sobota, 28 grudnia 2019

"Wiedźmin" / "The Witcher" - recenzja serialu

Książki Sapkowskiego czytałam raz, bardzo dawno temu, i mówiąc szczerze niewiele z nich pamiętam. Wygląda na to, że mam szczęście, bowiem serialowy Wiedźmin dość swobodnie poczyna sobie ze swoim literackim pierwowzorem. Nie odstrasza to jednak, spragnionych hollywoodzkiej wersji słowiańszczyzny, fanów książkowej serii oraz oczarowanych wiedźmińskim uniwersum wielbicieli gier komputerowych od CD Projektu, którzy wydają się dwoma szczególnie wyrazistymi i aktywnymi grupami odbiorców serialu. 


Abstrahując od starych jak świat dywagacji na temat swobody adaptatorów do wprowadzania zmian w tekście wyjściowym, należy zaznaczyć, że w serialowym Wiedźminie wiele jest dobrych chęci i śmiałych pomysłów. Odwaga niewątpliwie kryje się już w samym przełamaniu impasu, w jaki filmowców wpędziła karkołomna próba adaptacji twórczości Sapkowskiego, podjęta na przełomie wieków przez Jacka Bromskiego. W netflixowym Wiedźminie widać zaangażowanie, pasję i upór, jaka była udziałem m.in. jednego z najwytrwalszych popleczników adaptacji, Tomasza Bagińskiego. W serialu czuć także pragnienie Netflixa, by stał się on następcą Gry o tron, której sezony dobiegły już końca, a która swoją ostatnią odsłoną pozostawiła spory niesmak i zażenowanie. 


Mimo bezdennej sakiewki streamingowego giganta, Wiedźmin nie jest przykładem bezszwowego połączenia tradycyjnego planu filmowego z elementami wytworzonymi z pomocą grafiki komputerowej. Sprawnie przeobrażone w fantastyczne fortece zamki w Nidzicy i Ogrodzieńcu, przyćmiewa hogwartowa Aretuza i wiele innych, bardzo uproszczonych lokacji, które nieskuteczne ukrywają swoje wady w tajemniczym mroku. Do katalogu uchybień dopisać można też nierówne kostiumy (o co chodzi z pomarszczonymi zbrojami Nilfgaardu?) oraz wyjątkowo nienaturalnie wyglądające i poruszające się potwory, przypominające B-klasowe monstra. Wiedźmin miota się nieustannie pomiędzy wysokobudżetową produkcją fantasy, zachwycającą detalami i rozmachem, a drogim LARPem, do którego zbroje wykuł oddany, lecz na wskroś amatorski wielbiciel gatunku.


Swoje nierówności serial pomysłowo maskuje dodatkowymi komplikacjami fabularnymi – przede wszystkim kilkoma planami czasowymi, wymuszającymi na widzu szczególne skupienie na detalach. Zaznaczmy wyraźnie tą oczywistość – nie wszystko w Wiedźminie dzieje się w tym samym czasie, co sprawia, że w lepszy sposób możemy poznać zawikłane historie poszczególnych bohaterów oraz kierujące nimi motywacje. Sporo tu braków, niedomówień i pustych miejsc, ale zapewne jest to celowe działanie, skoro serial ma trwać aż siedem sezonów. 


Od samego początku wielką niewiadomą był odtwórca głównej roli, Brytyjczyk Henry Cavill, znany dotychczas przede wszystkim z roli Supermana w uniwersum DC. Jego imponująca cielesność oraz image szlachetnego superbohatera, nie pasowały do powszechnych wyobrażeń Geralta z Rivii – mężczyzny zmęczonego, cynicznego, przytłoczonego przez narzuconą mu misję ratowania świata. Cavill skutecznie obronił się przed krytyką mocarną ręką, demonstrując na każdym kroku świetne rozumienie granej postaci, a gdzieniegdzie również dystans i poczucie humoru. Jego siarczyste „fuck” oraz wieloznaczne „hmm” znakomicie wpasowały się w wizerunek tytułowego bohatera, nieustannie pomiatanego przez Przeznaczenie i rozgrywanego przez kluczowe dla fabuły, kobiece bohaterki. W temacie aktorstwa warto wspomnieć także dobrze sprawującą się, młodziutką Freyaę Allan jako przerażoną Ciri oraz Anya Chalotrę w roli coraz bardziej świadomej swojej siły Yennefer. 


To dopiero początek naszej wyprawy z serialem. Pierwszy sezon, o wyraźnie wprowadzającym charakterze, powinien stanowić wprawkę do dalszych odsłon opowieści – lepszych, bardziej dopracowanych, pewniejszych siebie, pozbawionych opisanych powyżej nierówności. Ja, moją postawę wobec netflixowych przygód nad wyraz atrakcyjnego gbura z Rivii, określam jako „ostrożnie optymistyczną” (w skali filmwebowej: 6/10) i z uwagą będę obserwować dalszy bieg wydarzeń. 

niedziela, 17 listopada 2019

26. MFF Etiuda&Anima: TOP 5 wydarzeń

Etiuda&Anima to w znaczniej mierze festiwal filmów krótkometrażowych - fabularnych i animowanych. Nie oznacza to jednak, że w jego programie nie znalazło się również miejsce dla pełnometrażowych produkcji. Z bogatej oferty krakowskiej imprezy wybieram pięć wartych uwagi tytułów. Może poniższa lista przyda wam się przy tworzeniu swojego festiwalowego rozkładu jazdy? 

