czwartek, 25 grudnia 2014

"Hobbit: Bitwa Pięciu Armii" / "The Hobbit: The Battle of the Five Armies"

Nowozelandczyk Peter Jackson prezentuje trzecią i ostatnią część "Hobbita". Nie denerwujcie się, że nie pamiętacie większości historii przedstawionych w filmie, choć byliście uważnymi czytelnikami książki. W większości ich tam nie ma, a "Hobbit" jest sprawnie zrealizowanym fanfikiem, niezaburzającym spójności tolkienowskiego uniwersum.


W najnowszej części "Hobbita" jest wszystko to, do czego już się przyzwyczailiśmy - piękne krajobrazy Nowej Zelandii, zachwycające sceny bitewne oraz pełne patosu i egzaltacji mowy. Jest też kilka eksperymentów, które widać przede wszystkim w sekwencjach z udziałem walczącej Galadrieli (Cate Blanchett) i staczającego się w odmęty szaleństwa Thorina Dębowej Tarczy (Richard Armitage). I choć historia miłosna łącząca elfkę Tauriel (Evangeline Lilly) i krasnoluda Kili (Aidan Turner) woła o pomstę do nieba, to całość fabuły prezentuje się zaskakująco dobrze i spójnie. Nie zawodzą również aktorzy, zarówno ci kreujący znane nam już postacie jak i ci nowi, choćby w postaci Billa Connolly'ego. Muszę jednak przyznać, że zwinny Legolas o wygładzonej do granic możliwości twarzy Orlando Blooma przyprawia mnie o dreszcze.


Film rozpoczyna się dokładnie w momencie, w którym skończyła się część druga. Smok Smaug pustoszy wodne miasto Esgaroth, a dzielny Bard (Luke Evans) próbuje znaleźć sposób na zgładzenie potwora. To jednak dopiero początek kłopotów - na wieść o dotarciu Thorina Dębowej Tarczy do Samotnej Góry i odnalezieniu przez niego legendarnych skarbów, pięć armii rozpoczyna przygotowania do wojny o bogactwa Ereboru.


Wybór należy do was: możecie patrzeć na ostatnią część "Hobbita" jako na kolejną maszynkę do zarabiania pieniędzy. Możecie też traktować ją jako absurdalną komedię pełną błędów i głupot prowokujących do śmiechu. Możecie też dać się porwać historii i cieszyć się z kolejnej możliwości zatracenia w świecie "Władcy Pierścieni". Nie ukrywam, że wybrałam ostatnią opcję i z kina wyszłam z uśmiechem na twarzy. Z radością powitam każdą następną możliwość powrotu do Śródziemia, a "Silmarillion" w formie serialu stanowiłby spełnienie moich najskrytszych marzeń.

Jestem na tak!

niedziela, 7 grudnia 2014

"Obce ciało"

Miałam się nie denerwować i nie pisać nic na temat wyjątkowego filmu "Obce ciało". Jednak ponieważ najwyraźniej czeka mnie mały maraton najnowszych polskich filmów, zdecydowałam się podsumować każde z dzieł. Jeden z moich ulubionych portali - "Krowoderska.pl" nagrodził mnie biletem na premierę "Pani z przedszkola" za co serdecznie dziękuję i obiecuję to wydarzenie pisemnie podsumować. Ale na razie, czas na "Obce ciało".  

Najnowszy film Krzysztofa Zanussiego to film wyjątkowy, przede wszystkich ze względu na ogromną ilość prosto czytanych podtekstów i metafor, będących czystą obrazą inteligencji widza. Dialogi śmieszą, naiwność oburza, a jednowymiarowość postaci przeraża.


Fabuła filmu oparta jest na zderzeniu dwóch światów: świata kościoła, wiary i czystości oraz niemoralnego i rozpasanego świata międzynarodowych korporacji. W "Obcym ciele" kościół jest udręczony, a ludzie modlą się w podziemiach przerażeni ogólną nagonką na ich duchowy światopogląd. Tymczasem wielki biznes przyciąga do siebie coraz to nowe ofiary, przekonując je do życia w bogactwie, dobrobycie i moralnej zgniliźnie.

Twarz Janusza Chrabiora zdaje się pytać: "Co ja tu właściwie robię? A, tak. Spłacam kredyt."
Szefowa korporacji (grana przez żółtozębną Agnieszkę Grochowską w najokropniejszej fryzurze ostatnich lat) poddaje się hipnozie, korzysta z usług męskich prostytutek i nie ma oporów przez zażywaniem tabletek "day after" przed poranną kawą. W wolnych chwilach (których ma zaskakująco dużo) próbuje uwieść anielskiego i nieskalanego grzechem Włocha Angelo, ten jednak całym sercem kocha Boga i swoją narzeczoną zakonnicę (Agata Buzek).


Wizerunek korporacji w filmie Zanussiego to jeden wielki żart na temat współczesności. Ten wielki twórca stracił kontakt z rzeczywistością, swoją wiedzę czerpiąc chyba jedynie z reklam i porad środowisk kościelnych. Zapomniał, że niegdyś tworzył dogłębnie intelektualne dzieła, nieepatujące ideologią i propagandą, jak na przykład wspaniałe "Barwy ochronne", genialna "Struktura kryształu" czy intrygująca "Iluminacja".

"Barwy ochronne"
"Obce ciało" jest siermiężną propagandą, którą skwitować można jedynie salwami śmiechu. Jest czystą pseudokościelną nowomową, oburzającą każdego inteligentnego człowieka, niezależnie od wiary i wyznania. Panie Zanussi - kończ Waść, wstydu oszczędź!

niedziela, 30 listopada 2014

"Igrzyska śmierci: Kosogłos. Część 1" / "The Hunger Games: Mockingjay Part 1"


Najnowsza część "Igrzysk śmierci" mogła być o obnażaniu prawdziwej twarzy mechanizmów propagandy. Mogła, ale nie jest. Jest za to o przyjaźni, miłości i poświęceniu. Czyli wszystkich tych tematach, które powszechnie występują w popularnych obecnie nastoletnich dystopiach takich jak "Igrzyska Śmierci", "Niezgodna", "Władca pamięci" czy "Więzień labiryntu" czyli właśnie rozgrywających się w złowrogiej przyszłości seriach książek z nastolatkami w roli głównej. Znacznie lepszych od równoczesnej fali erotycznych romansów ("50 twarzy Greya") czy wampirzych dramatów ("Zmierzch"). Dystopie uczą, że każdy jest wyjątkowy, każdy ma swoją misję do wykonania, a przyjaciele i rodzina to największy skarb, który posiadamy. Brzmi pozytywnie, prawda?


Nowa część "Igrzysk śmierci" wpisuje się właśnie w ten nurt, choć miejscami popada już w manierę. Jennifer Lawrence dwoi się i troi, płacze i rozpacza, miejscami stając się karykaturą samej siebie. Widzowie z pewnością wzdrygną się z niepokojem, widząc na ekranie Philipa Seymoura Hoffmana, który przekonująco mówi do nas zza grobu, udowadniając jak wielką stratą była jego przedwczesna śmierć. Liam Hemsworth coraz bardziej przypomina swojego brata, a Josh Hutcherson przeraża nas swoją wychudzoną twarzą.


Główna bohaterka filmu - Katniss Everdeen staje się narzędziem w symbolicznej walce o ludzkie umysły, toczącej się pomiędzy Kapitolem, a pozostałymi dystryktami, z militarnym dystryktem 13 na czele. Podobnie dzieje się z Peetą, który występuje w organizowanych przez Kapitol talk-showach, dramatycznie wzywając do zawieszenia broni. Medialna przepychanka nabiera na sile i staje się coraz bardziej niebezpieczna.


"Igrzyska śmierci: Kosogłos. Część 1" to wstęp, który warto zobaczyć, by wprowadzić się w epickie zakończenie sagi.

piątek, 28 listopada 2014

"Wolny strzelec" / "Nightcrawler"

Znamy wielu filmowych bohaterów, którzy dzięki swojej niemoralności i cynizmowi, osiągnęli zamierzony sukces. Jeden z nich, Frank Underwood, znany z (genialnego!) serialu "House of Cards" niszczy swoich wrogów z wielkim wdziękiem, a jego bezpośredniość i zawiła psychika budzi w widzu nieoczekiwaną sympatię.


Zupełnie inaczej jest jednak w przypadku bohatera filmu "Wolny strzelec". Louis jest nie tylko niemoralny i do cna zepsuty, jest również odrzucający pod każdym względem. Niesposób znaleźć w nim choć odrobinę dobra, wydaje się, że każdy jego ruch, każde spojrzenie, jest ściśle zaplanowane i wykonane w jakimś celu. Każde wypowiedziane przez niego zdanie brzmi jak fraza z kaset motywacyjnych połączonych z korporacyjną nowomową.


Louis desperacko poszukuje pracy. Podczas przejażdżki autostradą, jego uwagę zwraca wypadek samochodowy. Zauważa przy okazji mężczyznę, który uwiecznia całe zdarzenie kamerą, a następnie przesyła nagranie do stacji telewizyjnej, zarabiając szybkie pieniądze. Louis kupuje kamerę i zdeterminowany idzie w ślady kamerzysty.



Wszystko, od przetłuszczonych włosów Louisa, przez  jego wychudzone ciało i za duże, niechlujne ubrania, powoduje nasze skrzywienie i zniesmaczenie. Dawno nie było w kinie tak do cna złego bohatera, którego zło przypomina bezwględną nazistowską perfekcję i konsekwencję. Jednak to nie tylko dla Louise'a zagranego mistrzowsko przez Jake'a Gyllehaala, warto zobaczyć ten film.


"Wolny strzelec" jakby mimochodem i przy okazji, diagnozuje kondycję współczesności. Mówi o znieczulicy, która niczym wirus rozprzestrzenia się w społeczeństwie. Sponiewierane ludzkie ciała, desperacja walka z krwotokami czy wybuchające samochody z samotnymi matkami w środku, to jedyne co może przyciągnąć uwagę telewizyjnego widza. Kryzys oglądalności i rosnące znaczenie Internetu powodują, że przeciętne lokalne wiadomości pozostaną niezauważone. Dopiero wkradająca się do spokojnych przedmieść przemoc ze złych dzielnic (jak to podsumowuje bohaterka grana przez Rene Russo), porusza widza, gdyż sam zaczyna czuć się zagrożony,

Warto.

czwartek, 20 listopada 2014

"Mapy gwiazd" / "Maps to the Stars"

Widzieliśmy już różne satyry na pełne blichtru i przepychu Hollywood. David Lynch omamiał nas jego oniryczną wersją w "Mulholland Drive", a Robert Altman w "Graczu" podkreślał pobieżność panujących w nim relacji i powszechną znieczulicę. Kanadyjski reżyser David Cronenberg również postanowił wypowiedzieć się na ten temat. Niestety, zupełnie niepotrzebnie.


Młoda dziewczyna, Agatha (Mia Wasikowska), zeszpecona bliznami po oparzeniach, przybywa do Hollywood w bliżej nieokreślonym celu. Jej zachowanie dziwi już od samego początku - choć nie wygląda zbyt zasobnie, lekką ręką wyciąga z kieszeni 200$, które wręcza kierowcy limuzyny, granemu przez Roberta Pattinsona. Agatha szybko znajduje swoje miejsce w Hollywood, otrzymując pracę w charakterze asystentki chimerycznej aktorki (Julianne Moore). Wkrótce okazuje się, że tragiczna historia Agathy jest silnie związana z innymi prominentnymi mieszkańcami Los Angeles - małżeństwem Weissów (John Cusack, Olivia Williams) i ich synem Benjim (Evan Bird), znanym dziecięcym aktorem.


Historia przedstawiona w "Mapach gwiazd", pomimo pozornego skomplikowania, jest w rzeczywistości bardzo prosta, niezależnie od ilości mitologicznych i psychoanalitycznych odniesień, którymi naszpikował ją Cronenberg. Jest jednak potraktowana bardzo pobieżnie, co powoduje, że staje się intrygująco ozdobioną wydmuszką. Pełne potencjału krytycznego wątki niespełnionej aktorki żyjącej w cieniu swojej słynnej matki czy narkotyzującej się dziecięcej gwiazdy, która nie wypuszcza z rąk napoju energetycznego, rozmywają się i tracą na znaczeniu.


Poprzedni film Cronenberga, "Cosmopolis" choć przegadany i pretensjonalny, niósł w sobie mocny ładunek emocjonalny i był oryginalną wypowiedzą na temat współczesności. W "Mapach gwiazd", reżyser przenosząc Roberta Pattinsona z tylniej kanapy limuzyny na jej przednie siedzenie, próbował przekonać nas o moralnym zepsuciu amerykańskiej fabryki snów.


Nie udało mu się. My nadal marzymy o domu z basenem w Kalifornii.

sobota, 15 listopada 2014

"Interstellar"

Można narzekać na pompatyczny i nadęty styl Christophera Nolana, ale nie można zaprzeczyć, że jest jednym z nielicznych autorów współczesnego Hollywoodu. Potrafi odnaleźć się w konwencjach i w zaskakujący sposób przerobić je na swoją modłę. Niestety w przypadku swojego najnowszego filmu - "Interstellar", mocno przeszarżował.


Główny bohater filmu, Cooper (Matthew McConaughey), jest zafascynowanym kosmosem inżynierem i pilotem, który został przez okoliczności zmuszony do pracy w charakterze farmera. We współczesnym mu świecie największym problemem jest żywność, plony stale niszczone są przez susze, nieustannie wiejący wiatr, pyłowe burze oraz choroby. Ludzkość desperacko szuka dla siebie ratunku, z nadzieją spoglądając w kosmos. Partyzanckie badania prowadzone przez niedofinansowaną NASA wskazują na możliwość istnienia przyjaznych człowiekowi planet w innych galaktykach. By sprawdzić hipotezy naukowców, dzielna załoga z Cooperem i Brand (Anne Hathaway) na czele, wyrusza ku nieznanemu z silnym poczuciem misji ratowania życia na ziemi.


Nolan czerpie motywy z innych dzieł o kosmosie, co nie dziwi, gdyż trudno opisywać międzygwiezdne wojaże bez inspiracji "2001: Odyseją Kosmiczną". Dzięki odpowiedniemu podejściu, był w stanie stworzyć dzieło wizualnie zachwycające, nawet pomimo braku nadużywanej obecnie techniki 3D. Dzięki ścisłej współpracy z naukowcem z Caltechu, Kipem Thornem, film został wzbogacony o wizjonerskie sceny dotyczące relacji czasu i przestrzeni. Wielokrotnie pojawia się tu też problem względności czasu i różnicach w jego odczuwaniu. Niestety pomimo to, do pełni szczęścia wiele jeszcze brakuje.


Dialogi w filmie wołają o pomstę do nieba, jak chociażby okropny monolog dr Brand na temat miłości, wygłaszany z emfazą godną piosenek z "Nędzników". Podobnież "ziemska" część historii, opowiadająca przede wszystkim o trudnym życiu farmerów o smutnych oczach Caseya Afflecka i nieugiętych naukowcach, osiąga głębokość zapiaszczonego brodzika prysznicowego.

Pomimo najszczerszych chęci, "Insterstellar" mnie nie zachwycił. A biorąc pod uwagę kogo można znaleźć na końcu wszechświata, proponuję zaprzestać dalszych badań kosmosu.

Można.

piątek, 31 października 2014

"Zimowy sen" / "Kis Uykusu"

Czując się w tym temacie swobodnie i względnie bezpiecznie, najchętniej pisze o amerykańskich blockbusterach. Dzisiaj jednak, nie tylko ze względu na aurę i zbliżające się specyficzne święta, opowiem o docenionym na tegorocznym festiwalu w Cannes (Złota Palma!) tureckim filmie "Zimowy sen". Z góry przepraszam za brak doświadczenia w tej delikatnej dziedzinie.

Centralna Anatolia, to czysto kuriozalny rejon Turcji, stosunkowo popularny wśród turystów. Jego kosmiczny krajobraz przypomina nieco pustynne wioski z Tunezji, a polepione, wyżłobione w skałach domki to szalony sen każdego architekta.


W tym niezwykłym miejscu swój mały hotel "Otello" prowadzi emerytowany aktor Aydin (Haluk Bilginer). Ze względu na zbliżający się koniec sezonu, nieliczni turyści już wkrótce opuszczą swoje pokoje, a właściciel wreszcie będzie miał możliwość w spokoju popracować nad swoją książką "Historia tureckiego teatru". Jednakże, jak wie to każdy student, najtrudniej jest zacząć pisać, dlatego też Aydin spędza swój czas głównie na rozmowach z siostrą Neclą (Demet Akbag) i piękną młodą żoną Nihal (Melisa Sozen).


Niemalże odcięty od świata hotelik stanowi odrębny mikrokosmos, w których bohaterowie spierają się ze sobą na błahe i fundamentalne tematy. Otuleni ciepłymi swetrami i oświetleni kojącym światłem kominka zapraszają nas do uczestnictwa w rozmowie, równocześnie zniewalając na całe 196 minut projekcji. To taka turecka telenowela, zbierająca ogrom wątków i rozmów w jedno.


"Zimowy sen" ogląda się niesamowicie przyjemnie, cały czas zastanawiąc się nad oceną głównego bohatera. Czasami wzbudza on naszą sympatię, czasem oburza i odrzuca. Jest pełnowymiarowym człowiekiem, któremu nieobcy jest cynizm, sentymentalizm i pretensjonalne przemądrzalstwo. Zaśnijcie w ten turecki, zimowy sen i przekonajcie się sami, że slow-cinema niekoniecznie musi być nudne i przygnębiające.

niedziela, 12 października 2014

"Bogowie"

Zachód, obecnie oddalony o jeden lot Ryanairem, w czasach PRLu stanowił niedościgniony wzorzec rozwoju cywilizacyjnego i dobrobytu. Kapitalistyczny świat wpierał innowacyjność i postęp, by ludziom żyło się coraz łatwiej i wygodniej. Tymczasem w komunistycznej Polsce, utknanej z sieci układów i układzików, wszystko szło opornie i siermiężnie. Absurd gonił absurd, a przaśność i szarość wyglądały zza każdego rogu. W tego rodzaju czasach, obecnie chołubieni innowatorzy, prekursorzy i nonkonformiści mieli trudne życie. Jednakże jak bardzo wyraźnie wybijały się z tłumu ich wielobarne osobowości!

Taką osobą, jak przekonuje nas film Łukasza Palkowskiego "Bogowie", był w latach 80. młody kardiochirurg - Zbigniew Religa. Niepokorny choleryk z oddaniem walczył z przeciwnościami losu i systemu, by wnieść polską kardiochirugię do światowego poziomu i doprowadzić do pierwszego w Polsce przeszczepu serca.



Tomasz Kot w roli Religi jest nie tyle dzwierciedleniem, co raczej jego wierną kopią. Aktor przestudiował dokładnie wygląd, zachowanie i sposób poruszania się lekarza, a następnie odtworzył je bezbłędnie na ekranie. I choć osobiście uważam, że drobina wariacji i interpretacji nikomu nie szkodzi, to Kot w roli chirurga zachwyca i przypomina o innej swojej świetnej roli - Ryśka Riedla w "Skazanym na bluesa".


