest strona plastyczna filmu - dominuje płaskość, dwuwymiarowość, oddalenie oraz dziwne kąty widzenia kamery, które zmuszają widza do przyjęcia niecodziennej perspektywy. Zyskujemy dzięki temu nie tylko dystans do bohaterów i opowiadanej historii, ale przede wszystkim zaczynamy patrzeć nieco inaczej na losy Idy, ze świadomością że oprócz sfery materialnej kryje się za nimi coś więcej. 



Ida grana jest przez naturszczyka, znalezioną w kawiarni przez twórców filmu Agatę Trzebuchowską. Dzięki temu jej postać jest pustą kartką, na której każdy z widzów może zapisać swoje odczucia i wzmocnić wrażenie identyfikacji z bohaterką. Trzebuchowska nie gra, ona jest Idą.

Przy wyjściu z kina, pewna wiekowa pani zwróciła się do mnie: "Ty jesteś młoda, nie rozumiesz, ale tak było." Wierzę Pani i choć nie roszczę sobie prawa do pełnego rozumienia czasów i realiów doceniam "Idę". I polecam. 


wtorek, 29 października 2013

Filmowe kurioza: "Westworld" (1973)

W ciągu ostatnich tygodni widziałam wiele filmów, które zasługują na mianę kuriozów. Jednakże aby nie obciążać was za dużą dawką absurdu, postaram się dozować tą niezwykłą przyjemność i opisywać dzieła stopniowo, poczynając od najstarszego.

Z filmem "Westworld" wiążą się dwa niezwykle ciekawe fenomeny. Reżyserem filmu jest Michel Crichton, człowiek, którego nazwisko zdaje się nam być znajome. I owszem, z pewnością spotkaliśmy się z nim nie raz, bowiem Crichton jest zarówno lekarzem medycyny, pisarzem ("Park Jurajski", "Andromeda znaczy śmierć"), scenarzystą, reżyserem filmowym oraz twórcą wielkiego telewizyjnego hitu "Ostry dyżur".

Jednakże w roku 1973 stworzył film niezwykły. "Westworld" to jeden z trzech futurystycznych parków rozrywki, które zapewnia swoim gościom pełne złudzenie rzeczywistości. Klienci za odpowiednią opłatą mogą zanurzyć się w świecie Dzikiego Zachodu, wziąć udział w strzelaninie, napić się whisky, a nawet skorzystać z usług damy lekkich obyczajów. Wszystko bezpiecznie i bez konsekwencji, bowiem obsługę miasteczka stanowią roboty-androidy.


Patrząc na film z perspektywy "Terminatora" nie trudno domyśleć się, że roboty nie będą pokornie znosić roli sług ludzkości, a bunt zainicjuje mroczny kowboj Gunslinger (Yul Brynner).

I właśnie z tym nazwiskiem łączy się drugi fenomen - postać Yula Brynnera. Rosjanin, o wyraźnie kaukazkich rysach, urodzony we Własywostoku, po roli władcy Syjamu w musicalu "Król i ja" stał się wielką gwiazdą Hollywood. Występował w kultowych westernach ("Siedmiu wspaniałych"), supergigantach historycznych ("Dziesięcioro przykazań") i filmach wojennych. Media lubią podkreślać, że był pierwszą łysą hollywoodzką gwiazdą. Jednakże przede wszystkim był wielkim aktorem, któremu niestraszna była jazda konna i śpiew musicalowy.

"Król i ja"
"Westworld" posiada naiwny urok czasów, gdy przyszłość pokazywano przez pryzmat wszechobecnych błyskających światełek i sterylnego białego koloru. choć obecnie wiemy, że następne pokolenia będą żyły raczej w świecie w stylu "Łowcy Androidów" czy "Firefly".