AWAY, reż. Gints Zilbalodis, Łotwa 2019, 75’
[terminy pokazów: 21.11, godz. 12:00 / 22.11, godz. 12:00 / 23.11, godz. 13:00 @Małopolski Ogród Sztuki]


Minimalistyczna i hipnotyzująca animacja o chłopcu, lądującym niespodziewanie na tajemniczej wyspie, zamieszkanej tylko przez kilka zwierząt i giganta, który go prześladuje. Laureat jednej z najważniejszych nagród na prestiżowym festiwalu w Annecy, a także dowód na niezwykłą wyobraźnię swojego twórcy - Łotysza Gintsa Zilbalodisa. 

SYMFONIA FABRYKI URSUS, reż. Jaśmina Wójcik, Polska 2018, 60'
[21.11, godz. 17:00 @ASP, plac Jana Matejki 13]


Balansujący na granicy performensu, niezwykły zapis wspomnień pracowników dawnej Fabryki Ursus. Jaśmina Wójcik, artystka wizualna i aktywistka, powraca po latach do zakładu wraz z byłymi pracownikami, aby odtworzyć ich codzienną pracę.  

RUBEN BRANDT, KOLEKCJONER, reż. Milorad Krstić, Węgry 2018, 94’
[22.11, godz. 22:30 @Małopolski Ogród Sztuki]


Pokręcona historia słynnego psychoterapeuty Rubena Brandta, który cierpi z powodu nocnych koszmarów. By im zapobiec, zmuszony jest do ukradzenia 13 arcydzieł malarstwa z renomowanych muzeów i prywatnych kolekcji. Stworzony przez słoweńskiego reżysera i artystę multimedialnego Milorada Krsticia (laureata Srebrnego Niedźwiedzia za krótkometrażowy film My Baby Left Me w 1995 roku!) animowany kryminał odwołujący się do najlepszych tradycji gatunku.

JASKÓŁKI Z KABULU, reż. Zabou Breitman, Francja 2019, 81’
[23.11, godz. 15:30 @Małopolski Ogród Sztuki]


Przepiękna wizualnie adaptacja bestsellerowej powieści algierskiego pisarza Mohammeda Moulessehoula (pseudonim Yasmin Khadr) pokazywana w ramach sekcji Un Certain Regard na tegorocznym Festiwalu Filmowym w Cannes. Akcja filmu rozgrywa się latem 1998 roku w stolicy Afganistanu, wkrótce po dojściu do władzy fundamentalistycznych Talibów. Dwoje młodych ludzi musi odnaleźć się w nowym świecie, w którym nie ma miejsce na wolność, poezję i sztukę. 

CYKL POŻEGNANIA
[Varda: 21.11, godz. 17.45 @Małopolski Ogród Sztuki / Bertolucci: 23.11, godz. 17.30 @Małopolski Ogród Sztuki / 23.11, godz. 19:00 @Małopolski Ogród Sztuki]



Etiuda&Anima zaprasza widzów do wspólnego wspominania wielkich osobowości kina, które zmarły w minionym roku. Na cykl "Pożegnania" składa się najnowszy film Agnes Vardy (Varda według Agnes) oraz dokumenty poświęcone Bernardo Bertolucciemu (Bernardo Bertolucci: To nie koniec podróży) i Franco Zeffirelli'emu (Franco Zeffirelli – Reżyserując z życia). 


To oczywiście tylko wyimek z programu Festiwalu Etiuda&Anima. 
Pełną listę wydarzeń znajdziecie TUTAJ.

sobota, 2 listopada 2019

"Król" / "The King" - recenzja filmu

Król to film pełen niespodzianek. Powody do zdziwienia znajdą tu zarówno znawcy twórczości Williama Szekspira, na którego sztukach luźno oparta jest ekranowa opowieść, jak i specjaliści od angielskiej historii. Twórcy Króla - reżyser David Michôd i współpracujący z nim przy scenariuszu Joel Edgerton - pozwolili sobie na spore zmiany zarówno w stosunku do dzieł angielskiego wieszcza, jak i prawdziwych losów Zjednoczonego Królestwa. Uwspółcześnili i uzupełnili opowiadaną przez siebie historię młodego króla Henryka V i należy przyznać, że zrobili to niebo lepiej niż np. reżyserka Josie Rourke w niedawnej Marii, królowej Szkotów (2018). 


Kluczową postacią w Królu jest następca tronu Hal, zbuntowany przeciwko swojemu ojcu-tyranowi i pozbawiony ambicji zasiadania na tronie. Młody królewicz od sztywnej atmosfery na dworze woli śmierdzącą przetrawionym alkoholem aurę gospód i knajp, gdzie w towarzystwie jowialnego przyjaciela Johna Falstaffa zapija rodzinne smutki. Beztroska nie trwa jednak wiecznie. Gdy stary władca umiera, a wybrany przez niego następca ginie na polu bitwy, Hal, już jako król Henryk V, musi objąć panowanie nad pogrążoną w społecznych niepokojach Wielką Brytanią. 


Król to w zasadzie mroczna historia o dorastaniu, które staje się udziałem Hala, granego z powodzeniem przez Timothée Chalameta. Gwiazda Tamtych dni, tamtych nocy znakomicie oddaje przemianę młodego władcy, który z otoczonego alkoholową mgiełką efeba ukrytego za bujną czupryną, przemienia się w ostrzyżonego zgodnie z panującą modą, rozczarowanego i zgorzkniałego władcę, który już nigdy nikomu pochopnie nie zaufa. 


Tragiczna przemiana bohatera odbywa się w niezwykle intensywnych okolicznościach, jakie zapewnia legendarna bitwa pod Azincourt, której daleko do szlachetnych i czystych eposów rycerskich. Słynna potyczka przeradza się w Królu w piekielną rzeź, pełną bałaganu i szaleńczej rąbaniny. Godne pieśni akty męstwa zostają tu utopione w morzu błota, a szanse na śmierć z ręki wroga są równe otrzymania omyłkowego uderzenia od przyjaciela, stratowania lub utonięcia w kałuży krwi i podmokłej ziemi. Bitewny chaos znakomicie podkreślają mroczne, wyraziste zdjęcia Adama Arkapawa, któremu udało się w Królu nasycić batalistyczne kadry epickością, a równocześnie wypełnić je pewną zaskakującą świeżością. Niestety, wysmakowane ujęcia jakie funduje widzowi Arkapaw mogą okazać się zbyt monumentalne dla małych ekranów laptopów i telewizorów. Aż chciałoby się zobaczyć je w wielkim formacie! 


Twórcy Króla umiejętnie rozbijają powagę filmu drobnymi elementami komicznymi, do których niewątpliwie należy rola Roberta Pattinsona wcielającego się we francuskiego delfina. Pattinson jest tak kuriozalny i cudaczny, że - zgodnie z resztą z intencją filmu - trudno traktować go poważnie. Jego udawany francuski akcent (o którym raz po raz zapomina) chwilami spycha na dalszy plan wszystkie inne elementy świata przedstawionego i urasta do rangi głównego bohatera. Dobrze wypada też Joel Edgerton jako brodaty Falstaff, hulaka i mitoman, który okazuje się jedynym głosem rozsądku w otoczeniu młodego władcy. 


Król to udana próba przepisania zamierzchłej historii Henryka V na współczesny język, a zarazem solidny przykład filmu historycznego, z którego, jak doskonale wiemy z doświadczenia, nie należy czerpać pełnej wiedzy o przeszłości. Choć film Michôda warto połączyć z pogłębioną lekturą Wikipedii lub podręcznika do historii, to i tak jest on świetnym przykładem sprawnego, przejmującego i niezwykle filmowego opowiadania o czasach dawno minionych.

7/10

niedziela, 27 października 2019

"Rok za rokiem" / "Years and Years" - recenzja serialu


Rok za rokiem to sześcioodcinkowa opowieść o przeciętnej brytyjskiej rodzinie, z perspektywy  której obserwujemy 15 lat przemian w Europie i na świecie. Serial startuje w 2019 roku, kiedy to na scenie politycznej pierwsze kroki stawia kontrowersyjna populistka Vivienne Rook (Emma Thompson). Jej drogę na szczyt rodzina Lyonsów obserwuje za pośrednictwem wieców, telewizyjnych raportów i wystąpień w social mediach – podobnie z resztą jak wiele innych przemian w swojej społeczno-politycznej rzeczywistości. 


Eufemistycznie mówiąc, nie idą one w dobrą stronę. Wolność jest stopniowo ograniczana, do głosu dochodzą skrajnie konserwatywne, ksenofobiczne środowiska, a rozwijająca się technologia służy coraz większej inwigilacji i zniewoleniu. Rok za rokiem działa jednak niezwykle subtelnie i znakomicie oddaje na ekranie sposób, w jaki zwykli ludzie doświadczają politycznych przemian. Początkowo je ignorują, uznając za część odwiecznego medialnego szumu, lecz z czasem na własnej skórze doświadczają ich konsekwencji. 


Należy zaznaczyć, że Rok za rokiem nie idzie w swoim czarnowidztwie śladami Czarnego lustra , a technologia ma tu zupełnie inną funkcję. Nigdy nie urasta do rangi głównego tematu, lecz jest raczej wypadkową ogółu zmian, elementem przedstawionej rzeczywistości, który nie zmienia diametralnie tego, jak wyglądają brytyjskie ulice czy domowe pomieszczenia. Latające samochody, teleporty i ruchome chodniki pozostają fantazją zarezerwowaną dla science-fiction. 


Nie chcę zdradzić za dużo – siłą Rok za rokiem jest to, jak wielkie konsekwencje mogą mieć pozornie nic nie znaczące, odległe od nas wydarzenia, decyzje polityków czy nowe, napisane skomplikowanym językiem prawniczym ustawy. Jak dalece o naszym życiu decydują sprawy, które dla świętego spokoju ignorujemy. Rok za rokiempowstałe w pełnej niepewności epoce przedłużającego się Brexitu i rosnących w siłę europejskich populizmów, snuje przerażającą wizję naszej przyszłości, która straszy nie tylko w Halloween.


U mnie 8/10.

piątek, 4 października 2019

"Ad Astra" - recenzja filmu

Wielki Clifford McBride (Tommy Lee Jones) nawet wiele lat po tajemniczym zaginięciu ma wpływ na życie swojego syna Roya (Brad Pitt). Jako bohater narodowy, niestrudzony odkrywca, który w poszukiwaniu życia pozaziemskiego dotarł na skraj znanego nam wszechświata, stanowił inspirację dla wpatrzonego weń potomka i skłonił go do zostania astronautą. Jednakże jako nieobecny ojciec, zainteresowany wyłącznie kosmiczną karierą, doprowadził do ruiny swoją rodzinę i stał się bolesną raną w życiorysie Roya.


