środa, 30 stycznia 2013

"Les Miserables: Nędznicy" / "Les Miserables"

"Les Miz", jak przerażająco nazywają "Nędzników" Amerykanie, to prawdziwa gratka dla miłośników musicali. Praktycznie brak tam zwykłych (czytaj: nieśpiewanych) dialogów, wszystko oddane jest bardzo wiernie, a aktorzy, choć nie wszyscy obdarzeni są wyjątkowej urody głosami - starają się z całych sił.

Hugh Jackman nadal jest tak samo wspaniały jak kilka lat temu, gdy prowadził ceremonię rozdania Oscarów, Anne Hathaway  zdaje się być coraz lepszą aktorką - muszę wreszcie oglądnąć, podobno bardzo dobre "Rachel wychodzi za mąż" (2008). Do tego jak zawsze rozbrajający Sacha Baron "Borat" Cohen i Helena Botham Carter oraz śpiewający słabym, choć czystym barytonem Russel Crowe - jeden z niewielu aktorów któremu służy rzadkie golenie.

http://www.youtube.com/watch?v=qfXcBPJbLJg

Muszę wspomnieć o znakomitych scenach na barykadach. Wizualne cudo, w teatrze wygląda podobnież jeszcze lepiej.



Podsumowując:

Soundtrack: warty przesłuchania niezależnie od poglądów na temat klasycznego musicalu. Nawet najbardziej oporni znajdą tam melodię dla siebie.

Film: Tylko dla miłośników gatunku (i teatru).



Na marginesie: życzę wszystkim udanej sesji i łatwych egzaminów! A po sesji - wielu udanych seansów kinowych w ramach odreagowania. 

sobota, 26 stycznia 2013

"Życie Pi" / "Life of Pi"

Do wyboru są dwie historie. Pierwsza bajkowa, lekko absurdalna i piękna wizualnie. Druga okrutna, przyziemna i krwawa. Którą byście wybrali?

Aby nie ryzykować popełnienia grzechu spoilerowania, napiszę jedynie, że Yann Martel (autor książki - pierwowzoru) oraz Ang Lee (reżyser filmu) wybierają pierwszą historię. Film pokazuje ją nieco rozwlekle, ale niezwykle estetycznie i metafizycznie. Choć należy zaznaczyć, że zastosowana w filmie technologia 3D (o której nadal mam nikłe pojęcie) tym razem jest zupełnie niepotrzebna i wypada po prostu blado. Zdecydowanie wolę dwuwymiarowy sztorm z "Gniewu Oceanu" (2000).



Książka "Życie Pi" podobała mi się głównie ze względu na zakończenie, które pozbawia całą historię większości quazi-filozoficznego bełkotu w stylu Paulo Coelio. Film, o mały włos by mnie zawiódł. Jednakże sekwencja końcowa ratuje go przed ostatecznym potępieniem.

"Życie Pi" nie jest najlepszym filmem Anga Lee, wystarczy przypomnieć sobie chociaż "Rozważną i romantyczną" (1995) czy najlepszą jak do tej pory "Tajemnicę Brokeback Mountain" (2005).

Pytacie czy warto pójść do kina. Jeśli chcecie jeszcze raz przypomnieć sobie dlaczego potęga wyobraźni jest tak istotna, jeśli podobał wam się książkowy pierwowzór filmu lub "Slumdog. Milioner z Ulicy"(2008) - to warto. Jeśli jednak nie podpadacie pod żadną z wymienionych kategorii, zalecam dłuższe zastanowienie i ponowne przepatrzenie kinowego repertuaru.



poniedziałek, 21 stycznia 2013

"Django" / "Django Unchained"

Być może Tarantino zrobił "Django" tylko dlatego, że chciał bezkarnie i (wielokrotnie) użyć słowa "nigger". Ale równocześnie zrobił film, który dorównuje "Bękartom wojny", a miejscami nawet je przerasta.

"Django" razi sztucznością. Oczywiście! Przecież to Tarantino! Wysoce niepokojące byłby jego zwrot w kierunku realizmu. Reżyser (i scenarzysta w jednej osobie) po każdej scenie patrzy na nas wymownie i pytając "How cool was that?" przeplata murzyńskie pieśni pracy z muzyką country i współczesnym rapem.

Jedyny minus za lekko przesadzone i zagmatwane zakończenie. Ale nie martwcie, scena finałowa wynagrodzi wam to chwilowe skonfundowanie.



Warto nadmienić, że tym razem gwiazdą filmu nie jest aktorskie odkrycie Tarantino - Christopher Waltz. Leonardo DiCaprio, rolą w "Django" wreszcie całkowicie odcina się od czasów "Titanica" i pokazuje cały wachlarz swoich aktorskich umiejętności. Jego południowy akcent oraz wielkopańska maniera sprawiają, że postać Calvina Candie zapada w głęboko w naszą widzowską pamięć. Pamiętajmy też o najbardziej wyluzowanym człowieku Hollywood - Samuelu L. Jacksonie. Jego służalczy, lizusowski i podstępny Steven to postać zdecydowanie warta naszej uwagi.