"Westworld" to idealny materiał na remake. Już od wielu lat słychać głosy o podobnym przedsięwzięciu, zainteresowani byli nim między innymi Quentin Tarantino czy Arnold Schwarzenegger. W ostatnim czasie stacja HBO zapowiedziała realizację serialu ispirowanego filmem. W informacji pojawiły się nazwiska J.J.Abramsa oraz Jonathana Nolana (brat Christophera). Brzmi ciekawie.

niedziela, 20 października 2013

"Grawitacja" / "Gravity"

W czasach zimnej wojny, kosmos stał się „nowym pograniczem”. Miał być zdobywany z wielkim trudem i poświęceniem podobnie jak sto lat wcześniej Dziki Zachód. Propagandowo miało być to udowodnienie wyższości człowieka nad naturą, walką o lepsze jutro dla przyszłych pokoleń. W rzeczywistości było kolejnym polem rywalizacji pomiędzy dwoma największymi mocarstwami XX wieku – USA i ZSRR.
I choć w obecnych czasach wydatki rządu amerykańskiego na dalsze badania przestrzeni kosmicznej zostały znacznie ograniczone, a ostatni w pełni krajowy program lotów wahadłowców zakończył się w roku 2003, Amerykanie, podobnie jak ludzkość, nie przestali marzyć o kosmosie.



Alfonso Cuaron ma jednak inne zdanie. Już na początku filmu „Grawitacja” informuje nas wprost, białymi literami na czarnym tle - „życie w kosmosie jest niemożliwe”.

Zaczyna się, jak u Hitchcocka – trzęsieniem ziemi. Grupa astronautów pracuje nad rutynową misją – naprawą modułów przesyłu danych w teleskopie Hubble'a. Idylliczna atmosfera międzyrasowej współpracy nie trwa jednak długo – do statku z ogromną prędkością zmierza deszcz kosmicznych odpadów. Zdziesiątkowana drużyna w postaci Matta Kowalsky'ego (George Clooney) oraz dr Ryan Stone (Sandra Bullock), oddalona od bazy siłą odrzutu, próbuje wrócić na pokład i uratować swoje życie.



W kosmosie, co podkreślają długie ujęcia kamery, jest pusto i samotnie. Nie jest jednak nudno i melancholijnie, ani dla widzów ani dla bohaterów. Reżyser nie daje nam odpocząć, od początku do końca moderując napięcie tak, by oglądający ani na chwilę nie mógł odwrócić wzroku od ekranu. Potrafi zaskoczyć i prowadzić na manowce. Przekonani o swoim filmowym obyciu z pewnością prorokujemy o dalszym rozwoju akcji, rozczarowując się na każdym kroku.




Grawitacja” to głos wołający, że kosmos nie jest nowym terytorium, którego zdobywaniu powinna poświęcić się ludzkość. Kosmos to przede wszystkim nieokiełznywalny żywioł, który bez litości zniszczy wszystko, co nie jest jego immanentnym elementem. Trudno szukać w „Grawitacji” subtelnej i metafizycznej muzyki sfer, rodem z „Drzewa życia”. Jest tu jedynie czysty survival, z góry skazany na porażkę. I tylko cud nas może uratować.

Zdecydowanie warto.  

niedziela, 6 października 2013

"Wałęsa. Człowiek z nadziei"

Na początek - ogłoszenia. 
Niepostrzeżenie i po cichu blog "Orbitowanie bez cukru" osiągnął dojrzały wiek dwóch lat. Przypomnijmy -  pierwszy post pojawił się 11 września 2011 roku. Miejmy nadzieję, że tort stopniowo zapełniać się będzie nowymi świeczkami, a statystyki odsłon będą hulać w najlepsze. Dziękuję wszystkim, mniej i bardziej regularnym czytelnikom oraz proszę o więcej!

Równocześnie pozwolę sobie poinformować, że w ostatnim czasie, na innych stronach, pojawiły się dwa moje teksty:

A teraz do rzeczy. 


