sobota, 29 grudnia 2012

Konformizm pełną gębą czyli podsumowanie

Wraz z końcem roku, wszędzie -w telewizji, radiu, internecie towarzyszą nam różnorakie podsumowania. Aby nie wyłamywać się zbytnio z nurtu głównego i nie zbliżać się niebezpiecznie do groźnej ideologii hipsterskiej, oto moje podsumowanie. I życzenia. Życzeń nigdy nie za wiele.

Start bloga "orbitowanie bez cukru": 11 września 2011
Ogólna ilość wyświetleń (stan na 14:25 dnia dzisiejszego): 3993
rekord: post "Saga Zmierzch: Przed Świtem. Część 2" - 77 wyświetleń
ilość postów: 69

Życzę wam i sobie samych dobrych tekstów, które pomogą wam odpowiedzieć na pytanie "jaki film mam dzisiaj obejrzeć....?", zainspirują do własnych poszukiwań czy po prostu dostarczą kilkuminutowej rozrywki. Dziękuję za to, że czytacie. Obiecuje rozwój, plany są rozbudowane i stanowią znaczną większość moich noworocznych postanowień. Zobaczymy jaki procent z tego uda się zrealizować :)

Szczęśliwego filmowego Nowego Roku i szampańskiego Sylwestra! 



czwartek, 27 grudnia 2012

"Hobbit: Niezwykła podróż" / "The Hobbit: An Unexpected Journey"

Nie mogę i nie chcę krytykować tego filmu. Nie chodzi bowiem o to, czy jest lepszy, czy gorszy od "Władcy pierścieni". Chodzi o to, że dzięki kolejnemu filmowi Petera Jacksona wracamy do Śródziemia, za którym przynajmniej ja, już trochę się stęskniłam. Nie wdając się w szczegóły, czuje się w obowiązku nadmienić, że nastolatką będąc fascynowałam się Tolkienem, a "Silmarillion" był przez długi czas moją ulubioną lekturą do poduszki.

Oprócz zastosowania technologii 3D, "Hobbit" powiela sprawdzone już rozwiązania - począwszy od liternictwa, przez style architektoniczne, kompletny brak wyrazistych ról żeńskich (choć to akurat wina/zasługa samego Tolkiena)... Po co zmieniać coś, co się sprawdziło.

Pewnego rodzaju nowinką jest zwiększona prędkość przesuwu taśmy. Jak powiedział siedzący przede mną w kinie chłopiec: "Widać te 48 klatek na sekundę". Pewnie policzył, Rain Man istnieje na prawdę!

Ogromnym plusem jest muzyka, która w twórczy sposób przetwarza motywy i wzorce z "Władcy...". Piosenka "Over the Misty Mountains Cold" (i scena w której występuje) przyprawia o prawdziwe dreszcze i niepokojący zachwyt. Posłuchajcie sami: http://www.youtube.com/watch?v=6QibzE9I6pU

Wszystkim krytykującym "Hobbita" polecam godzinny video-blog, zamieszony na YouTubie. (http://www.youtube.com/watch?v=zfX1PYv1FEY) Peter Jackson, sam w dużym stopniu przypominający hobbita, z nieodłącznym kubkiem herbaty, uśmiechem i dziwnym "wyluzowaniem", oprowadzi was po planach zdjęciowych, lokacjach i całym filmowym zapleczu. Gratka zwłaszcza dla żeńskiej części widowni (Karolino - to uwaga specjalnie dla ciebie), Thorin Dębowa Tarcza wygląda równie interesująco bez charakteryzacji.



Jednakże raczej nie to, będzie nas frapowało po obejrzeniu tego video-bloga. Czy robienie filmów nadal jest sztuką? Czy może jedynie wielkim przedsięwzięciem logistyczno-technicznym?

Ja "Hobbita" polecam i  życzę wam dobrej zabawy podczas nieco nostalgicznego powrotu do znanego i lubianego Śródziemia.

poniedziałek, 24 grudnia 2012

Perełki z lamusa: James Cagney


Klasyczne kino hollywoodzkie miało swoje wielkie nazwiska. Humpreya Bogarta, Cary’ego Granta czy Katherine Hepburn.  Miało również Jamesa Cagneya, o którym w tym świątecznym i nostalgicznym okresie chce przypomnieć.  Stwierdzenie „był aktorem” nie będzie specjalnie odkrywcze, jednakże właśnie ze względu na to nie chce opisywać jego, bądź co bądź, fascynującej biografii. Popatrzmy na niego przez pryzmat jego filmów.



