środa, 31 października 2018

"Jeszcze dzień życia" / "Another Day of Life"

Jeszcze dzień życia to hybrydyczna adaptacja reportażu Ryszarda Kapuścińskiego pod tym samym tytułem, będącego relacją z pogrążonej w wojnie domowej Angoli lat 70. Wycofujący się portugalscy koloniści, w niekończących się stosach drewnianych skrzyń zabierali ze sobą do ojczyzny cały dobytek, zostawiając za sobą tylko chaos. To własnie do takiego upadłego kraju przybywa Ryszard Kapuściński, jedyny polski reporter przesyłający wówczas wieści z Afryki - jak dowiadujemy się z filmu. Polski dziennikarz szuka odpowiedniego tematu, równocześnie przesyłając do Polski lakoniczne, jednozdaniowe relacje za pomocą dalekopisu (co moim zdaniem jest jednym z najciekawszych motywów filmu). 


Zdaniem twórców filmu, Kapuściński znajduje w Angoli coś więcej niż tylko materiał na reportaż. Spotyka fascynujących ludzi, którzy sprawiają, że zaczyna patrzeć na świat jak pisarz, pozbywając się dystansu i zamieniając dziennikarski obiektywizm na emocjonalne zaangażowanie. Zaczyna widzieć i dostrzegać znacznie więcej, co doprowadza go także do szeregu moralnych dylematów. Bohater staje przed niezmiennym pytaniem: gdzie leżą granice jego zaangażowania? Jak daleko może posunąć się w swojej ingerencji w opisywany świat? 


Jeszcze dzień życia spełnia swoje nadrzędne funkcje. Tym bardziej świadomym, przypomina o postaci Kapuścińskiego w zdecydowanie inny sposób, niż robiła to niedawno biografia autorstwa Artura Domosławskiego Kapuściński non-fiction. A tych, którzy nigdy nie mieli styczności ze słynnym reporterem, skutecznie zachęca do sięgnięcia po jego książki. Jeszcze dzień życia ma spory potencjał edukacyjny i doskonale nadaje się na pokazy dla grup szkolnych. Nareszcie doczekaliśmy się ciekawego zamiennika Walca z Baszirem, który mimo dekady na karku, nadal jest prezentowany w ramach programów edukacji filmowej. 


Podobieństwa do filmu Ariego Folmana są z resztą najczęściej powtarzającym się wątkiem w recenzjach Jeszcze dzień życia, który łączy animację z klasycznym dokumentem, składającym się z "gadających głów" i obrazów ze współczesnej Angoli. Rzeczywiście: styl animowanych sekwencji jak żywo przypomina izraelską opowieść o wojnie w Libanie, choć jest jeszcze bardziej płaski i umowny. Początkowo irytuje, wymaga też czasu, by się do niego przekonać, jednak skutecznie uzasadnia swoją formę w scenach wizyjnych (czy wręcz koszmarnych). 

poniedziałek, 29 października 2018

9. American Film Festival: Podsumowanie

Zacznijmy relację z 9. edycji American Film Festival konkretnie i pozytywnie. 
Oto moje TOP 5 zobaczonych tam filmów (kolejność, jak zwykle, przypadkowa).

#1. Pierwszy człowiek / First Man, reż. Damien Chazelle


Kosmiczny Ryan Gosling krąży już w kinach, ale chętnie skorzystałam z możliwości nadrobienia go na Americanie. Wszyscy dobrze znamy finał tej historii: Amerykanie lądują na księżycu, wygrywając tym samym kosmiczny wyścig ze Związkiem Radzieckim. Znacznie mniej wiemy jednak o drodze, jaka doprowadziła do realizacji celu. Damien Chazelle wprawnie, choć wyrywkowo, przestawia potyczki NASA z kolejnymi problemami, koncentrując się przede wszystkim na niepozornym Neilu Armstrongu, granym oszczędnie przez Ryana Goslinga. To właśnie ten skromny, wycofany i niesamowicie pracowity inżynier marzący o lataniu, ostatecznie stanie się tytułowym pierwszym człowiekiem, który postawi stopę na powierzchni księżyca. Chazelle łączy zawodową karierę bohatera z jego życiem rodzinnym, którym zarządza żona Janet. Grającej ją Claire Foy udało się wyjść poza zwyczajowy schemat czekającej na nieobecnego męża żony i chwilami to właściwie jej bohaterka, poruszająca się w wąskich ramach życia domowego, wydaje się ciekawsza od eksplorującego kosmos męża. Prawdziwym zachwytem była dla mnie końcowa sekwencja lądowania na księżycu, zrealizowana z taką delikatnością i dokładnością, że wręcz można pokusić się o stwierdzenie, że Chazelle dorównuje w umiejętności portretowania kosmosu mistrzowi Kubrickowi (i nie, nie chodzi o rzekome wyreżyserowanie przez niego lądowania na księżycu, tylko o 2001: Odyseję kosmiczną).