Przez kilka dni zastanawiałam się, jak ugryźć "Wałęsę". W końcu zdecydowałam się zignorować moją wrodzoną czepliwość i z pełną odpowiedzialnością stwierdzić, że "Wałęsę" trzeba zobaczyć.
Młodzi ludzie oraz obcokrajowcy powinni to zrobić w celach czysto edukacyjnych. Dobrze wiemy, jak wygląda nauka o PRLu w polskich szkołach. Nauczyciele historii pomimo wielkiego pośpiechu, nie są w stanie dotrzeć do najnowszej historii naszego kraju. Na tą część materiału zostaje im kilka lekcji, najczęściej już pod koniec roku szkolnego, gdy trudno o skupienie i uwagę wśród uczniów. 
Ludzie starsi oglądając "Wałęsę" mogą zobaczyć czasy, które znają z autopsji. Moja babcia wielokrotnie podczas seansu kiwała głową z aprobatą, a nachylając się w moją stronę, zapewniała szeptem "Tak było..."

Wajda zamyka "Wałęsą." swoją trylogię o PRLu. Będąc wielką fanką "Człowieka z marmuru" ucieszyłam się, że ta seria filmów zyskała tak dobre zakończenie. 

Jaka jest największa zaleta filmu?

Wajda nie buduje pomnika Wałęsie. Pokazuje go jako człowieka charyzmatycznego, pewnego swoich przekonań, ale również zarozumiałego, zakompleksionego i mało sympatycznego. Oczywiście w dużym stopniu pomaga tu aktorska kreacja Roberta Więckiewicza, który powoli zyskuje status polskiego Roberta De Niro. Jego Wałęsa balansuje pomiędzy karykaturą a sobowtórem, stając się rolą godną Oscara.



Scenariusz obfituje w sceny wyciskające łzy oraz w pełne humoru skecze, które zawdzięczamy ostremu pióru Janusza Głowackiego. Nieco siermiężnie wyszły sceny zestawiające aktorów z oryginalnymi nagraniami z epoki, choć niewątpliwie dodają one filmowi realizmu. 

Oczywiście, są i ciemne strony. Film, powstały w czasie wielkiego sukcesu autobiografii pani prezydentowej - Danuty Wałęsy, zabiera głos i w tej sprawie. Pokazuje przywódcę "Solidarności" jako osobę ciepłą, dbającą o rodzinę, służącą żonie pomocą i wsparciem. Czytelnicy książki wiedzą, że jest to obraz zupełnie przeciwny do tego, co opisała pani Danuta.



Szkoda, że Agnieszka Grochowska nie miała szans na pokazanie swoich umiejętności. Gra prawdziwą Matkę Polkę, która choć przebąkuje czasami o buncie, w rzeczywistości potulnie słucha męża i pierze koszule. 

A miało być bez czepliwości! 

"Wałęsa. Człowiek z nadziei" to film zaskakująco dobry. Moje obawy przed seansem sięgały zenitu, bałam się propagandowej laurki, pozbawionej charakteru i sensu. Na całe szczęście, Wajda podsumowuje swoją karierę w wielkim stylu. Panie Andrzeju, dziękujemy. 


sobota, 21 września 2013

"W imię..." / "In The Name Of..."

Małgorzata Szumowska popełniła w tym filmie jeden, podstawowy błąd. W wywiadzie dla "Przekroju" odcina się od pragnienia stworzenia filmu skandalicznego. Jednakże wybierając tematykę homoseksualnie-kościelną naraża się na ataki ze wszystkich stron. Owszem, rozgłos sprzyja filmom, bo przecież nieważne jak mówią, ważne żeby mówili. Jednakże opakowywanie dramatu o samotności i braku miejsca na świecie w habit i koloratkę jest pomysłem ryzykownym, który w przypadku "W imię..." się nie sprawdził.
Uniwersalizm historii w całości zasłania problem "zamiatania pod dywan" w kościele katolickim oraz ogólnego braku akceptacji dla homoseksualizmu w kraju.

Mateusz Kościukiewicz
Co ciekawe, nie jest to film kontrowersyjny. Po wyjściu z kina nie poczujecie oburzenia czy podziwu dla podjęcia trudnego tematu, a jedynie zagubienie i plączącą się po głowie myśl: "Co to właściwie było?"

