sobota, 28 grudnia 2019

"Wiedźmin" / "The Witcher" - recenzja serialu

Książki Sapkowskiego czytałam raz, bardzo dawno temu, i mówiąc szczerze niewiele z nich pamiętam. Wygląda na to, że mam szczęście, bowiem serialowy Wiedźmin dość swobodnie poczyna sobie ze swoim literackim pierwowzorem. Nie odstrasza to jednak, spragnionych hollywoodzkiej wersji słowiańszczyzny, fanów książkowej serii oraz oczarowanych wiedźmińskim uniwersum wielbicieli gier komputerowych od CD Projektu, którzy wydają się dwoma szczególnie wyrazistymi i aktywnymi grupami odbiorców serialu. 


Abstrahując od starych jak świat dywagacji na temat swobody adaptatorów do wprowadzania zmian w tekście wyjściowym, należy zaznaczyć, że w serialowym Wiedźminie wiele jest dobrych chęci i śmiałych pomysłów. Odwaga niewątpliwie kryje się już w samym przełamaniu impasu, w jaki filmowców wpędziła karkołomna próba adaptacji twórczości Sapkowskiego, podjęta na przełomie wieków przez Jacka Bromskiego. W netflixowym Wiedźminie widać zaangażowanie, pasję i upór, jaka była udziałem m.in. jednego z najwytrwalszych popleczników adaptacji, Tomasza Bagińskiego. W serialu czuć także pragnienie Netflixa, by stał się on następcą Gry o tron, której sezony dobiegły już końca, a która swoją ostatnią odsłoną pozostawiła spory niesmak i zażenowanie. 


Mimo bezdennej sakiewki streamingowego giganta, Wiedźmin nie jest przykładem bezszwowego połączenia tradycyjnego planu filmowego z elementami wytworzonymi z pomocą grafiki komputerowej. Sprawnie przeobrażone w fantastyczne fortece zamki w Nidzicy i Ogrodzieńcu, przyćmiewa hogwartowa Aretuza i wiele innych, bardzo uproszczonych lokacji, które nieskuteczne ukrywają swoje wady w tajemniczym mroku. Do katalogu uchybień dopisać można też nierówne kostiumy (o co chodzi z pomarszczonymi zbrojami Nilfgaardu?) oraz wyjątkowo nienaturalnie wyglądające i poruszające się potwory, przypominające B-klasowe monstra. Wiedźmin miota się nieustannie pomiędzy wysokobudżetową produkcją fantasy, zachwycającą detalami i rozmachem, a drogim LARPem, do którego zbroje wykuł oddany, lecz na wskroś amatorski wielbiciel gatunku.


Swoje nierówności serial pomysłowo maskuje dodatkowymi komplikacjami fabularnymi – przede wszystkim kilkoma planami czasowymi, wymuszającymi na widzu szczególne skupienie na detalach. Zaznaczmy wyraźnie tą oczywistość – nie wszystko w Wiedźminie dzieje się w tym samym czasie, co sprawia, że w lepszy sposób możemy poznać zawikłane historie poszczególnych bohaterów oraz kierujące nimi motywacje. Sporo tu braków, niedomówień i pustych miejsc, ale zapewne jest to celowe działanie, skoro serial ma trwać aż siedem sezonów. 


Od samego początku wielką niewiadomą był odtwórca głównej roli, Brytyjczyk Henry Cavill, znany dotychczas przede wszystkim z roli Supermana w uniwersum DC. Jego imponująca cielesność oraz image szlachetnego superbohatera, nie pasowały do powszechnych wyobrażeń Geralta z Rivii – mężczyzny zmęczonego, cynicznego, przytłoczonego przez narzuconą mu misję ratowania świata. Cavill skutecznie obronił się przed krytyką mocarną ręką, demonstrując na każdym kroku świetne rozumienie granej postaci, a gdzieniegdzie również dystans i poczucie humoru. Jego siarczyste „fuck” oraz wieloznaczne „hmm” znakomicie wpasowały się w wizerunek tytułowego bohatera, nieustannie pomiatanego przez Przeznaczenie i rozgrywanego przez kluczowe dla fabuły, kobiece bohaterki. W temacie aktorstwa warto wspomnieć także dobrze sprawującą się, młodziutką Freyaę Allan jako przerażoną Ciri oraz Anya Chalotrę w roli coraz bardziej świadomej swojej siły Yennefer. 


To dopiero początek naszej wyprawy z serialem. Pierwszy sezon, o wyraźnie wprowadzającym charakterze, powinien stanowić wprawkę do dalszych odsłon opowieści – lepszych, bardziej dopracowanych, pewniejszych siebie, pozbawionych opisanych powyżej nierówności. Ja, moją postawę wobec netflixowych przygód nad wyraz atrakcyjnego gbura z Rivii, określam jako „ostrożnie optymistyczną” (w skali filmwebowej: 6/10) i z uwagą będę obserwować dalszy bieg wydarzeń. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz