czwartek, 29 grudnia 2016

10 najlepszych filmów 2016 roku

Rok 2016 zbliża się ku nieuchronnemu końcowi. I bardzo dobrze - dodałoby wiele osób, przejętych szeregiem zmarłych w tym roku wielkich postaci. Osobiście staram się nie poddawać podobnym nastrojom z prostego powodu: niestety w najbliższej przyszłości czeka nas jeszcze sporo podobnych lat i nie mamy żadnej gwarancji, że rok 2017 nie okaże się pod tym względem gorszy. 

źródło: https://www.facebook.com/OffCameraFestiwal/?fref=ts

Ale dość tego eschatologicznego przynudzania. Koniec roku sprzyja podsumowaniom, dlatego poniżej  prezentuję listę dziesięciu, subiektywnie najlepszych filmów 2016. Cały czas nadrabiam przeoczone tytuły, choć nie sądzę aby coś jeszcze się w moim osobistym rankingu zmieniło. Wiem, że tego nie lubicie, ale kolejność filmów jest całkowicie przypadkowa - totalnie nie potrafię uszeregować ich w kolejności. Drobne zastrzeżenie: kryterium doboru stanowiła data polskiej premiery, która musiała przypadać na 2016 rok. 

#1. "Nienawistna ósemka"

Tarantino to kinofil jakich mało, a Nienawistna ósemka w formie w jakiej udało mi się ją zobaczyć jest tego najlepszym dowodem. Dzięki festiwalowi w Krnovie (polecam!) miałam możliwość zobaczenia jej na wielkim ekranie oraz, co najważniejsze, z taśmy 70 mm. Przed seansem rozdano nam specjalnie przygotowane programy, film przedzielony był przerwą (klasycznym intermission), podczas której można było uzupełnić czeskie płyny i trwał dłużej o jakieś 10 minut. Takiego doświadczenia się nie zapomina 💗

#2. "Syn Szawła"

"Pisanie poezji po Auschwitz jest barbarzyństwem" napisał po wojnie Theodor Adorno i tym samym podkreślił jak trudne jest opowiadanie o rzeczach, które są właściwie nieprzedstawialne, wykraczają bowiem poza nasze możliwości poznawcze. O Holokauście filmy opowiadały już wielokrotnie, z lepszym i gorszym skutkiem. Można wręcz powiedzieć, że na przestrzeni lat stworzono specyficzną ikonografię tego wydarzenia, a kino zamiast eksperymentować chętnie sięgało po sprawdzone klisze. Z tego trendu wyłamał się węgierski László Nemes i jego Syn Szawła nagrodzony w ubiegłym roku Oscarem w kategorii "najlepszy film nieanglojęzyczny". Kamera koncentruje się wyłącznie na głównym bohaterze i jego niezwykłym, zupełnie oderwanym od rzeczywistości pragnieniu. Tragedia narodów i wielkich mas ludzkich zostaje tu sprowadzona do poziomy jednostki, przez co oddziałuje na widza z niespotykaną dotąd siłą. 

#3. "Zwierzogród"

Zastanawiając się nad filmową sekwencją, która zrobiła w tym roku na mnie największe wrażenie, od razu przyszła mi do głowy scena wjazdu Judy Hopps pociągiem do Zwierzogrodu. To fragment emblematyczny dla całego filmu, będącego nie tylko popisem umiejętności disnejowskich animatorów. W parze ze znakomitymi efektami wizualnymi idzie tutaj piękna opowieść skutecznie przekonująca młodych (i nieco starszych) widzów o ich nieograniczonych możliwościach. Coś wspaniałego! 

#4. "Brooklyn"

Iście melodramatyczna fabuła Brooklynu oparta na książce Colma Tóibína, to pean na cześć Irlandii - zagadkowego sąsiada Wielkiej Brytanii kojarzącego nam się z tuskowym cudem gospodarczym, św. Patrykiem i koniczynami. Filmowi udaje się oddać daleką od stereotypów istotę irlandzkości, połączoną tu z przepiękną historią miłosną oraz szeregiem znakomitych ról - również tych drugo- i trzecioplanowych. Aż zazdrość bierze, że nikt nie zrobił jeszcze podobnego filmu o polskiej emigracji do USA (o Emigrantce lepiej nie wspominajmy). 

#5. "Hardcore Henry"

To jedno z największych zaskoczeń tego roku. Kto by pomyślał, że ta efekciarska, amerykańsko-rosyjska popkulturowa papka będzie aż tak smaczna? Hardcore Henry'ego ogląda się ze ściśniętym żołądkiem i niedowierzaniem. I choć skołowany błędnik i zjedzony popcorn niejednokrotnie pragnął opuścić mnie podczas seansu, to wyjątkowa stylistyka nadmiaru oraz skrajnie subiektywny punkt widzenia Hardcore Henry'ego wprawił mnie w czysty, bezrefleksyjny zachwyt. Więcej nie zawsze znaczy gorzej.