Postać księdza Adama, kreowana z wielkim poświęceniem i polotem przez Andrzeja Chyrę, nie przekonuje nas i nie zachwyca. Nie zrozumiałe są dla nas motywacje mężczyzny, dla których wstąpił dla seminarium, nie widzimy w jego pracy z trudną młodzieżą zapału i iskry charyzmy, która porywałaby młodych ludzi.

Andrzej Chyra
Film rozgrywa się w popegeerowskiej Polsce B, wszędzie i nigdzie. Ludzie są smutni i znudzeni, a dzieci pozostawione samym sobie. Stereotyp goni stereotyp, łącznie z tym na temat wiejskiego głupka.

Szkoda, film miał potencjał bycia historią piękną i subtelną. I choć jest w nim wiele scen-perełek w których rozwiązania formalne i fabularne spodobają się nawet najbardziej zatwardziałym krytykom oraz pięknych zdjęć, to całość rozczarowuje.

Można, ale nie zachęcam.

wtorek, 17 września 2013

"To już jest koniec" / "This Is The End"

Powoli i systematycznie nadrabiam zaległości w nowościach kinowych, niestety, niektóre z nich nie nadają się do analizy, gdyż są serią bezmyślnych efektów specjalnych zatopionych w pseudoamerykańskim sosie ("The Lone Ranger"). Na całe szczęście są też takie, które wyzwalają u mnie prawdziwe emocje, z napadami niekontrolowanego śmiechu włącznie. 

"The Pineapple Express"
Od dłuższego czasu zastanawiam się dlaczego "The Pineapple Express" rozbawił mnie do łez i stał się jedną z moich ulubionych komedii. Nigdy nie lubiłam tak zwanych "stoner movies" i całym szacunkiem, nie przepadam za "Big Lebowskim". Kiedy usłyszałam, że w "This Is The End" po raz kolejny spotyka się duet Franco - Rogen, z radością zabrałam się do oglądania. I, moi drodzy, nie rozczarowałam się.


Wyobraźcie sobie koniec świata i najgorszą zbieraninę ludzi, z którymi moglibyście utknąć w tej sytuacji. Bezmyślni, nieprzydatni i kompletnie nieprzystosowani. Przed wami Seth Rogen, James Franco, Jonah Hill, Jay Baruchel, Danny McBride, Craig Robinson. Michael Cera został wyeliminowany przez spadającą latarnię.


Ryzykowne gagi, Emma Watson z siekierą, Channing Tatum na kolanach (dosłownie) i dużo narkotyków wszelkiego rodzaju. Mogło się nie udać, mogło być żałośnie i smutno. Jest absurdalnie, komicznie i kompletnie niepoważnie.

Polecam, choć nie wszystkim.

sobota, 7 września 2013

"Blue Jasmine"

Wydawać by się mogło, że dominującym tematem współczesnych filmów jest konsumpcja i posiadanie dóbr. Z pewnością jest to zjawisko uzasadnione, każdy z nas chyba widział słynne klipy na Youtube z otwarcia sklepu czy wielkiej wyprzedaży. Ludzie zapominają o swojej godności czy indywidualności i włączają się w ocean bezmyślnych pożeraczy niepotrzebnych produktów. 

Woody Allen raczej stroni od tematów współczesnych. Nie próbuje tropić afer, zgłębiać tajników nastoletnich umysłów. Jego świat jest uniwersalny i bardzo neurotyczny. Konsumpcja w jego filmach jest raczej symbolem, ponadczasowym pragnieniem lepszego życia i posiadania więcej niż inni.

Choć może zdawać się to zaburzeniem struktury, należy w tym miejscu rozwiać pewien dominujący mit - filmy Woody'ego Allena NIE MUSZĄ być śmieszne. 