Wytworzył oryginalny typ irlandzkiego gangstera, uroczego zawadiaki o rozbrajającym uśmiechu, który nie ma szczęścia (ani podejścia) do kobiet. W czasach gdy Humprey Bogart nie był jedynie kojarzony z roli szlachetnego ex-kochanka z filmu „Casablanca”, tworzył wraz z Cagneyem fascynujący duet filmowy – np. w „Roaring Twenties”(1939) czy „Angels with Dirty Faces”(1938). Co ciekawe, w obu tych filmach to Cagney jest „gangsterem o złotym sercu” i to on zabija Bogarta w strzelaninie. Zwłaszcza drugi film zasługuje na waszą uwagę. Dawno nie widziałam tak umoralniającego, ale też sugestywnego zakończenia.

Paradoksalnie, Cagney otrzymał Oscara nie za rolę w filmie gangsterskim, a w musicalu. „Yankee Doodle Dandy”(1942)  to historia kompozytora i showmana George’a M. Cohana i fascynujący portret amerykańskiej sceny musicalowej początku XX wieku. Mała próbka (przepraszam za jakość, youtube tym razem się nie popisał) poniżej. Nie jestem ekspertem, ale nawet ja zwróciłam uwagę na specyficzny sposób tańca Cagneya, wynikający z… jego kariery bokserskiej.


Filmowa lektura obowiązkowa dla wszystkich wielbicieli, jak to ostatnio zwykło się mawiać w TVN24 – „kolosa na glinianych nogach” (tak, tak, USA).
Inne warte wspomnienia filmy, to przedziwny, sfilmowany w najbardziej irytującym dla mnie formacie Cinemascope – „Love Me Or Leave Me”(1955). James Cagney spotyka się tam z Doris Day, co jest równie zaskakującym połączeniem co Frank Sinatra i Cindy Lauper (http://www.youtube.com/watch?v=RN_K_r_95rI)

Nie zapominajmy również o gangsterskim klasyku „The Public Enemy”(1931) z pamiętną, choć średnio uzasadnioną merytorycznie, sceną rozmazywania grejpfruta na twarzy Mae Clarke. Z pewnością film ten byłby znacznie lepszy, gdyby nie rodząca się cenzura, która znacznie ograniczyła intensywność jego przekazu.

Koniec tego dobrego.  James Cagney gwiazdą był i basta. A teraz:

Życzę wszystkim czytelnikom
mojego skromnego bloga
wyjątkowych I filmowych świąt.
Oby wasze odtwarzacze zawsze działały, stare filmy ściągały się szybko, a bilety do kina taniały!

niedziela, 16 grudnia 2012

"Atlas Chmur" / "Cloud Atlas"

Mam pewną zasadę. Zawsze przygotowuje się na najgorsze, dlatego, że wtedy spotykają mnie miłe zaskoczenia. I takim miłym zaskoczeniem był właśnie "Atlas Chmur".

Słyszałam ogromną ilość niepochlebnych opinii na temat tego filmu. Sama, znając poprzedni film braci... rodzeństwa Wachowskich ("Speed Racer"), byłam w stanie w nie uwierzyć. Jednakże ze względu na niespodziewaną kinową posuchę w sobotni wieczór, pełna obaw wykupiłam bilet na trwający 172 minuty "Atlas Chmur".

Po pierwsze - duży plus za wielość filmowych odniesień. Bez trudu zauważymy tu wpływy takich klasyków jak "Zielona pożywka" czy "Łowca Androidów".

Po drugie - kolejny plus za ryzykowny, choć ciekawy pomysł obsadowy. Aktorzy, występujący w nawet w siedmiu rolach, rzucają wyzwanie naszej spostrzegawczości. (Polecam pozostać w kinie podczas napisów końcowych, poznacie wtedy wszystkie role zagrane przez danego aktora.)

Po trzecie - sprawne i nienużące poprowadzenie kilku wątków na raz, które pod względem atrakcyjności (ale raczej treściowej niż wizualnej) można uplasować na tej samej pozycji.

Minusy?

Pop-filozofia rodem z New Age, i nierówny dialog, który popada w skrajności. Czasem bawi nas, niczym najlepsza komedia, a czasem próbuje zaoferować patetyczne i metafizyczne mądrości rodem z dzieł Paulo Coelio.

W dwóch (gramatycznie niepoprawnych) słowach: bardzo można.