"Bogowie", laureat głównej nagrody na festiwalu w Gdyni, jest filmem biograficznym w iście hollywoodzkim stylu. Skrupulatnie zbudowany scenariusz trzyma nas w napięciu, choć w gruncie rzeczy znamy przebieg i zakończenie całej historii. Dramaty, udręczenie i trudności są równoważone sporą dawką humoru spod znaku absurdów PRLu i polskiej mentalności, co sprawia że "Bogowie" są nie tylko przyczynkiem do reflesji, ale przede wszystkim solidną rozrywką. Miejscami zawodzi montaż i drażni ścieżka dźwiękowa, jednak są to drobne usterki, nieistotne w tym na prawdę świetnie działającym mechanizmie.


Reżyser filmu jedynie zaznacza etyczny problem, jaki wiąże się z transplantologią, pozostawiając widzowi wyrobienie sobie decyzji na ten temat. Podobnie wygląda sprawa z medycznym żargonem, który nie przytłacza, a jedynie dodaje autentyzmu.

Historia Zbigniewa Religi to odpowiedź na szalejące w Polsce huragany religii i fundamentalizmu. Człowiek nauki też może być bohaterem i nie musi przy tym z namaszczeniem oddawać życia podczas narodowego zrywu. "Bogów" trzeba zobaczyć, bo to doskonały lek na nasze narodowe schorzenia.

wtorek, 7 października 2014

"Służby specjalne"

"Służby specjalne" to czysty chaos, coś w rodzaju filmowej wersji poradnika "Jak zostać tajnym agentem w weekend". Za długie i zbyt skomplikowane śródtytuły są dowodem na gargantuiczne wykwity twórczości scenarzystów. Podobnie wyglądają dialogi - na palcach jednej ręki jesteśmy w stanie policzyć te, które brzmią jak autentyczna mowa ludzka.


Oczywiście jasnym jest, że członkowie służb specjalnych, policji i wojska, posługują się swoistym żargonem, przypominającym swoją finezją więzienną grypserę. Niestety kwestie te, wypowiadane przez bohaterów filmu, brzmią mechanicznie, sucho i niewiarygodnie. Bohaterowie wyrzucają z siebie potoki niewyraźnych słów, z których trudno zbudować spójną fabułę.

Najnowszy film Patryka Vegi jest obrazą dla inteligencji. Zamiast mówić wprost i nazywać rzeczy po imieniu lub ukrywać prawdę dostarczając widzowi jedynie poszlak i delikatnych wskazówek, Vega serwuje widzowi prostackie nawiązania. Jego Palikot jest karykaturalnym dziwakiem w berecie i kolorowym szaliku, Andrzej Lepper prostackim grubasem, a Maciarewicz antyludzkim cyborgiem z szaleństwem w oku. Żaden z nich nie został w filmie przywołany po imieniu, a my, doskonale zdając sobie sprawę kto jest kim, czujemy się rozczarowani brakiem zaufania twórców.


Bohaterowie "Służb specjalnych" są bardzo podobni do tych, znanych z serialu Vegi "Pitbull". Oto stary wyjadacz, pozostałość dawnego ustroju (Janusz Chabior) sprzymierza się z fachowcem, znajdującym się na samym środku swojej zawodowej kariery (Wojciech Zieliński) oraz młodym i początkującym rekrutem, w tym przypadku płci żeńskiej (Olga Bołądź) by wspólnie realizować zadania zlecane przez enigmatycznego generała (Wojciech Machnicki).


Niezależnie od tego, jak bardzo fascynują nas naprężone mięśnie Olgi Bołądź, naga Kamila Baar, wojskowy slang czy kłamstwa i oszustwa IV RP, "Służby specjalne" to przede wszystkim strata czasu i pieniędzy. 

piątek, 26 września 2014

"Więzień labiryntu" / "The Maze Runner"

Niezaprzeczalna popularność i duży sukces książek w rodzaju "Igrzysk Śmierci", "Niezgodnej" czy "Intruza" oraz ich filmowych adaptacji, prowadzi do przenoszenia na ekran kolejnych tego rodzaju tytułów - mało znanych wśród szerokiej publiczności, ale posiadających grono oddanych wielbicieli, których nie łatwo zadowolić. Wszystkie te utwory łączy postać młodego głównego bohatera (lub bohaterki), który nie godzi się na restrykcyjne reguły dystopijnego świata, w którym przyszło mu żyć. Jego narastający bunt jest iskrą i inspiracją dla innych, dotychczas konformistycznie godzących się na wszystko. 


W filmie "Więzień labiryntu" obserwujemy dokładnie taki rozwój wydarzeń. Młody chłopak, Thomas, za pośrednictwem towarowej windy, trafia do mikro-świata, ograniczonego z każdej strony potężnymi murami labiryntu. Początkowo zdezorientowany i zagubiony, stopniowo zaczyna orientować się w regułach stworzonej przez grupę chłopców społeczności przypominającej do złudzenia sytuację z książki "Władca much". Labirynt, w przeciwieństwie do innych, nie budzi u niego przerażenia i niepokoju. Thomas jest zafascynowany niesamowitą budowlą i pragnie dołączyć do przemieżających go zwiadowców - tytułowych maze runners.