#6. "Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów"

Pojedynek Marvela z DC trwał w tym roku w najlepsze i oczywiście wszyscy zdajemy sobie sprawę kto został jego niekwestionowanym zwycięzcą. Z tegorocznego zatrzęsienia filmów superbohaterskich wybieram jeden, moim zdaniem najlepszy (i to nie tylko ze względu na obecność w nim postaci Steve'a Rogersa). Zacznijmy od fabuły: dobro i zło ukryte jest tu pod warstwą historycznych uprzedzeń, polityki i biurokracji. Rozmywa się w zakazie spontanicznego interwencjonizmu oraz konieczności ciągłego nadzoru. Strony tytułowego konfliktu są zniuansowane, a motywacje poszczególnych bohaterów znacznie bardziej skomplikowane. Również wizualnie Kapitan Ameryka nie rozczarowuje: sekwencje akcji nie zlewają się w powodującą atak epilepsji feerię barw, efektów i superszybkiego montażu. Twórcy filmu celebrują wybrane sekwencje, pokazując nam ciągłość ruchów, podkreślając doskonałą choreografię walk i nietuzinkowe plenery. A w pamięć zapada oczywiście pojedynek na płycie niemieckiego lotniska, który ogląda się z czystym podziwem i zapartym tchem.

#7. "Aż do piekła" 

Romantyczny mit kowboja żyjącego na pełnym przygód pograniczu przez wiele lat sprawnie omijał mniej ciekawe wątki egzystencji legendarnych poganiaczy bydła, tworząc z nich popkulturowe symbole wolności i niezależności. Aż do piekła pokazuje, że życie współczesnego kowboja ma niewiele  wspólnego z tym przepięknym mitem. Jest nieustanną walką o przetrwanie w ciągle pogarszających się okolicznościach. Oto inna Ameryka, która zdecydowanie nie jest ziemią obiecaną. 

#8. "Ostatnia rodzina"

Jestem jednak przeraźliwym leniem, czego dowodzi brak recenzji Ostatniej rodziny na blogu. Kiedy zastanawiam się nad tym teraz, tłumaczę się (sama przed sobą), że trudno znaleźć bardziej chwalony polski film ostatnich lat i cóż ja mogłabym do tych zachwytów dodać. Mimo to - spróbuję. Debiutancka Ostatnia rodzina Jana P. Matuszyńskiego to niezwykle świadoma i doskonale przygotowana próba pokazania prawdziwego oblicza Beksińskich, wcale nie tak demonicznych jak mogłoby się to pozornie wydawać. Rodzina słynnego malarza to ludzie, którzy nie dali się przekonać współczesności usilnie próbującej wyrugować śmierć z naszego życia codziennego. Śmierć otacza ich z każdej strony, mrok wygląda spod dywanów i zza szaf, a przerażające istoty nieustannie łypią na domowników z obrazów. Czy to właśnie upiorne otoczenie sprowadziło na tytułową familię wszystkie nieszczęścia i tragedie? A może relacja była zupełnie odwrotna - były odbiciem pewnego głęboko zakorzenionego mroku, któremu co pewien czas rzeczywistość dawała dojść do słowa? Jedno jest pewne: Ostatnią rodzinę koniecznie trzeba zobaczyć. 

#9. "Ja, Daniel Blake"

Zdaje sobie sprawę, że w swojej sympatii do tego filmu jestem w zdecydowanej mniejszości. Ja, Daniel Blake został przez wielu obwołany jednym z najgorszych werdyktów festiwalu w Cannes (otrzymał tam w tym roku Złotą Palmę). Najnowszej produkcji Kena Loacha zarzuca się naiwność, sentymentalizm, a czasami nawet prostactwo. Co dla jednych stanowi o słabości filmu, dla innych jest jego zdecydowaną zaletą. Tytułowy bohater - szorstki mężczyzna po przejściach ujął mnie i przejął swoimi losami do granic możliwości, a jego bezsilna potyczka z Systemem przypomniała o nadal aktualnym Franzu Kafce oraz wszechobecnych absurdach codzienności. Za każdym razem gdy zmagam się z biurokracją, czuję się jak Daniel Blake. 

#10. "Służąca"

Wiele pozytywnych filmowych wrażeń dostarczyło mi w tym roku kino azjatyckie. Nie ma w tym oczywiście nic dziwnego - kino Dalekiego Wschodu od lat fascynuje i zadziwia, ja jednak zawsze byłam dość odporna na jego uroki (oprócz wstydliwego romansu z Bollywood, ale o tym wszyscy już wiedzą). Oznaką zdecydowanej zmiany mojego podejścia jest niekwestionowany zachwyt nad Służącą Park Chan-Wooka. Choć punkt wyjścia filmu jest dość prosty - do domu zamożnego Japończyka wprowadza się nowa pokojówka - to z czasem kolejne wątki nawarstwiają się, tworząc barokową mozaikę nastrojów i motywacji, wręcz niemożliwych do późniejszej rekonstrukcji. To właśnie sposób organizacji fabuły, a tajże jej niezwykły nastrój sprawił, że bez wahania wystawiłam Służącej jedną z najwyższych ocen.