Słynny rodzic, mimo dekad jakie upłynęły od jego zniknięcia, nigdy nie stał się dla mężczyzny zamkniętym rozdziałem. Nieustannie powraca, chociażby w irytujących pytaniach zadawanych przez ciekawskich: "To ty jesteś synem tego wielkiego Clifforda McBride'a?". Roy nauczył się radzić sobie z problematyczną spuścizną ojca. Mimo buzujących pod powierzchnią emocji, przybrał maskę zimnego profesjonalisty, skupionego wyłącznie na realizacji powierzonego mu zadania. Budowana pieczołowicie przez wiele lat fasada zaczyna się jednak sypać, gdy Roy otrzymuje niepokojącą informację, że jego ojciec żyje. 


W przeważającej części powolna i refleksyjna, Ad Astra zawiera szereg sekwencji pełnych akcji i napięcia, które wytrącają widza z wygodnego kosmicznego transu. Film Graya, choć skoncentrowany przede wszystkim na relacjach syna z ojcem, zawiera także intrygującą wizję niedalekiej przyszłości. Szczególnie fascynujący jest filmowy kosmiczny podbój, który miast stać się rozwiązaniem wszystkich problemów ludzkości, jest tylko ich przedłużeniem, przeniesieniem na nowy, pozaziemski poziom. Konflikty wywołane niedoborami zasobów naturalnych, dotychczas rozgrywające się w rejonie koła podbiegunowego, rozszerzyły się także na pełen ukrytych bogactw Księżyc, który przeobraził się w prawdziwą strefę wojny.


Ad Astra to balansujący na granicy pretensjonalności portret odysei syna ku ojcu, będącej (co nie jest zapewne dla nikogo zaskoczeniem) przede wszystkim jego podróżą wewnętrzną. Opatrzona komentarzami samego bohatera, jego przemyśleniami i przebłyskami z przeszłości wyprawa, nigdy nie przekracza jednak cienkiej czerwonej linii. Broni się nawet wtedy, gdy z ekranu padają banały i wyświechtane frazesy. Największą zasługę ma w tym Brad Pitt, odtwórca roli Roya, który w Ad Astrze tworzy jedną z najsubtelniejszych i najbardziej przejmujących kreacji w swojej karierze. Nie odstępująca go ani na krok kamera bezlitośnie podkreśla każdy, nawet najmniejszy grymas pojawiający się na jego wciąż nieziemsko przystojnej, choć pooranej zmarszczkami twarzy. Pojedyncza łza, spływająca po policzku wpatrzonego w niebo aktora to widok o niebo bardziej poruszający niż wszystkie obrazy kosmosu razem wzięte. 


Jak dla mnie: 7,5/10

środa, 18 września 2019

"Piłsudski" - recenzja filmu

Będzie krótko, bo o Piłsudskim trochę szkoda gadać. Zrealizowany pod popularnym i obecnym od lat w polskim kinie hasłem "szkoły pójdą", film Michała Rosy ma właściwie nikłą wartość edukacyjną. Co z tego, że licealiści zobaczą na własne oczy "żywego" Marszałka (odrywanego z powodzeniem przez Borysa Szyca), skoro całość zamiast koherentnej i wciągającej historii oferuje tylko chaotyczne migawki z początków XX wieku na ziemiach polskich? 


Zbyt wiele w Piłsudskim pozostaje niedopowiedziane, przez co film komplikuje kluczowe zagadnienia, zamiast je wyjaśniać. Składa się z poprawnie zrealizowanych scenek fabularnych, przetykanych planszami informującymi o tym, co dzieje się w tak zwanym międzyczasie. A dzieje się sporo i warto byłoby to pokazać, zamiast kwitować I wojnę światową jednym, pseudopoetycko wyłaniającym się z mgły zdaniem. 


Piłsudski nie pokazuje "prawdziwej historii Marszałka" (jak głosi potężne hasło promocyjne filmu), lecz podnosi przypadkowe kartki z kalendarza i za ich pośrednictwem na zasadzie pars pro toto próbuje budować wielowymiarowy portret bohatera. Ten ambitny plan spala na panewce - o Piłsudskim z filmu trudno dowiedzieć się czegoś ponadto, że rzucał bombami w malownicze kawiarnie równie chętnie, co przekleństwami w rozmowach.  


Każdy potencjalnie ciekawy wątek - jak na przykład "inteligenckość" oddziałów Piłsudskiego, która ujawnia się na chwilę w rozmowie legionisty z przerażonym chłopem - jest ucinany nagle, przed nabraniem właściwego rozpędu. Twórcy konsekwentnie, za każdym razem zatrzaskują przed wścibskim widzem drzwi, podobnie jak główny bohater na początku wszystkich scen erotycznych.  

Darujcie sobie. 3/10.

sobota, 7 września 2019

"Polityka" - recenzja filmu

Podstawowym problemem Polityki Patryka Vegi jest fakt, że jest to po prostu film skrajnie nudny i przewidywalny. Śledzący na bieżąco wydarzenia na polskiej scenie politycznej, nie znajdą tu niczego skandalizującego, a wszelkie sceny zawierające choćby minimalny potencjał, ucinane są przedwcześnie, bez możliwości nabrania rozpędu. Prawdziwie szkoda plejady gwiazd (m.in. Andrzej Grabowski, Maciej Stuhr, Zbigniew Zamachowski, Daniel Olbrychski) zgromadzonej przez Vegę na planie, która nieustannie uderza głową o betonową ścianę bardzo słabego scenariusza. Reżyser nieugięcie stoi na stanowisku że jedna siarczysta k***a rzucona w odpowiednim (a raczej - skrajnie nieodpowiednim) momencie, może zastąpić nie tylko puentę, lecz nawet sens całej sekwencji. 


Polityka to krzywo uszyta ze stereotypów i plotek ekranizacja newsów, tweetów i pudelkowych doniesień. Ucho prezesa pozbawione poczucia humoru, w którym zamiast żartów pojawia się wulgarność i przaśna polska prowincja. Zdaniem "króla polskiego box-office'u" współczesny Rejtan w obronie ojczyzny pokazuje już nie obnażoną klatę, lecz - wybaczą Państwo - gołą dupę. 


U Vegi wszyscy politycy to warta siebie hałastra, która publicznie wykrzykuje znane frazesy o miłości do ojczyzny i obronie wartości, a na boku robi rzeczy dokładnie odwrotnie. Polityka przekonuje, że wszyscy chcą jedynie napchać sobie kieszenie publicznymi pieniędzmi. A my, biedni wyborcy, możemy ewentualnie zdecydować się na tych którzy kradną, ale przynajmniej się dzielą. 


"Co robią i jak zachowują się najważniejsi ludzie w kraju, kiedy gasną światła kamer i spadają maski? Jak władza i dostęp do publicznych pieniędzy wpływa na osoby piastujące najwyższe urzędy i pełniące obowiązki wobec Narodu? Bezkompromisowa Polityka odpowiada na te pytania. To film o przedstawicielach wszystkich frakcji i ugrupowań politycznych w Polsce, o rządzących i opozycji, o świeckich liderach i politykach w sutannach" - głosi oficjalny opis filmu. Nieprawda. W Polityce Vegi nikt niczego nie obnaża, nie dowiadujemy się niczego nowego o naszej polskiej rzeczywistości. Polityka nie ma demaskatorskiego charakteru, nie jest polskim odpowiednikiem Wszystkich ludzi prezydenta (1976) czy nawet Faktów i aktów (1997) Barry'ego Levinsona. To zrealizowany w pośpiechu przydługi, nieśmieszny skecz (w sporej części będący bezczelną reklamą usług internetowego kantoru Cinkciarz.pl), którego jedynym efektem może być zniechęcenie do chodzenia na wybory. Na całe szczęście kiniarze donoszą, że pokazy filmu świecą pustkami i mimo wielomiesięcznego hype'u, nikt nie bije się o bilety. "Skandalizująca" Polityka zasłużenie przejdzie więc przez polskie kina bez większego echa. 

piątek, 30 sierpnia 2019

"Pewnego razu... w Hollywood" / "Once Upon a Time ... in Hollywood" - recenzja filmu

Przepełniony miłością do amerykańskiego kina, telewizji, ale też wykreowanych przez nie mitów, najnowszy film Quentina Tarantino zderza ze sobą dwie Ameryki. Tą powojenną, w pewien sposób (mimo zimnowojennych niepokojów) przewidywalną, z ustalonym porządkiem społecznym, autorytetami i instytucjami oraz tą nową, wyłaniającą się na fali rozkwitającej kontrkultury, rzucającą wyzwanie systemowi i przyjętym obyczajom. Sympatia twórców, a przez to także widowni, wyraźnie leży po stronie bardziej konserwatywnej wersji - i nic w tym dziwnego, skoro ma ona twarz Leonardo DiCaprio i Brada Pitta.


Grani przez te hollywoodzkie supergwiazdy bohaterowie są starymi kumplami, których łączy prawdziwa przyjaźń i zawodowa współpraca. Mężczyźni najlepsze lata mają już za sobą, po piętach depcze im rozczarowanie, a chód spowalnia ciężki bagaż emocjonalny bagaż. Są symbolem starej Ameryki, która odchodzi w niepamięć, razem z trącącym myszką gatunkiem, w którym obaj się wyspecjalizowali - westernem. Mimo to, obaj nie przestają rywalizować o miano prawdziwego kowboja, choć już na pierwszy rzut oka widać, że samotnym rewolwerowcem nie jest grający go na ekranie Rick Dalton (DiCaprio), lecz raczej jego dubler Cliff Booth (Pitt). I to właśnie on stanie się kluczowym elementem filmowej układanki, w zaskakujący sposób łącząc ze sobą wszystkie porozrzucane wątki. 


Pewnego razu... w Hollywood przypomina głośne Bękarty wojny - Tarantino ponownie próbuje, za pośrednictwem filmowego medium, naprawić błędy historii. Pokazuje jak wyglądałby świat, gdyby znalazło się w nim miejsce dla samotnych mścicieli o żelaznych pięściach, pokroju Cliffa. Równocześnie twórca Pulp Fiction wikła widza w przynoszącą ogromną satysfakcję, samoświadomą, autotematyczną grę. Nawiązuje do elementów ze swoich wcześniejszych filmów, miesza ze sobą konserwatyzm z kontrkulturą, a także zaludnia drugi i trzeci plan znanymi twarzami, których role ograniczają się często do kilku minut na ekranie. Również swoim największym gwiazdom - DiCaprio i Pittowi - Tarantino oferuje role czerpiące całymi garściami z ich prawdziwej kariery, sprawnie balansujące na granicy hołdu i autoparodii.