Jego twórczość oscyluje pomiędzy dwoma biegunami - biegunem komedii, nazwijmy ją roboczo imieniem poważanych przez reżysera Braci Marx oraz biegunem tragedii - naznaczonym osobistym piętnem Ingmara Bergmana. W filmie "Melinda & Melinda" Allen pokazał, że każda historia może być rozpatrywana jako tragedia lub komedia. To od twórcy (względnie opowiadacza, lub jak wolą filmoznawcy - wielkiego demonstratora obrazów) zależy który aspekt historii będzie w danym filmie dominował. 


"Blue Jasmine" to film smutny. Owszem, gwarantuje on okazjonalne chichoty czy drobne uśmieszki, jednakże po wyjściu z kina mamy świadomość, że widzieliśmy bardzo przygnębiającą historię. 

Bohaterką filmu jest spełniona kobieta, która odnalazła szczęście w ramionach bogatego męża. Niestety, idylla nie trwa wiecznie, ukochany okazuje się być oszustem a pieniądze stają się jedynie wspomnieniem. Jasmine musi zamieszkać u swojej siostry, co powoduje u niej poczucie klęski i paranoiczną depresję wzmacnianą niekiedy rosyjską wódką. 



Ekran w "Blue Jasmine" należy do Cate Blanchett. O ile w "Zakochanych w Rzymie" cały spektakl młodym aktorom ukradł Alec Baldwin, o tyle tym razem pojawia się i znika niemal niezauważalnie. To na Blanchett ma się skupiać nasza uwaga, to ona jest gwiazdą i to ona, za wszelką cenę, rozpaczliwie będzie próbowała ściągnąć na siebie naszą spojrzenie. Skojarzenia? Postać Jasmine porównywana jest często do Blanche DuBois ze "A Streetcar Named Desire" ("Tramwaj zwany pożądaniem"). 



Moim skromnym zdaniem "Blue Jasmine" wart jest waszej uwagi, nawet jeśli nie jesteście wielkimi fanami Woody'ego Allena. 

niedziela, 1 września 2013

"Elizjum" / "Elysium"

Była kolejna przerwa, ale nie będzie kolejnych przeprosin. Studenckie wakacje zmierzają ku nieuchronnemu końcowi, co oznacza rozpaczliwe próby złapania ostatnich promieni słońca i wychylenia zimnej szklanicy owocowego piwa. Dla mnie czas ten jest szansą na nadrobienie filmowych zaległości, bez konieczności przejmowania się ich naukową analizą. Przed państwem, jeden z takich filmów - "Elizjum".

Kilka lat temu, filmowy świat zadrżał w posadach, gdy na ekrany wszedł "Dystrykt 9". Stworzony przy użyciu skromnych środków finansowych, film zachwycał maestrią efektów specjalnych a także egzotyczną specyfiką mało znanego  kraju, jakim jest RPA. 

"Dystrykt 9"

W roku 2013, reżyserowi filmu (Neill Blomkamp) przy użyciu bardzo podobnych schematów, udało się osiągnąć sukces po raz drugi. Jego "Elizjum" zachwyca trafnością wizji przyszłości, jak i mnogością odczytań. Zawiera również genialną kreację aktorską Sharlto Copleya, grany przez niego najemnik wojskowy Kruger, to zdecydowanie najciekawszy filmowy psychopata, jakiego widziałam w ostatnich latach. Brawa również dla Jodie Foster, która tchnęła życie w lodowato profesjonalną postać Sekretarz do spraw bezpieczeństwa. 

Sharlto Copley jako Kruger

Zdaniem Blomkampa w przyszłości, oprócz wzrastającego zanieczyszczenia środowiska, będzie miało miejsce wiele innych istotnych przemian ekonomiczno-społecznych. Powróci okrutny kapitalizm rodem z fabrycznej Łodzi, Latynosi opanują Stany Zjednoczone, a rozwarstwienie społeczeństwa posunie się do granic możliwości. Czy to aby na pewno czysta fantazja? 


Wbrew pozorom nie jest to bezmyślna, okraszona posoką rozrywka. Zdecydowanie polecam. 