#2. Długa głupia podróż / The Long Dumb Road, reż. Hannah Fidell


Tym filmem zaczęłam pobyt we Wrocławiu i właściwie lepiej nie mogłam trafić, bowiem Długa głupia podróż jest przede wszystkim prawdziwie zabawna. Nie ma szczególnych ambicji, nie prezentuje trudnych problemów, ale daje tak bardzo potrzebne wytchnienie w potopie filmów o rozmaitych jednostkowych i zbiorowych trudnościach. Opiera się też na wyjątkowo prostym koncepcie: widz na własne oczy może obserwować docieranie (i ścieranie) się dwóch, totalnie różnych postaci, które przez niefortunną awarię samochodu i brak asertywności, skazane są wspólną podróż przez amerykańskie bezdroża. Prawdziwą gwiazdą filmu jest Jason Mantzoukas, wcielający się wygadanego ekscentryka Richarda, który choć pozbawiony jest stałego zatrudnienia, dochodów i celu w życiu, stara się zasypać te problemy czczą gadaniną i pozornie złotymi myślami (a kiedy to nie pomaga – hektolitarami alkoholu). 

#3. Zatrzyj ślady / Leave No Trace, reż. Debra Granik


Ojcowski melodramat z survivalem i wojną w tle. Reżyserka Debra Granik po raz kolejny po Do szpiku kości, przenosi się w leśne ostępy, by to właśnie tam osadzić kameralną historię zmagającego się z traumami ojca i jego kochającej córki. Caroline nie ma łatwego życia. Jest poddawana nieustannemu treningowi, musi ciągle doskonalić swoje umiejętności przetrwania pod czujnym i wymagającym okiem rodzica. Łatwo byłoby przybrać tego rodzaju historię w nadużycia, przemoc i brak ojcowskich uczuć, jednak Granik decyduje się na zupełnie inne podejście. Relacja Willa i Caroline pełna jest miłości, przywiązania i ani przez chwilę nie mamy wątpliwości, co do prawdziwości łączących ich uczuć. To właśnie przez to, dalsza część filmu działa tak mocno, a finał wręcz rozkłada na łopatki. Ogromna zaleta w tym także Thomasin McKenzie, wcielającej się w rolę Caroline, którą niewątpliwie czeka wielka kariera.

#4. Za horyzontem / Behind the Curve, reż. Daniel J. Clark


Za horyzontem to film dokumentalny poświęcony płaskoziemcom. Małe wytłumaczenie dla niewtajemniczonych: istnieje (przede wszystkim w USA) spora grupa ludzi twierdzących, że ziemia jest płaska. Poszczególne jednostki różnią się ze sobą co do szczegółów. Niektórzy twierdzą, że wszystko jest rządowym spiskiem, a my żyjemy pod gigantycznym kloszem jak tytułowy bohater Truman Show. Inni uważają, że świat po prostu w tej sposób został stworzony przez Boga, a potwierdzenia szukają w geocentrycznej Biblii. Niezależnie od odłamu zgadają się jednak, że to, w jaki sposób myślimy o naszej kuli (talerzu? dysku?) ziemskiej, jest wynikiem wielu lat przemyślanej propagandy. Za horyzontem wchodzi w środowisko płaskoziemców, bardzo chętnie opowiadających o własnych poglądach i widzących wszędzie okazję do głoszenia swoich kontrowersyjnych tez. Bohaterowie otwierają się przed widzami, demonstrując swoje wewnętrzne sprzeczności i potrzebę przynależności, którą realizują za pośrednictwem uczestnictwa w ruchu płaskiej ziemi. Co jednak najważniejsze, twórcy filmu nie nastawiają się wyłącznie na naśmiewanie z portretowanych ekscentryków, lecz wyraźnie dają nam do zrozumienia, że każdy z nas ma jakąś swoją „płaską ziemię”. Niezależnie czy jest to przekonanie o powiązaniu autyzmu ze szczepionkami, żydowsko-masońskiej organizacji rządzącej światem czy tajemniczych zamachach na głowę państwa.

#5. Nienawiść, którą dajesz / The Hate U Give, reż. George Tillman Jr.