Fakt, że "Więzień labiryntu" to pierwsza część książkowej trylogii autorstwa Jamesa Dashnera, z pewnością nie ułatwił zadania twórcom filmu. Musieli oni zrealizować wstęp do historii, zaprezentować główne wątki i zarysować intrygę, nie mogąc przy tym odkryć zbyt wielu kart. To karkołomne zadanie zrealizowali bardzo solidnie i dzięki temu "Więzień labiryntu" jest filmem intrygującym i obiecującym ciekawy rozwój historii w kolejnych częściach.


Podobnie jak inne tego typu produkcje, film nie jest wolny od wad. Ze względu na nagromadzone tajemnice oraz uproszczenia, trudno utożsamić się z jakimkolwiek bohaterem, a sam labirynt, choć wizualnie zachwycający, nie zbudza oczekiwanego niepokoju. Całość jest jednak sprawnie zrealizowanym wstępem, pozostawiającym nas z pytaniem "I co dalej?".

 
Można. 





piątek, 19 września 2014

"Miasto 44"

Co rok to prorok. Polski widz nie może narzekać na brak filmów o Powstaniu Warszawskim. W tym roku ma okazję zobaczyć obraz "Miasto 44" w reżyserii Jana Komasy, twórcy "Sali samobójców".

Twórcy filmu zaserwowali widzowi istny pokaz wybuchów, pożarów i wszelkiego rodzaju efektów specjalnych. Swoją dokładnością zadziwia scenografia, kostiumy, a nawet fryzury głównych bohaterów. Jednak na tym kończą się wyraźne zalety filmu.


"Miasto 44" to przede wszystkim film przeraźliwie nierówny. Świetne sekwencje sąsiadują tu z teledyskowymi klipami, amatorskimi rekonstrukcjami i scenami rodem z kiepskiego romansu. Nie wszystko da się wytłumaczyć postmodernizmem. Zbytnia brawura i eklektyzm mogą prowadzić do chaosu i wizji wojny rodem z narkotykowych halucynacji. A "Miasto 44" to miejscami prawdziwa "wojna na kwasie".

Nie trzeba być scenariuszowym ekspertem by zauważyć, że całość fabuły rozłazi się w dowolnie wybranym momencie. Podstawowym zarzutem jest brak wyraźnego głównego bohatera filmu - wszak to jego wyraźna obecność i przejmujące perypetie sprawiają, że dyskretnie obcieramy łzy i cicho pociągamy nosem. Stefan (Józef Pawłowski), zdaje się być "najgłówniejszym" z bohaterów filmu, jednak jego los nie obchodzi nas ani trochę, a jedyną emocją jaką wzbudza jest skrajna irytacja. Stefan to posiadacz tytułu najgorszego powstańca, który przez cały film zmaga się ze swoją nieudolnością, i z, wybaczcie mi moją dosadność, byciem dupą wołową. Niezdecydowanie i nieobecny wzrok pozbawiają młodego bohatera wszelkich ludzkich przymiotów i czynią z niego wypchaną kukłę, która nie jest w stanie udźwignąć ciężaru historii.


Niestety, również i na drugim planie nie znajdzie się żadnego bohatera godnego uwagi. Rzekoma ukochana Stefana - Alicja (Zofia Wichłacz), szybko wycofuje się z każdego ciekawego epizodu przyjmując postać eterycznej i dziewiczej Zosi z "Pana Tadeusza", a powstańcy to gromada bohaterów nieobecnych, jedynie czasami, nieśmiało, pojawiających się na ekranie.

Oczywiście, można by stwierdzić, że celem twórców było stworzenie bohatera zbiorowego, ujętego w ramach miasta Warszawy. To stolica Polski jest osią wszystkich wydarzeń, to ona ma symbolizować walkę, odwagę i Polskość. Niestety z każdym cielęcym spojrzeniem młodych bohaterów zapominamy o takiej interpretacji i zatrzaskujemy te drzwi bezpowrotnie.


Ludzkość przez stulecia uczyła się opowiadania historii i dzięki temu wypracowała sprawdzone wzorce, z których warto korzystać. Niestety, Jan Komasa pomimo ogromu otwartych szuflad, nie jest w stanie z żadnej z nich wybrać nic interesującego. Zamiast uczłowieczać, pozostawia puste schematy. Zamiast uwiarygadniać - pomija i skraca. Film młodego reżysera przypomina zarys, bazę, która może posłużyć stworzeniu czegoś wartościowego.

"Miasto 44" nie jest filmem złym. Jest filmem szkicowym i bezbarwnym, pozbawionym wszelkiej wartości dodanej. To już lepiej oglądać "Czas honoru".

poniedziałek, 1 września 2014

"Boyhood"

Głosy zachwyconych krytyków rozbudziły we mnie nadzieje, że zobaczę pierwsze od dłuższego czasu współczesne filmowe arcydzieło. Idea projektu pod tytułem "Boyhood" była zaiste niezwykle odważna, orginalna, a nawet brawurowa.