W zestawieniu nie starczyło miejsca na wszystkie najlepsze tytuły tego roku. Gdybym miała go nieco więcej, dopisałabym jeszcze: Patersona (przez te wszystkie pokazy przedpremierowe zupełnie się pogubiłam kiedy ten film ma premierę, dlatego potraktuję go nieco osobno i poświęcę mu oddzielny post), Nowy PoczątekHigh-Rise i Naszą młodszą siostrę. Ale miało być dziesięć, więc jest dziesięć. 

A wy? Jakie wygląda wasza lista najlepszych filmów 2016 roku? Wrzucajcie swoje typy w komentarzach! Może przeoczyłam w tym roku jakąś perełkę? 


czwartek, 15 grudnia 2016

"Łotr 1. Gwiezdne wojny - historie" / "Rogue One: A Star Wars Story"


W temacie gwiezdnej sagi jestem niestety laikiem, dlatego nie oczekujcie proszę, że przeczytacie tu dogłębną analizę tekstualną najnowszej odsłony Gwiezdnych wojen. Będzie memicznie i krytycznie, choć bez spoilerów, co w naszej rzeczywistości wydaje się podstawą pisania o filmowo-serialowych nowościach. Jeśli jednak ich pragniecie (lub po prostu widzieliście już film i lubicie klikać w podejrzane linki) zapraszam TU


Łotr 1 nie jest kontynuacją Przebudzenia mocy, dlatego wśród bohaterów nie znajdziemy Rey, Finna ani Poe Damerona. To, jak wskazuje sam tytuł, zupełnie osobna historia, sytuująca się gdzieś pomiędzy Zemstą Sithów a Nową nadzieją

Główną bohaterką filmu jest Jyn (Felicity Jones), córka genialnego architekta, a zarazem konstruktora legendarnej Gwiazdy Śmierci (Mads Mikkelsen), która wspólnie z załogą dowodzoną przez mrukliwego pilota Cassiora (Diego Luna) podejmuje się misji zdobycia planów kulistego niszczyciela planet. 



Łotr 1 rozwija się bardzo powoli (lub wręcz zbyt powoli). Dosyć dokładnie poznajemy tragiczną przeszłość Jyn, jej niegościnną rodzinną planetę, lecz trudno powiedzieć, by były to sekwencje szczególnie emocjonujące. Wręcz przeciwnie - z utęsknieniem oczekiwałam przyspieszenia akcji i jakichkolwiek znanych mi elementów. Na szczęście druga połowa filmu poniekąd wynagrodziła moją cierpliwość, bowiem pełna była widowiskowych potyczek na lądzie i w przestrzeni kosmicznej, wielokrotnie oddawała też ukłon w stronę dawnej trylogii. 


Mimo to nie wyszłam z kina równie usatysfakcjonowana co po seansie Przebudzenia mocy. Łotrowi brakuje wyrazistych postaci oraz błyskotliwych dialogów, a paradoksalnie najbardziej ludzką i zwracającą uwagę postacią jest dosadny robot K-2SO dubbingowany ze swadą przez Alana Tudyka. Zarówno Felicity Jones patrząca cielęcym wzrokiem na otaczającą ją rzeczywistość, jak i pozbawiony charyzmy Diego Luna* sprawili, że w żaden sposób nie przejmowałam się losami protagonistów, a od ich rozterek preferowałam sekwencje gwiezdnej rozwałki oraz interesujące plenery (m.in. Islandia, Malediwy). Film, choć zachwyca licznymi imponującymi scenami, stanowi mocno bezbarwny i defetystyczny łącznik pomiędzy nową a starą trylogią. Gwoździem do trumny były dla mnie również wykreowane komputerowo postacie, sprawiające, że czułam się jakbym oglądała przydługiego letsplaya.

Trafne.
Nie zrozumcie mnie źle: nie skreślam gwiezdnowojennej serii i zamierzam oglądać kolejne jej odsłony. Mam jednak przemożne wrażenie, że Łotr 1 był fabularnym i aktorskim niewypałem. Potraktuję go więc jako wypadek przy pracy i z (nową) nadzieją patrzeć będę ku następnym częściom. Bo cóż innego nam pozostaje? 

*fangirlowy obowiązek nakazuje mi się przyznać, że kiedyś darzyłam Diego Lunę ogromną sympatią, przede wszystkim za sprawą filmu Dirty Dancing 2 (2004), który w wieku lat 13 wydawał mi się dziełem genialnym, a sam Diego ucieleśnieniem marzenia o egzotycznym kochanku. Choć na szczęście czasy te bezpowrotnie przeminęły, to jednak pewien sentyment do meksykańskiego aktora pozostał i w konsekwencji spotęgował moje rozczarowanie graną przez niego postacią Cassiora.