Pewne rozczarowanie przynosi struktura filmu, momentami pozbawiona energii i polotu, przygnieciona przez ciężar ciągniętych wątków. O ile historia Ricka i Cliffa to aktorska petarda, pełna zwrotów akcji, błyskotliwych dialogów i zapadających w pamieć scen, o tyle wątek Sharon Tate i Romana Polańskiego wydaje się niemą, wyblakłą koniecznością, na którą brak szczególnego pomysłu, ale która musi być obecna ze względu na ogólną wymowę filmu. Tą słabość łatwo jednak Tarantino wybaczyć - wszak wcale nie musiał szukać Polaka do roli Polańskiego, a mimo to zdecydował się obsadzić w tej roli Rafała Zawieruchę. No i fajnie!


Pewnego razu... w Hollywood nie zostanie moim ulubionym filmem Tarantino. Ba, nie sądzę, żeby załapał się nawet do pierwszej trójki. Niemniej, będąc solidną, kinofilską z ducha rozrywką, dostarcza ogromnej radości i skutecznie przypomina, że bez Tarantino nasza miłość do amerykańskich mitów nie byłaby taka sama. Dlatego zdecydowanie warto go zobaczyć. 

wtorek, 20 sierpnia 2019

Letnia Akademia Filmowa w Zwierzyńcu 2019

Letnia Akademia Filmowa w Zwierzyńcu, czyli zdecydowanie najbardziej wakacyjny Festiwal Filmowy w Polsce, obchodziła w tym roku swoje 20 urodziny. To zacny wiek. Już poważny, wiążący się z pewną odpowiedzialnością i renomą, a równocześnie jeszcze bez zbytniej zadyszki czy zmęczenia. Organizatorzy Festiwalu po raz kolejny sprostali oczekiwaniom widowni, która mimo kilku niedociągnięć, takich jak opóźnienia seansów w jednym z kin, bawiła się wspaniale i jeszcze nie raz powróci do Zwierzyńca. Jak co roku uczestnicy stanęli przed nie lata wyzwaniem: jak pogodzić przepiękne okoliczności przyrody z zamknięciem w salach kinowych? W sukurs skonfundowanym widzom przyszła pogoda, momentami chmurna i deszczowa, stanowiąca idealną wymówkę do siedzenia przez cały dzień w kinie. 



Biorąc pod uwagę mój tegoroczny wynik (32 filmy), chyba i ja mocno wzięłam sobie do serca tą pogodową sugestię. Spośród zobaczonych przeze mnie tytułów, aż dziesięć wartych jest odnotowania - z bardzo różnych względów. Szczegóły poniżej, w moim TOP#10 20. Letniej Akademii Filmowej: 

#1. Mowa ptaków (2019, reż. Xawery Żuławski)


Film o którym było, i jeszcze będzie głośno. Zrealizowany na podstawie scenariusza zmarłego Andrzeja Żuławskiego, dosadny fresk o ludziach miotających się w życiu, pełen zapożyczeń i cytatów z dzieł mistrza. Reżyseruje Xawery Żuławski, reżyser znakomitej Wojny polsko-ruskiej, który tym samym nie tylko powraca po dekadzie nieobecności na wielki ekran, ale też w symboliczny sposób składa hołd ojcu. Szalona wędrówka ulicami wielkiego miasta, schizofreniczna rzeczywistość i fabuła, której nie sposób streścić, lecz trzeba ją poczuć. 

#2. Prawo i pięść (1964, reż. Edward Skórzewski, Jerzy Hoffman)




Jeden z nielicznych polskich westernów, w którym za Dziki Zachód robią Ziemie Odzyskane. Podziwiam śmiałość twórców, którzy zdecydowali się obsadzić w roli głównego bohatera, będącego kimś w rodzaju skrzyżowania Johna Wayne'a z Clintem Eastwoodem, Gustawa Holoubka o fizjonomii udręczonego intelektualisty. Plus słynna piosenka śpiewana przez Edmunda Fettinga oraz Ryszard Pietruski jako kowboj/greaser. 

#3. Czarny Piotruś (1963, reż. Miloš Forman)



Znakomite początki kariery słynnego Miloša Formana, pełne absurdalnego humoru i pechowych sytuacji z pewnym zagubionym młodzieńcem w centrum zainteresowania. Chyba już kiedyś ten film widziałam, ale co tam - i tak się uśmiałam!

#4. Dzika planeta (1973, reż. Roland Topor, René Laloux)


Totalny odjazd. Roland Topor - francuski artysta o polskim pochodzeniu, który w życiu parał się chyba każdą dziedziną sztuki, w parze z animatorem René Lalouxem realizuje narkotyczną wizję przyszłych losów ludzkości. Pojedynczy przedstawiciele naszego gatunku zamieszkują planetę Ygam, rządzoną przez wielkich, humanoidalnych Draagów, którym służą za zwierzątka domowe. Młody Terr wyłamuje się z tego odwiecznego porządku - zdobywa wiedzę o otaczającym go świecie, uczy się czytać oraz pisać i wprowadza spore zamieszanie w przewidywalnym życiu niebieskich stworów. Spore zamieszanie panuje też w głowach widzów, ale Dzikiej planecie warto dać się porwać, bo to legalny odlot, jakich mało. 