Reżyser filmu wraz z ekipą, przez 12 lat nagrywali sceny z udziałem tych samych aktorów - zarówno dorosłych jak i dzieci, na żywo rejestrując proces ich dojrzewania i starzenia. Na użytek produkcji stworzyli fikcyjną rodzinę, której perypetie rejestrowali spotykając się raz do roku. Dzięki temu niezwykłemu pomysłowi, "Boyhood" pozwala nam na obserwacje nie tylko fizycznych przemian bohaterów, ale też zmian w ich zachowaniu i usposobieniu. Dzieci tracą swoją autentyczność, swobodę i wrodzoną charyzmę stając się dorosłymi ludźmi skrępowanymi obecnością kamery w ich życiu.

Ewolucja głównego bohatera filmu - Masona (Ellar Coltrane)
Jednak pomimo bardzo sprawnego montażu, "Boyhood" zdaje się być ściśniętą do trzech godzin telenowelą skrzyżowaną z reality show, pobawioną podziału na odcinki. Naiwną, ciepłą i przydługą, pełną pozytywnych i negatywnych przeżyć, które coraz bardziej spajają ze sobą członków nowoczesnej, pathworkowej rodziny. To również film czysto wojerystyczny, budzący niepokój podczas oglądania niezręcznych sytuacji i coraz bardziej skrępowanych młodocianych bohaterów.


Każdy z nas przeżył "Boyhood" na własnej skórze. Każdy dorastał, buntował się, przeżywał. Smutno to przyznać, ale większość z tych naszych boyhoodów jest po stokroć bardziej interesująca niż to, co widzimy na ekranie.

Miało być olśnienie, a jest raczej zaćmienie. Przykro mi, NUDA.

niedziela, 24 sierpnia 2014

"Magia w blasku księżyca" / "Magic in the Moonlight"

Dostaliście w prezencie śliczne, bladoróżowe pudełeczko, ozdobione niesamowitą ilością wstążek, małych piórek i koralików.


Wiecie od początku, że nie skrywa w sobie nic cennego. Delikatnie odpakowujecie podarek, a w środku znajdujecie przeuroczo ozdobioną przez mistrzów cukiernictwa czekoladkę. Dziwicie się, że tak zdolni ludzie tracili czas na taki drobiazg, ale docenianie ich kunszt i pomyslowość. Czekoladka rozpływa się ustach, nadzienie toffi z lekką nutką alkoholu powoduje miłe mrowienie. Po chwili po czekoladce nie ma śladu, pudełko, po chwili zastanowienia wyrzucacie do kosza, nie chcąc zagracać sobie biurka kolejnym bezsensownym bibelotem. Słodka przekąska poprawiła wasz humor i podkręciła apetyt. Zaczynacie się rozglądać za obiadem.

Najnowszy film Woody'ego Allena, "Magia w blasku księżyca" jest właśnie taką czekoladką. Ogląda się go z wielką przyjemnością, choć ilość prostodusznej naiwności (o którą nieposądzalibyśmy reżysera) może irytować bardziej wymagających widzów.


Główny bohater, Stanley, grany z ogromnym wdziękiem przez Colina Firtha jest wierzącym w rozum i naukę iluzjonistą. W wolnych chwilach zajmuje się demaskowaniem oszustów i hochsztaplerów, tropieniem kłamstw fałszywych mediów i telepatów. Poproszony o pomoc przez przyjaciela po fachu Howarda (Simon McBurney) przybywa do Francji, by zbadać paranormalne umiejętności młodej Amerykanki Sophie (Emma Stone). Początkowy sceptycyzm i podejrzliwość ustępują miejsca zaciekawieniu i zachwytowi, a Stanley zdaje sobie sprawę, że być może istnieją zjawiska, których nie da się objąć rozumem...


Intryga i puenta filmu nie zaskakują, a pomimo to perypetie bohaterów śledzi się z zainteresowaniem. Tragikomiczne wypowiedzi Stanleya to istny popis scenariuszowej wirtuozerii. A aktorstwo, choć bardzo przerysowane i teatralne, nie sprawia widzowi przykrości i dodaje całej historii uroku.


Po ciężkim i poważnym "Blue Jasmine" Allen daje nam odetchnąć. Robi film ładny, lekki i przyjemny, typowy "feel-good movie". Idealny na deszczowy krakowski dzień.


czwartek, 21 sierpnia 2014

"Lucy"

Luc Besson zamieszkał w mojej kinomańskiej świadomości wiele lat temu, oczywiście za sprawą "Wielkiego Błękitu". Film ten był otoczony w moim domu niemalże nabożną czcią, a ekranowa rywalizacja pomiędzy dwoma nurkami urastała do rangi wiekopomnego pojedynku gigantów. Pewnie dlatego, choć kariera Luca Bessona pozostawia wiele do życzenia, wiele w niej filmów moim zdaniem niezłych. Do tego grona zaliczam przede wszystkim groteskowo futurystyczny "Piąty element", wzruszającego "Leona zawodowca" i niedocenianą, choć interesującą "Angel-A".

