Śnieżnobiały Dwayne'a Johnsona wbił się w pamięć widzów już w "Królu Skorpionie". To zrealizowane na fali popularności serii "Mumia" pseudohistoryczne widowisko zachwyciło przede wszystkim postacią głównego bohatera - szlachetnego, walecznego, ale też naiwnego i nadwyraz nieporadnego. "Hercules" to powrót do tej konwencji, znanej polskiemu widzowi również z seriali "Herkules" ("Hercules: The Legendary Journeys" 1995-1999) i "Xena: wojownicza księżniczka" (1995-2001).
Legenda Herculesa, pół Boga, pół człowieka, znana jest w całej starożytnej Grecji. Jednak jego heroiczne czyny są w znacznej części wytworem zgrabnej strategii marketingowej, prowadzonej przez jego wierną drużynę. Hercules, choć potężny i mocarny, nie jest nieśmiertelnym bóstwem. Na życie zarabia jako najemnik, w dużej mierze korzystając ze swojej sławy. W czasie jednego ze zleceń trafia do zagrożonej najazdem barbarzyńskiego czarownika Tracji i przekonuje się, że nie tylko on sam ma coś do ukrycia.
"Herkules" ku mojemu zaskoczeniu, posiada zgrabną fabułę, wyraziste postacie i kilka niezłych żartów. Umowność idzie tutaj w parze z naiwnością - efekty specjalne zdają się mieć ponad 15 lat, krwotoki wyglądają jak malowane plakatówką przez przedszkolaków, a tłumy udręczonych wieśniaków to prawdziwy popis aktorskich nieumiejętności.
Jednak całość broni się masywną ręką Samoańczyka i czyni z "Herculesa" dobrą propozycję na wakacyjny kinowy sezon ogórkowy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz