niedziela, 12 marca 2017

"Logan: Wolverine" / "Logan"


Aby zapobiec konfuzjom, życzliwy dystrybutor dorzucił do oryginalnego tytułu jeszcze pseudonim głównego bohatera. Bo o pomyłkę tu nietrudno: Logan diametralnie rożni się od wszystkiego, do czego przyzwyczaiły nas filmy o obdarzonych niezwykłymi umiejętnościami protagonistach. Nie trzeba szukać daleko: choćby opowiadający o mutantach X-Men: Apocalypse był delikatnie mówiąc, nieudany. Raził kiczowatą stylistyką, idiotycznymi dialogami i ogólnym brakiem sensu, a główny villain skupiał się głównie na wyglądaniu cool. 


Tymczasem Logan to zupełnie inna bajka: mroczna, poważna i oszczędna w słowach. Nawet tytułowy bohater (Hugh Jackman) nie przypomina tu samego siebie sprzed lat. Miejsce krewkiego, niesubordynowanego i nieco osobnego superbohatera zajął uzależniony od alkoholu schorowany dojrzały mężczyzna, na życie zarabiający jako kierowca limuzyny. Zgorzkniały i rozczarowany, wszystkie zarobione pieniądze wydaje na utrzymanie przy życiu stetryczałego Profesora Xaviera (Patrick Stewart), który niemal utracił już kontrolę nad swoimi mocami. Kiedy więc o pomoc do Logana zwraca się pewna irytująca Meksykanka (Elizabeth Rodriguez) wraz z córką (Dafne Keen), spotyka się z zupełnym brakiem zainteresowania. Sytuacja jednak zmienia się diametralnie, kiedy mężczyzna poznaje bliżej historię tej niezwykłej dziewczynki. 


Logan miał swoją premierę na festiwalu w Berlinie i przez wielu uważany był za jeden z najlepszych zaprezentowanych tam filmów. Podzielam to zdanie: uczucia jakie towarzyszyły mi na początku projekcji graniczyły z czystym zachwytem. Hugh Jackman doskonale pasował do udręczonego bohatera, jego potyczki z rzeczywistością były wiarygodne oraz prawdziwe, a dialogi celne i błyskotliwe. Logana oglądało się wspaniale, a seansowi towarzyszyło poczucie, że doczekaliśmy się nareszcie dojrzałego kina superbohaterskiego potrafiącego utrzymać atmosferę mroku i tajemnicy bez popadania w kicz, tandetę czy śmieszność (vide Batman v Superman). Niestety do czasu. 


Choć większość zainteresowanych pewnie film już widziała, to i tak postaram się wymanewrować tak, by nie wpaść na żadną spoilerową minę. Otóż problem Logana sprowadza się do jego trzeciego aktu lub jak kto woli, zakończenia. Dosadne i sentymentalne, wali nas po twarzy wulgarnymi symbolami, brakiem koherentności oraz serią absurdalnych rozwiązań fabularnych. To wszystko spowodowało, że nie mogłam ocenić Logana na filmwebowe 8 z serduszkiem. A szczerze chciałam!


Czy popsute zakończenie przekreśla wartość całego filmu? Absolutnie nie. Nadal jest on niezwykłą propozycją w ramach kina superbohaterskiego, a zarazem celnym zakończeniem serii. Jego główną wadą jest jednak to, że mógł być jeszcze lepszy. Aż się łza w oku kręci. 



poniedziałek, 6 marca 2017

"To tylko koniec świata" / "Juste la fin du monde" (w kinie Sfinks!)

Kin studyjnych w Krakowie jest całkiem sporo i większość z nich jest dobrze znana. Wyjątek od tej reguły stanowi funkcjonujące w Nowej Hucie kino "Sfinks" do którego nareszcie, mimo deszczu i pokus, udało mi się dotrzeć.


Sfinks to kino z tradycjami: uruchomiono je w 1959 roku, a obecnie stanowi część domu kultury. Jego wejście ozdobione jest klasycznym, nowohuckim neonem (na dodatek sprawnym, co jest pewnym wyjątkiem), a oprócz dwóch sal kinowych w budynku mieści się również niedawno otwarta, choć odrobinę zbyt zagracona kawiarnia C-2 Południe Cafe (zniżka 20% przy posiadaniu biletu do kina - fajny układ). Duża sala kinowa (98 miejsc) ma nieco mały ekran (trochę przypomina rozmiarami ten w kinie Agrafka), dlatego dobrym rozwiązaniem zdaje się siadanie w pierwszym rzędzie.


My nie siedliśmy w pierwszym rzędzie, a na dodatek wybraliśmy zupełnie niewłaściwy film i nawet swojski urok kina Sfinks nie był w stanie pocieszyć nas po seansie. To tylko koniec świata czyli najnowsze dzieło cudownego dziecka kina, Xaviera Dolana, to film całkowicie chybiony, w którym reżyser wpadł w pułapkę swojego wyrazistego stylu. Symbole są tu jasne i czytelne: czas płynie, zegar tyka, a wszędzie czają się oznaki śmierci i przemijania. Główny bohater (Gaspard Ulliel) po długiej nieobecności powraca do rodzinnego domu, by obwieścić bliskim pewną nieszczególnie radosną nowinę. Nie jest to jednak łatwy do osiągnięcia cel: rodzina skutecznie zasypuje mężczyznę pretensjami i wyrzutami skumulowanymi przez 12 lat jego nieobecności. 


Niestety nawet gwiazdorska obsada (Vincent Cassel, Marion Cotillard, Lea Seydoux) nie pomogła uwiarygodnić bohaterów, którzy stają się galerią najbardziej irytujących postaci filmowych jakie widziało kino. Plątają się w wyznaniach, wybuchają irracjonalnym gniewem, rozdmuchują nieistniejące dramaty. Śmieszą w momentach tragicznych oraz smucą w scenach żartów i pozornego odprężenia.


To tylko koniec świata to film proustowski. Poukrywane w domu przedmioty przywołują u głównego bohatera wspomnienia i nawet unoszący się ze starego materaca kurz stanowi pretekst do przeniesienia się w odległą, beztroską przeszłość. Te spontaniczne retrospekcje są niezwykle symboliczne - zrealizowane w odważny, energiczny sposób, przepełnione kolorami i efekciarstwem przypominają o starym, dobrym Dolanie. Nie pompatycznym dramaturgu ze spalonego teatru, lecz ujmującym hipsterze, który w malowniczy i modny sposób opowiadał o transgresjach i traumach z przeszłości.


A w temacie kinowych nowości: w środę wybieram się na Logana, więc pewnie "na asapie" podzielę się wrażeniami z tego przedziwnego filmu, dla którego łatka "kina superbohaterskiego" jest chyba krzywdzącym uproszczeniem. Na ekranach zobaczyć można obecnie też Marię Skłodowską-Curie, film biograficzny o naszej podwójnej noblistce, ale, powiedzmy sobie szczerze, to pozycja niewarta uwagi. Choć została nakręcony z francuską lekkością oraz ambicją ukazania Skłodowskiej jako kobiety z krwi i kości, rozmija się z naszymi oczekiwaniami i trywializuje tą niezwykłą postać. Na uwagę zasługuje tam właściwie jedynie Karolina Gruszka, o której fenomenie napisałam niedawno dla Off Camery: http://www.offcamera.pl/aktualnosci/fenomen-karoliny-gruszki. Zapraszam do czytania!