Współcześnie kino akcji przeżywa renesans za sprawą produkcji w rodzaju "Uprowadzonej", serii "Transporter" czy nawet kontrowersyjnej "Adrenaliny". Luc Besson w dużym stopniu przyczynił się do takiego stanu rzeczy, będąc producentem wielu filmów tego gatunku. Jego reżyserskie włączenie się do tej ogólnej tendencji brzmiało na prawdę dobrze. Niestety, w swoim najnowszym filmie "Lucy", Francuz zamiast solidnego kina gatunku serwuje widzowi quazinaukową, napompowaną patosem i pseudomądrościami o życiu, śmierci i przemijaniu przypowieść, przypominającą karykaturę filmów Terrence'a Malicka czy nawet Stanleya Kubricka.


Główna bohaterka filmu, Lucy, jest przeciętną młodą dziewczyną, lubiącą imprezy i beztroskie życie. Na wskutek zbiegu okoliczności zostaje wplątana w brutalny świat przemytników narkotyków. Jej przygoda kończy się tragicznie - na wskutek odniesionych obrażeń, transportowany przez Lucy w brzuchu ładunek ulega zniszczeniu i wchłonięciu przez jej organizm. Dziewczyna zyskuje ponadnaturalne zdolności, potrafi używać dotąd niedostępnych rejonów swojego umysłu, dzięki czemu stopniowo przejmuje władzę nad materią i innymi ludźmi. Staje się obiektem zainteresowania naukowców, z którymi pragnie podzielić się uzyskaną wiedzą, lecz jej plany komplikuje niebezpiecznyc azjatycki gang narkotykowy.


Feminizm lejący się z ekranu, gromady nieporadnych i bezbronnych mężczyzn oraz beznamiętna Lucy w wykonaniu pięknej Scarlett Johansson zamiast bawić - irytują. Film broni się typową dla Bessona autoironią i absurdem, jednak nawet ta aura nie jest w stanie uratować dzieła przez byciem kinowym dziwadłem. Niestety, w czasach Avegersów i Transformerów, Scarlett Johansson z pistoletem i w obcisłych jeansach to za mało by zachwycić widzów.


Dla amatorów Scarlett.

piątek, 1 sierpnia 2014

"Hercules"

W czasie gdy niektórzy rozwijają się filmowo na Nowych Horyzontach, inni popijając naczosy colą raczą się najnowszym filmem z masywnym Dwaynem Johnsonem. Były zapaśnik podąża sprawdzoną przez Arnolda Schwarzeneggera ścieżką łączącą imponującą wręcz fizyczność z dużym poczuciem humoru. Pamiętając jak mdło wypadł remake "Pamięci absolutnej" pozbawiony topornego uroku byłego gubernatora, można jedynie cieszyć się, że ten wyjątkowy duch absurdu jeszcze nie zginął.


Śnieżnobiały Dwayne'a Johnsona wbił się w pamięć widzów już w "Królu Skorpionie". To zrealizowane na fali popularności serii "Mumia" pseudohistoryczne widowisko zachwyciło przede wszystkim postacią głównego bohatera - szlachetnego, walecznego, ale też naiwnego i nadwyraz nieporadnego. "Hercules" to powrót do tej konwencji, znanej polskiemu widzowi również z seriali "Herkules" ("Hercules: The Legendary Journeys" 1995-1999) i  "Xena: wojownicza księżniczka" (1995-2001). 


Legenda Herculesa, pół Boga, pół człowieka, znana jest w całej starożytnej Grecji. Jednak jego heroiczne czyny są w znacznej części wytworem zgrabnej strategii marketingowej, prowadzonej przez jego wierną drużynę. Hercules, choć potężny i mocarny, nie jest nieśmiertelnym bóstwem. Na życie zarabia jako najemnik, w dużej mierze korzystając ze swojej sławy. W czasie jednego ze zleceń trafia do zagrożonej najazdem barbarzyńskiego czarownika Tracji i przekonuje się, że nie tylko on sam ma coś do ukrycia. 


"Herkules" ku mojemu zaskoczeniu, posiada zgrabną fabułę, wyraziste postacie i kilka niezłych żartów. Umowność idzie tutaj w parze z naiwnością - efekty specjalne zdają się mieć ponad 15 lat, krwotoki wyglądają jak malowane plakatówką przez przedszkolaków, a tłumy udręczonych wieśniaków to prawdziwy popis aktorskich nieumiejętności. 

Jednak całość broni się masywną ręką Samoańczyka i czyni z "Herculesa" dobrą propozycję na wakacyjny kinowy sezon ogórkowy.