Jak być czarnym, lekcja pierwsza. Ten stworzony przede wszystkim z myślą o nastolatkach film instruktażowy, powinien oglądnąć każdy. Amerykanie w prosty (choć nie prostacki) sposób tłumaczą na czym polega problem afroamerykańskiej tożsamości, skąd biorą się nietypowe imiona czarnoskórych dzieci i dlaczego nie można być dwoma osobami na raz. Nienawiść, którą dajesz skupia się przede wszystkim na bliskiemu współczesnej Ameryce zjawisku brutalności policji w stosunku do osób czarnoskórych i to właśnie tej problem czyni kluczowym elementem fabuły. Jedyne czego tu brakuje, to pełnej rozmachu, epickiej sceny, z rodzaju tych typowo hollywodzkich. Takie podejście dziwi, zwłaszcza, że okazji ku takiej prezentacji jest naprawdę sporo. Ale może to i dobrze, bo nie wiem, czy starczyłoby mi wtedy chusteczek na cały seans. Pod względem wyciskania łez, Nienawiść, którą dajesz plasuje się u mnie na równi z (zaznaczmy: znacznie prostszym i konwencjonalnym) Cudownym chłopakiem.


A teraz mniej pozytywnie: rozczarowania.

Na 9. American Film Festival najbardziej zawiódł mnie Pierwszy reformowany, typowany w zagranicznej prasie na jednego z liderów tegorocznego oscarowego wyścigu. Początek filmu do złudzenia przypomina Dziennik wiejskiego proboszcza (1951): żyjący samotnie w starym (jak na amerykańskie warunki) kościele pastor, decyduje się codziennie spisywać swoje przemyślenia celem doskonalenia samego siebie, ćwiczenia wytrwałości i pokory. Ograniczający swoje potrzeby asceta jest człowiekiem z mroczną przeszłością, jednak to nie ona okazuje się w Pierwszym reformowanym kluczowa, lecz pojawiająca się prawie znikąd ekologia. Straumatyzowany pastor, zamiast odmienić postawę zagubionego parafianina, sam się nawraca i to – uwaga uwaga – na ekoterroryzm. A wszystko to przy dźwiękach protest songu Neila Younga (który, z całym szacunkiem, ale w takim wydaniu brzmi jak ponury żart) i komputerowymi tapetami z wychudzonymi niedźwiedziami polarnymi w tle. Przemiana bohatera, zaskakująca i nagła, nie jest jedynym problemem filmu. Kolejnym jest jego pretensjonalność, która kumuluje się (a może wręcz wybucha z nową siłą), w jednej z końcowych scen, na którą dość zasadną reakcją jest siarczyste przekleństwo. Jeśli tak ma wyglądać absolutna harmonia, wyjście poza samego siebie i dotknięcie absolutu, to ja dziękuję, zostaję na ziemi.


Spory zawód sprawiła też Mandy, która, jak wszyscy zakładaliśmy, miała być kampową, współczesną wariacją na temat kina eksploatacji, filmów akcji lat 80. i kariery Nicholasa Cage’a. Wraz z początkiem projekcji usłyszeliśmy całą serię znajomych pyknięć, a po sali rozeszła się lekka woń chmielu. Rozochoceni widzowie wybuchali radosnym śmiechem podczas przydługiej ekspozycji, jednak nawet najbardziej wytrwali, w końcu zrezygnowali ze spontanicznego okazywania radości (oprócz pani siedzącej zaraz za mną, która sądząc po wydawanych dźwiękach, chyba przechodziła załamanie nerwowe). Mandy dawała wyjątkowo mało okazji do śmiechu. Celebrowała swoje powolne tempo, z uporem maniaka pokazywała te same miejsca w różnych opcjach oświetlenia i dopiero po godzinie ewoluowała w kino zemsty, w którym Nick Cage mści się na swoich oprawcach. Zamiast kinofilskiej zabawy otrzymaliśmy nieciekawą i zdecydowanie przydługą instalację galeryjną (jak to słusznie stwierdził Michał Walkiewicz w swojej recenzji), która jedynie chwilami przypominała sobie o swojej filmowości. Szkoda.



sobota, 13 października 2018

"22 lipca" / "22 July"

Ciekawa sprawa: zamach przeprowadzony przez skrajnie prawicowego terrorystę Andersa Breivika na norweskiej wyspie Utoya w 2011 roku, doczekał się w ostatnim czasie dwóch świetnych filmów. Pierwszy z nich, Utoya, 22 lipca (reż. Erik Poppe, Norwegia 2018) od dłuższego czasu krąży po festiwalach, choć na polskie ekrany wejdzie dopiero w listopadzie. Jest filmem niezwykłym, ponieważ skupia się tylko i wyłącznie na samym ataku, trwa dokładnie tyle samo minut i został zrealizowany w jednym, długim ujęciu. Kamera jest po trosze niemym uczestnikiem tragicznego zdarzenia, razem z młodzieżą ucieka w popłochu, chowa się w lesie i czeka na ratunek. Daje nam wrażenie uczestnictwa w wydarzeniu, umożliwia przyjrzenie się z bliska przerażonym twarzom uwięzionych na wyspie nastolatków i świetnie oddaje poczucie osaczenia przez nieznane niebezpieczeństwo. Anders Breivik ani przez chwilę nie pojawia się na pierwszym planie, lecz jest pozbawionym twarzy zagrożeniem, którego ruchy śledzimy głównie poprzez odgłosy wystrzałów. Tymczasem 22 lipca (reż. Paul Greengrass, Islandia/Norwegia/USA 2018), który właśnie wszedł na ekrany wybranych polskich kin (oraz pojawił się równocześnie na platformie Netflix), choć ma podobny tytuł i dotyczy w gruncie rzeczy tego samego wydarzenia, jest filmem kompletnie innym. 