środa, 31 lipca 2013

"Bling Ring"

Wakacyjna intelektualna bezczynność opanowała Orbitowanie bez cukru. Jednakże, podobnie jak z każdą inną złą tendencją, tak i z tą należy podjąć walkę. Kto wie, być może nieskazaną z góry na przegraną. 

Za każdym razem, gdy myślę o aktorstwie jako o zamkniętym rozdziale z życia Sofii Coppoli, ogarnia mnie radość. Cieszy mnie również fakt, że przeniosła się na legendarną "drugą stronę kamery" i tworzy filmy ciekawe, o wyrazistym stylu.

Przymiotnik "ciekawy" nie oznacza jednak wartkiej akcji czy perfekcyjnie dopracowanej struktury. Filmy Coppoli to skąpane w popkulturowej zalewie opowieści o samotności, odseparowaniu i poszukiwaniu wartości.

Młodzi bohaterowie "Bling Ring", mają jeden cel: chcą zaistnieć. Zależy im na markowych ubraniach, facebookowych lajkach i życiu rodem z plotkarskich magazynów. Podobne podejście prowadzi nie tylko do antyintelektualizmu, ale też do kompletnego zubożenia duchowego i moralnego. Pachnie moralizatorstwem? Wierzcie mi, film jest od tego bardzo daleki. Powoduje to u mnie pewne zaniepokojenie, ale o tym za chwilę.

Nastolatkowie postanawiają włamać się do domów swoich ulubionych celebrytów (wśród nich Paris Hilton, Lindsey Lohan, Megan Fox). Robią to nie w celach zarobkowych, lecz aby choć przez chwilę móc poczuć się częścią wykreowanego przez media świata sławy i blichtru. Przymierzają ubrania, wąchają perfumy, wybierają przedmioty o znanych markach, a nie te najbardziej wartościowe.

Za główny atut filmu podaje się rolę Emmy Watson. I rzeczywiście, kreacja ta zwraca uwagę, choć trudno stwierdzić czy zawdzięczamy to wyjątkowemu talentowi ex-Hermiony czy raczej dobrze zbudowanej i wiarygodnej postaci filmowej. 



Historia, przedstawiona w filmie, oparta jest na faktach.
Cóż, czasy się zmieniają. Niegdyś, znudzona młodzież z amerykańskich suburbiów zakładała motocyklowe gangi i rozbijała się drogimi samochodami rodziców ("Buntownik bez powodu"). Trochę później, w ramach kwitnącej subkultury emo, w zadbanych domkach powstawały garażowe kapele, śpiewające piosenki o trudnym i monotonnym życiu.

"Bling Ring" jest jednak strasznym filmem. Przeraża mnie w nim jego potencjalna siła oddziaływania. Jestem niemalże pewna, że młodzi ludzie nie zapamiętają końcowej części filmu, poniżenia czy pobytu w więzieniu. Zapamiętają natomiast nazwy modnych marek i to, jak łatwo zostać "gwiazdą jednego sezonu".



Ten film warto zobaczyć, żeby przekonać jak wygląda bunt dzisiejszych nastolatków.

sobota, 29 czerwca 2013

"World War Z"

Proszę o wybaczenie za zwłokę. Była ona spowodowana nie tylko sesją, ale i długą międzykontynentalną podróżą oraz bardzo powolnym wdrażaniem się w rytm wakacyjnej pracy. Na szczęście wszystko ma swoje dobre strony - dzięki pobytowi w krainie Jankesów, mam możliwość obejrzenia niektórych filmów znacznie wcześniej :) 

Brad Pitt nie jest już złotowłosym chłopcem i seksualnym fantazmatem miliona kobiet na całym świecie. Jest teraz poważnym człowiekiem, mężem i ojcem i takie właśnie role grywa obecnie w filmach. W ramach przykładu pozwolę sobie przytoczyć chociażby tytuł poetyckiego gniota "Drzewo życia" w którym jedyną rzeczą godną uwagi była właśnie rola Brada Pitta. 