Krótko mówiąc: Seria bardzo pozytywnych wrażeń filmowych czyli idealny film na przedsesyjną niemoc.

niedziela, 20 stycznia 2013

"Lincoln"

"Lincoln" składa obietnicę bez pokrycia. Scena inicjalna pokazuje barbarzyńską rzeź, ciała wijące się w błocie, coś na kształt "Szeregowca Ryana" czasach wojny secesyjnej. Pozwolę sobie na delikatny spoiler i rozwieje wszelkie wątpliwości: w tym filmie nie ma więcej takich scen.

To nie jest typowy film spielbergowski (o ile mogę sobie pozwolić na stworzenie podobnego neologizmu). Nie ma zafascynowanych dzieci o błyszczących oczach, pięknych krajobrazów i wszechobecnej epickości.
Jest duszna atmosfera filmu politycznego, rozgrywającego się głównie w ciemnych zakamarkach Białego Domu, kupowanie głosów i brudne kulisy wielkiej polityki.

Dla osób posiadających podstawową wiedzę na temat historii wojny secesyjnej - film może wydać się interesujący. Podobnie dla wielbicieli dość hermetycznego (pod)gatunku jakim jest film polityczny/biograficzny.



Duży i jednoznaczny plus: Daniel Day-Lewis. Jego Lincoln jest dokładnie taki, jaki powinien być. Dziwny, ekscentryczny, intrygujący i irytujący. Z całego serca życzę zasłużonego Oscara.

Krótko mówiąc: można. Ale TYLKO dla wielbicieli gatunku.

poniedziałek, 14 stycznia 2013

Ciekawy przypadek „Boleya” i transkontynentalnego autobusu


Mieliśmy swojego człowieka w Hollywood przed Romanem Polańskim. Nazywał się Ryszard Bolesławski i mało kto wie, że tak naprawdę był Polakiem. Współpracownicy nazywali go „Boley” z powodu skomplikowanego nazwiska, które na dodatek nie było prawdziwe. Ryszard przyjął je, na miejsce swojego rodzinnego – Skrzednicki, aby upodobnić się do swojego mistrza – Konstantego Stanisławskiego, wybitnego reformatora teatru.



            Nie chcę jednak opowiadać o fascynującym życiu Bolesławskiego. O narodzinach  Dębowej Górze pod Płockiem, pracy w MChAT-cie, współpracy ze Stanisławskim, nakręceniu filmu w Polsce („Cud nad Wisłą” 1921) ani o założeniu American Laboratory Theatre, w którym kształcił się na przykład Lee Strasberg. Nie chcę również rozpisywać się nad faktem, że Bolesławski, w latach 30. należał do czołówki Hollywoodzkich reżyserów filmowych. Chcę opowiedzieć o pewnej drobnej historii z roku 1934, która pokazuje jak ironiczny i pechowy potrafi być los człowieka.

            W pierwszej połowie lat 30 panowała przedziwna moda, na tworzenie filmów rozgrywających się w najróżniejszych środkach lokomocji. Po statku („Transatlantyk”) i lokomotywie („Union Depot”), krytycy filmowi żartowali, że fabuły „City Hospital”, „Country Club” oraz „Airport” dojrzewają już w wyobraźniach scenarzystów.

Modzie tej postanowił podporządkować się również Bolesławski. Był dopiero na początku swojej filmowej kariery, jednakże już był zauważany i znany jako obiecujący reżyser.  Film nosił tytuł „Fugitive Lovers” i miał premierę 12 stycznia 1934 roku. W głównych rolach: Marge Evans oraz Robert Montgomery. A film opowiadał o jednym kursie transkontynentalnego autobusu (autentycznej i nadal działającej) linii Greyhound. Brzmi znajomo?


Bolesławski, choć pracował w ramach wielkiej wytwórni (MGM), przekonał jej władze do pewnych nowatorskich rozwiązań. Sceny plenerowe miały być kręcone w warunkach naturalnych. Zgodzono się ostatecznie na kalifornijską miejscowość Huntington Park, położoną o godzinę drogi od studia. Swój filmowy autobus reżyser zapełnił galerią dziwaków – zwariowaną starszą panią, bezrobotnym konikiem czy głuchoniemym wędrowcem, który w rzeczywistości był kolegą Bolesławskiego z MChaTu, Akimem Tamirowem, który kompletnie nie potrafił mówić po angielsku i dlatego został obsadzony w roli głuchoniemego.


Nie tylko zdjęcia były nowatorskie. Przyjrzyjmy się kampanii reklamowej, która w niczym nie ustępuje kampaniom z czasów nam współczesnych! „Daily Mirror” codziennie publikował fikcyjny list gończy za bohaterami filmu. Natomiast po mieście (NY) podróżowało dwoje młodych aktorów, ucharakteryzowanych na bohaterów filmu. Zadaniem detektywów-amatorów było wyśledzenie pary i uzyskanie od nich specjalnego zaświadczenia. Każdego dnia, pięć pierwszych osób otrzymywało nagrodę pieniężną w wysokości 20$. Dodatkowo firma Greyhound (bezpłatnie!) udostępniła 12 autobusów, które krążyły z reklamami filmu po mieście.