22 lipca zaczyna się dzień przed tragedią. Pokazuje przygotowania młodzieży do pierwszej nocy pod namiotami na wyspie Utoya, przedstawia widzom norweskiego premiera (Jensa Stoltenberga - obecnie sekretarza generalnego NATO) także planującego wizytę na obozie oraz samego Breivika, który pieczołowicie przygotowuje się do zamachów. Film stara się odmalować jak najpełniejszy obraz zdarzeń i oddać wielowątkowość wydarzenia, wprowadzając liczne wątki poboczne. Ma jednak swojego głównego bohatera: nastoletniego Viljara, którego życie diametralnie zmienia się po zamachu. 

Jonas Strand Gravli jako Viljar

Reżyser filmu, Paul Greengrass, brał już na warsztat niejedno traumatyczne wydarzenie. Opowiadał między innymi o 11 września i locie United Airlines 93, który zamiast rozbić się o kluczowy budynek w Waszyngtonie, w wyniku buntu sterroryzowanych pasażerów spadł na pole w Pensylwanii (Lot 93). Oprócz narodowych traum, reżyser przyglądał się im także w wymiarze jednostkowym, czego najlepszym przykładem jest świetny Kapitan Philips z Tomem Hanksem w roli głównej. Film opowiadający o statku porwanym przez somalijskich piratów, zapada w pamięć ze względu na finałową scenę. Uratowany kapitan po badaniu lekarskim zostaje sam. Wpatruje się w przestrzeń, starając się uporać z okropnymi doświadczeniami poprzednich dni. Życie toczy się wokół niego dalej, jednak on tkwi w bezruchu, podobnie jak statyczna kamera, która pozostaje włączona dłużej niż zwykle. 22 lipca to właściwie kontynuacja i rozbudowa zabiegu z Kapitana Philipsa. Tu także kamera pozostaje włączona po zamachu, jednak nie ogranicza się wyłącznie do wieńczącej film, statycznej obserwacji. Stanowi punkt wyjścia do opowieści o tym, co wydarzyło się w kolejnych lipcowych, sierpniowych, wrześniowych, październikowych dniach... 

Kapitan Philips (2013)
22 lipca różni się od Utoyi, 22 lipca jednym ważnym elementem: podejściem do postaci Andersa Breivika. Norweski film niemal zupełnie go nie pokazuje, przez co zamachowiec zostaje przekształcony w pozbawione twarzy zagrożenie. Tymczasem film Greengrassa czyni terrorystę ważną postacią, która opowiada o swoich motywacjach i żywo reaguje na medialną burzę wokół swojej osoby. Reżyser zadaje tym samym stare jak świat pytanie, szczególnie aktualne w norweskich realiach. Czy ktoś, kto z zimną krwią pozbawił życia ponad 200 osób i spowodował poważne obrażenia u podobnej ilości, ma prawo do sprawiedliwego procesu, obrony prawnika i humanitarnego traktowania? Pierwszą, instynktowną reakcją jest przecież w tym przypadku chęć zemsty, zgotowania oprawcy podobnego piekła, jakie ten przygotował swoim ofiarom. Ale czy w ten sposób nie upodabniamy się do niego, nie zrównujemy z nim w okrucieństwie? 

Anders Danielsen Lie jako Anders Breivik
Takie pytania nie są niczym nowym, jednak w 22 lipca nabierają szczególnej mocy i właściwie nieustannie pojawiają się z tyłu głowy podczas projekcji. Gdybym miała wybierać swojego faworyta pomiędzy opisanymi powyżej filmami o zamachach na Utoyi, wybrałabym film Greengrassa. Choć norweska wersja jest bardziej immersyjna, fizyczna, intensywna i angażująca emocjonalnie, to film brytyjskiego reżysera został ze mną na dłużej, po części ze względu na swoją wielowymiarowość, lecz przede wszystkim za sprawą nieprzeniknionej twarzy aktora Andersa Danielsena Lie, wcielającego się w Breivika.