#5. Prawda o Lulu (2013, reż. Sólveig Anspach)


Wyszperana przypadkiem perełka ze smutną historią w tle. Sólveig Anspach to francusko-islandzka reżyserka, która większość życia spędziła w ojczyźnie Balzaca realizując przede wszystkim filmy dokumentalne. Prawda o Lulu to jej przedostatnie dzieło - artystka zmarła w wieku 54 lat na raka. Ta niezwykła, w gruncie rzeczy bardzo ciepła opowieść o kobiecie, która pewnego dnia po prostu decyduje się nie wracać do domu jest adaptacją komiksu Lulu femme nue autorstwa Etienne Davodeau. Lulu zostawia za sobą troje małych dzieci, wiecznie wściekającego się męża oraz niekończące się obowiązki domowe, a od codzienności odrywa się w malowniczym nadmorskim miasteczku Saint-Gilles-Croix-de-Vie, gdzie szybko poznaje całą galerię niezwykłych postaci, które na zawsze odmieniają jej życie. 

#6. Granica (2018, reż. Ali Abbasi)


Pokręcone love story, które być może idzie w swoim szaleństwie odrobinę zbyt daleko, ale i tak zasługuje na uwagę i polecenie. Rozgrywająca się na szwedzkiej prowincji historia nieurodziwej Tiny zadaje trafne pytania na temat tożsamości, zemsty i sposobów naprawiania krzywd z przeszłości. Miejscami obrzydliwa, czasami szokująca, Granica to niewątpliwie jeden z najoryginalniejszych filmów ubiegłego roku.  

#7. Petra (2018, reż. Jaime Rosales)


Życie w Petrze przypomina grecką tragedię lub, może bardziej współcześnie, brazylijską telenowelę. Nad bohaterami wyraźnie wisi niewzruszone fatum, które zachęcone pychą słynnego artysty Jaume, zbiera krwawe żniwo. Sprawnie skonstruowany, powolny (ale nie zbyt wolny) dramat ogląda się znakomicie, choć pod koniec można się odrobinę pogubić w skomplikowanych rodzinnych koligacjach. 

#8. Good Morning, Babylon (1987, reż. Paolo Taviani, Vittorio Taviani)


Wstyd się przyznać, ale z twórczości braci Taviani znałam dotychczas wyłącznie nagrodzone Złotym Niedźwiedziem Cezar musi umrzeć (2012). W Good Morning, Babylon włoscy bracia, jakby trochę zachęceni łączącą ich samych życiowo-twórczą relacją, przyglądają się perypetiom pewnego rodzeństwa artystów. Andrea i Nicola początkowo pracują jako konserwatorzy zabytków w firmie swojego ojca. Kiedy biznes przestaje przynosić dochody, chłopcy wyjeżdżają do Ameryki by spróbować swoich sił w przemyśle filmowym. Mają szczęście - David Wark Griffith (w tej roli Charles Dance) rozpoczyna właśnie prace nad monumentalną Nietoleracją i chętnie skorzysta z umiejętności włoskich rzemieślników. Autotematyczna, lekko odrealniona baśń o braterskiej miłości, narodzinach kina i podobieństwie filmów do średniowiecznych katedr.  

#9. Piranie (2019, reż. Claudio Giovannesi)


Piranie nie bez przyczyny przywodzą na myśl Gomorrę - wszak dzielą z nią autora literackiego pierwowzoru, którym w obu przypadkach jest Roberto Saviano. Żyjący z mafijnym wyrokiem śmierci pisarz, tym razem prezentuje filmową wersję swojej trzeciej książki Chłopcy z Paranzy. Tu bohaterowie są młodziutcy i choć teoretycznie jest dla nich jeszcze nadzieja, to neapolitańskie okoliczności sprawiają, że nastolatkowie coraz głębiej zanurzają się w przestępczy świat. Mocne, sugestywne i przygnębiające kino. 

#10. Wszyscy wiedzą (2018, reż. Asghar Farhadi)


Straszne rzeczy słyszałam o tym filmie i za pewne dlatego tak długo go unikałam. Wystarczyło jednak nieco obniżyć oczekiwania oraz zmienić scenerię na bardziej wakacyjną, by docenić najnowszy film Asghara Fargadiego. Zdecydowanie nie jest to dzieło godne filmowego autora i podwójnego zdobywcy Oscara - Wszyscy wiedzą przypominają raczej lekki kryminalik do poczytania na plaży. Potyczki bohaterów śledzi się z przyjemnością i zaciekawieniem, a pierwsza, weselna sekwencja wręcz zaprasza do wzięcia udziału w zabawie.  

czwartek, 8 sierpnia 2019

"Szybcy i wściekli: Hobbs i Shaw" / "Fast & Furious presents: Hobbs & Shaw" - recenzja filmu

Szybcy i wściekli: Hobbs i Shaw nie zapominają o swoich korzeniach. Pojawiają się tu zaprzeczające prawom fizyki pojazdy, słynne samochodowe dopalacze z nitro (znanym również jako podtlenek azotu) oraz pogadanki o relacjach z bliskimi. Ale mimo to, film Davida Leitcha nie jest dziewiątą odsłoną serii o Szybkich i wściekłych. Hobbs i Shaw to pełnoprawny spin-off, na którym można się świetnie bawić nie znając wszystkich odsłon losów Dominica Toretto i jego rodziny. 


Samochody zdecydowanie schodzą tu na dalszy plan, bowiem w centrum zainteresowania znajduje się pełna fajerwerków relacja dwóch wyrazistych bohaterów: mieszkającego w USA Luke'a Hobbsa (Dwayne Johnson) - funkcjonariusza Departamentu Stanu oraz na wskroś brytyjskiego byłego żołnierza/najemnika Deckarda Shawa (Jason Statham). Panowie po raz pierwszy wspólnie pojawili się w Szybkich i wściekłych 7 (2015) i, bardzo delikatnie mówiąc, nie zapałali do siebie sympatią. Niestety tym razem będą musieli zapomnieć o dzielących ich różnicach i zawrzeć tymczasowy sojusz by pomóc siostrze Deckarda Hattie (Vanessa Kirby) w pozbyciu się śmiercionośnego wirusa. 