Film odniósł sukces frekwencyjny, nie zdobył jednak żadnego Oscara. Laury Akademii w tym roku zgarnął inny film. Inny film „autobusowy” – „Ich noce” („It Happened One Night”). Co więcej, scenariusz „Ich nocy” był własnością MGMu, ale sprzedali go Columbii, gdyż woleli realizować „Fugitive Lovers”. MGM wypożyczyło również Clarka Gable – nie potrzebowali go, gdyż Robert Montgomery był wtedy bardziej sławny.

Dodatkowo, w 1934 roku zmieniły się zasady przyznawania nagród Amerykańskiej Akademii Filmowej. „Fugitive Lovers” wprowadzony został na ekrany pół roku przez „Ich nocami” i był słabiej pamiętany przez jurorów.

„Ich noce” otrzymały Oscary w pięciu najważniejszych kategoriach:

·         Najlepszy film
·         Najlepszy reżyser (Frank Capra)
·         Najlepszy aktor (Clark Gable)
·         Najlepsza aktorka (Claudette Colbert)
·         Najlepszy scenariusz (Robert Riskin)

i stał się lekturą obowiązkową, dla wszystkich wielbicieli amerykańskiego kina. Natomiast „Fugitive Lovers” jest filmem zapomnianym i praktycznie niedostępnym.

Prawdziwa ironia losu.

sobota, 12 stycznia 2013

"Pokusa" / "The Paperboy"

Tym razem pominę milczeniem genialne tłumaczenie tytułu i przejdę do meritum.

Czy pamiętacie film "Hej, skarbie" ("Precious")? Jeśli go widzieliście - z pewnością pamiętacie. Film bowiem jest pakietem najgorszych patologii i życiowych koszmarów będących udziałem głównej bohaterki , 16-letniej Clareece. Są tu gwałty, kazirodztwo, rasizm, chorobliwa nadwaga i psychiczne maltretowanie.
Kolejny film tego samego reżysera (Lee Daniels) również pod tym względem nie zawodzi. Są morderstwa, bardzo odważne sceny erotyczne, przemoc i przysłowiowe "brud, smród i ubóstwo".

"Pokusa" zawiera galerię ciekawych postaci. Dotyczy ważnych i intrygujących tematów, takich jak sytuacja na amerykańskim Południu w czasie rozkwitu ruchu na rzecz praw obywatelskich. Jest wielowątkowy i alternatywny.

Niestety. To BZDURA.

"Pokusa" jest trudna do zrozumienia, brak tu puenty i co gorsza - sensu.
Nie porywa i nie interesuje.
Jest obrzydliwa i brzydka.
Pokazuje ludzi od najgorszej, kompletnie zezwierzęconej strony.
A pozorny artyzm, jest tu jedynie pozą i manifestuje się głównie irytującym i topornym montażem.

I choć z zaskoczenia w scenie finałowej oblałam się herbatą, to nie było to pozytywne zaskoczenie. Raczej wybuch obrzydzenia i gwałtownej reakcji na ekranową ohydę.

Doceniam wielkie zdolności do metamorfozy Nicole Kidman, doceniam też prężącego swoje wątle muskuły Zaca Efrona. Jednakże uważam, że od tego filmu należy trzymać się z daleka. Szkoda czasu.

NIE.


środa, 2 stycznia 2013

"Kochankowie z księżyca" / "Moonrise Kingdom"

Zanim przejdę do części merytorycznej, pozwolę wypowiedzieć się mojemu wewnętrznemu Polaczkowi.

  • kto wymyślił ten kretyński polski tytuł?
  • dlaczego Polska premiera filmu ma miejsce 7 miesięcy po światowej? (16 maja -> 30 listopada)
Dziękuję za uwagę, przejdźmy do konkretów.

"Moonrise Kingdom" to wizualna perełka, wypełniona świetnymi zdjęciami i przeciekawą muzyką. To również ucieleśnienie amerykańskiej nostalgii za idealnymi i patriarchalnymi latami '60-tymi. 
Ale "Moonrise Kingdom" to przede wszystkim galeria neurotyków i misfitsów, w której dziwactwo goni dziwactwo, a Edward Norton gra druha drużynowego. Najwyraźniej nie tylko Polacy wyśmiewają się z harcerzy!



Jak powiedzieli moi współwidzowie: bardzo to ładne. Ale o co, do jasnej cholery, tu chodzi? 

Być może chodzi o manifestację niezwykle wyrazistego stylu reżysera Wesa Andersona, który jest równie rozpoznawalny jak maniera innego filmowego dziwaka - Tima Burtona. 
Jeśli podobał wam się "Fantastyczny Pan Lis" czy "Pociąg do Darjeeling" albo lubicie Jasona Schwartzmana lub Billa Murraya - to jest film dla was. 

Ja film doceniam, zapamiętuje i wkładam do szufladki z napisem "hipster candy".