"Drzewo życia"

Ale przecież "World War Z" to film o zombie!!! - mógłby ktoś wykrzyknąć z oburzeniem. Owszem, to prawda, jednakże nie jest on zrealizowany w manierze George'a A. Romero czy "Walking Dead". Nikt nikogo nie rozszarpuje przed bacznym okiem kamery, a krew nie leje się strumieniami. Zamiast tego widz ma okazję obserwować całą panoramę ludzkich zachowań, z uwzględnieniem nawet najbardziej absurdalnych aspektów życia. 

Piramida zombie atakująca Jerozolimę

Marc Forster, reżyser filmu, jest sprawnym Hollywoodzkim rzemieślnikiem, który potrafi do swoich filmów wprowadzić delikatny element wyjątkowości. Przed "World War Z" zrealizował między innymi "Monster's Ball", "Marzyciela" czy mój ulubiony "Przypadek Harolda Cricka". 

"Przypadek Harolda Cricka" - Will Ferrell
Jedyne co może razić to typowy amerykański dydaktyzm i nachalne podkreślanie wartości rodzinnych. Jeśli jednak uda wam się to zignorować, "World War Z" to naprawdę przyzwoita rozrywka. 

Polecam.

sobota, 15 czerwca 2013

"1000 lat po Ziemi" / "After Earth"

Sesja, sesja i po sesji. Można oglądać dalej. 

Staropolskie porzekadło mówi, że z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciu. Doskonale wiemy, że nie jest to prawdą, a niektóre rodziny zaskakują nas swoim zintegrowaniem i zgodnością. Ale jedno jest pewne: z rodziną nie powinno się robić filmów.*

Jako przykład podajmy rodzinę Coppola. Kiedy ojciec, Francis Ford, obsadził swoją malutką córkę w epizodycznej roli w filmie "Ojciec Chrzestny" było to urocze intertekstualne nawiązanie do rzeczywistości pozafilmowej. Jednakże gdy powierzył jej jedną z kluczowych ról w ostatniej części trylogii... no cóż, sami wiecie jak to się skończyło. 

Na całe szczęście, Sofia Coppola nie kontynuuje swojej kariery aktorskiej, stając (ze znacznie większym powodzeniem) po drugiej stronie kamery. 

Podobnie stało się w przypadku Willa Smitha i jego syna Jadena. Kiedy chłopiec wystąpił w filmie "W pogoni za szczęściem", był rozczulającym dodatkiem do zachwycającej roli swojego ojca. Nawiasem mówiąc, film ten szczerze polecam nie tylko ze względu na wybitną kreację Willa Smitha (choć brzmi to jak oksymoron). Ten film to niezawodne lekarstwo na przygnębienie. 


"W pogoni za szczęściem" ("The Pursuit of Happyness", 2006)

Sprawy skomplikowały się, gdy Jaden, już jako nastolatek, zagrał w filmie "1000 lat po Ziemi" i swoją rolą pogrążył tą produkcję w moich oczach. Jego bezsensowna bieganina i dwa naprzemiennie używane miny, powodują, że zupełnie nie przejmujemy się losami bohatera. Również i Will Smith nie jest tu bez winy. Kreując postać apodyktycznego ojca, jest człowiekiem niezłomnym, bez lęku i kompletnie bez wyrazu. Zdecydowanie wolimy ironiczną i zabawną wersję Willa Smitha, znaną z serii "Faceci w czerni"




"1000 lat po Ziemi" byłoby bardzo dobrą grą komputerową. Mamy tu kolejne zadania, wydawane przez auktorialny, niezaangażowany autorytet, szeroki wybór broni oraz końcowego "bossa". Jako film, "After Earth" zawodzi na całej linii. I nie pomogło tu nazwisko M. Night Shymalana.
Nie. 

* Ta reguła, podobnie jak wiele innych ma swoje wyjątki. Wiadomo: bracia Coen, bracia Quay, bracia Dardenne... Zwróćmy jednak uwagę, że są to reprezentanci tego samego pokolenia, stąd przypuszczalnie większa zgodność i lepsze efekty.