Wspólna misja sprawia, że panowie przestają zwyczajowo okładać się po twarzach. Zamieniają przemoc fizyczną na jej werbalną, psychologiczną wersję i przez cały film prześcigają się w coraz to wymyślniejszych inwektywach, przytykach i dowcipach. Łącząca ich nienawiść, tym razem z trudem stłumiona ze względu na powagę zadania, zaczyna przypominać szorstką miłość typową dla bohaterów klasycznych buddy movies. Nic dziwnego, że w anglojęzycznych recenzjach filmu często pojawia się piękny neologizm frenemies. Mimo chwilowego porozumienia oraz wyraźnych podobieństw między bohaterami (skłonność do siłowego rozwiązywania konfliktów, sprawność fizyczna, słabość do szybkich pojazdów czy - proszę wybaczyć dosadność - brak włosów) twórcy filmu usilnie podkreślają dzielące ich różnice. Hobbs i Shaw rozpoczyna się dynamiczną sekwencją z użyciem podzielonego ekranu, dzięki której otrzymujemy wgląd w kontrastujące ze sobą style życia bohaterów. 

Równowagę między nieustannie rywalizującymi ze sobą wulkanami testosteronu zapewnia pełna charyzmy i uroku Vanessa Kirby (znana z roli księżniczki Anny w serialu The Crown), która nie daje się sprowadzić do roli damy w opałach i z łatwością spuszcza manto kolejnym antagonistom. Niestety równą wyrazistością nie może pochwalić się Idris Elba, którego Brixton Lore, mimo mocnych deklaracji bycia "czarnym supermanem", staje się kolejnym przykładem niewykorzystania aktorskiego potencjału Brytyjczyka. 


Hobbs i Shaw za sprawą swojej wartkiej akcji, humoru, imponujących efektów specjalnych oraz przekonujących bohaterów staje się idealnym, wakacyjnym blockbusterem. Choć nieustannie wywołuje typowe dla współczesności wrażenie pt. "gdzieś już to widziałem/łam", potrafi także dorzucić od siebie nową, nieopatrzoną jeszcze niedorzeczność. Hobbs i Shaw nie każdemu przypadnie do gustu - trzeba lubić tego rodzaju przegięte i kuriozalne kino - ale ci akceptujący takie przesadzone światy przedstawione, będą bawić się znakomicie.

Zaszalałam wakacyjnie: 8/10.   

poniedziałek, 29 lipca 2019

"W deszczowy dzień w Nowym Jorku" / "A Rainy Day in New York" - recenzja filmu


Mamy taki ładny zwyczaj z moim +1, że chodzimy na każdy film pewnego reżysera. Pech chciał, że reżyserem tym jest Woody Allen, którego filmy od pewnego czasu są… no, powiedzmy, że nie takie jak dawniej. Mimo to, motywowani naszą własną świecką tradycją, jak zwykle udaliśmy się do nieocenionego Kina Pod Baranami na nowy tytuł Amerykanina: W deszczowy dzień w Nowym Jorku


To film niepozbawiony zalet. Największą, zdecydowanie jest grająca słodką idiotkę z prowincji Elle Fanning, która choć początkowo irytuje manierą, z czasem kradnie show, a miejscami ratuje wręcz film przed porażką. Broni się także Timothée Chalamet, tworzący postać wiecznie zbuntowanego chłopaka, ewidentnie urodzonego w niewłaściwej epoce, a nawet Selena Gomez przekonująco wyrzucająca z siebie kąśliwe uwagi. 


Problem polega jednak na tym, że Woody Allen nie zauważył upływu czasu. Znów stara się zrobić taki sam film, jaki nakręcił równo czterdzieści lat temu: jego cudowny Manhattan (1979) był prawdziwym listem miłosnym do Nowego Jorku, jego mieszkańców i tamtejszej niepowtarzalnej atmosfery. Niestety w Deszczowym dniu... mimo lejących się z nieba strumieni, Allenowi nie udaje się wejść po raz drugi do tej samej rzeki. Wyraźnie stracił wyczucie miejsca, nie potrafi, nawet z pomocą operatora Vittorio Storaro, oddać piękna oraz magii Wielkiego Jabłka. Deszczowy dzień... częściej niż na ulicach, klimatycznych barach czy inteligenckich mieszkaniach, rozgrywa się w wytwornych, ociekających bogactwem wnętrzach. Wspaniałych, lecz pozbawionych duszy i mogących znajdować się właściwie w każdym zakątku świata. 

Timothée Chalamet i Elle Fanning
W deszczowy dzień w Nowym Jorku to film przepełniony nostalgią, która momentami ciągnie go wyraźnie w dół. Na całe szczęście historia młodej dziennikarki (znów - w wykonaniu świetnej Elle Fanning) przeżywającej najdziwniejszy weekend w swoim życiu, skutecznie wciąga i przez większość czasu pozwala zapomnieć o licznych wadach tytułu, który pozostawia po sobie uczucie powierzchowności i niedosytu. Opowiedziana w nim historia miłosna jedynie prześlizga się po emocjach, aktorzy wydają się pozbawieni reżyserskich wytycznych, a dialogi - choć jak zwykle błyskotliwe - brzmią w ustach gwiazd sztucznie i martwo. 

5/10