czwartek, 31 grudnia 2015

10 subiektywnie najlepszych filmów 2015 roku

Prowadząc bloga (lub przynajmnie udając, że to się robi), nie da się uciec od powszechnej tendencji tworzenia podsumowań i rankingów. Konformistycznie ulegając tej modzie prezentuję 10 subiektywnie najlepszych filmów 2015 roku. Dwie uwagi porządkowe: kolejność filmów jest przypadkowa, a tytuły kwalifikowane były pod względem daty polskiej premiery, a nie roku produkcji.

#1. Slow West, reż. John Maclean

Choć tytuł filmu kojarzy się z powolną, neomodernistyczną w duchu historią, to Slow West jest pełną akcji i nieszczęśliwych zbiegów okoliczności (rodem z Fargo) opowieścią o pechu i oporze materii, osadzoną na amerykańskim Dzikim Zachodzie. Obecny ostatnio w co drugim filmie Fassbender daje tu prawdziwy aktorski popis kreując postać szorstkiego awanturnika o złotym sercu.

#2. Demon, reż. Marcin Wrona

Zgadzam się, że żydowski wątek w Demonie jest niekonieczny i zdaje się być doczepiony na siłę. Nie przeszkadza mi to jednak w pełnym zachwycie nad ostatnim filmem Marcina Wrony, który nie tylko umiejętnie pokazał polskie przywary, ale również ubrał je w pełen gorzkich żartów kostium gatunkowy. 

#3. Sól ziemi, reż. Juliano Ribeiro Salgado, Wim Wenders
#4. Co robimy w ukryciu, reż. Jemaine Clement, Taika Waititi

Wyjątkowo świeża wampiryczna propozycja rodem z Nowej Zelandii. Zrealizowana w formie mockumentu produkcja o skromnym budżecie stanowi skuteczne remedium na traumy po proponowanych przez Hollywood koszmarkach w stylu ekranizacji serii Zmierzch

#5. Mr. Turner, reż. Mike Leigh

Już dawno nie widziałam na ekranie tak skomplikowanej i złożonej postaci, jak grany przez Timothy'ego Spalla malarz William Turner, który równocześnie zachwyca talentem, wzbudza współczucie, jak i kompletnie odrzuca grubiańskim zachowaniem.

#6. Mad Max: Na drodze gniewu, reż. George Miller


#7. Whiplash, reż. Damien Chazelle


#8. W głowie się nie mieści, reż. Pete Docter


#9. Marsjanin, reż. Ridley Scott


#10. Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy, reż. J.J. Abrams

wtorek, 29 grudnia 2015

"Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy" / "Star Wars: The Force Awakens"

Doskonale zdaję sobie sprawę, że jak zwykle nie trafiłam z czasem publikacji posta na temat najnowszych Gwiezdnych wojen. Film widziała już znaczna cześć globu oraz zdecydowanie wszyscy fani, a recenzji, analiz i tekstów publicystycznych pojawiło się całe mnóstwo. Mam jednak jedną przewagę - mogę nie przejmować się specjalnie ogólnoświatowym ruchem antyspoilerowym, jaki rozkwitł przy okazji premiery. Ale mimo to, na wszelki wypadek ostrzegam.


Seans pierwszy, IMAX 3D, bilety zarezerwowane kilka miesięcy wcześniej. Ogólne podniecenie spowodowane wieloletnim oczekiwaniem osiąga poziom dotychczas nieznany ludzkości. Ta niezwykła atmosfera udziela się również mnie, dlatego wybucham nieudawanym płaczem na dźwięk słynnego lejtmotywu Johna Williamsa. Sam film bawi niezłego poziomu żartami, podsyca nostalgiczną naturę oferując ponowne spotkanie z ulubionymi bohaterami i zachwyca wspaniałymi zdjęciami uświadamiającymi nam prawdziwe rozmiary opuszczonych statków.


Nawet młode pokolenie w osobach Rey, Finna i Poe'a sprawuje się nadzwyczaj dobrze, choć tytułowe przebudzenie mocy wychodzi wyjątkowo sztucznie i nieporadnie. Pierwsze miejsce w rankingu kobiet uświadamiających sobie swoją nadnaturalną siłę nadal należy do Elsy z Krainy Lodu. Sorry.


Drugi seans, tym razem w 2D, odsunął na dalszy plan emocje i pozwolił dokładniej przyglądnąć się nowej odsłonie kosmicznej serii. Niestety ujawnił też miałkość i wtórność fabuły - kolejna Gwiazda Śmierci? Serio? Film w standardowej, dwuwymiarowej wersji wizualnie zachwyca znacznie mniej, choć nadal trzyma wysoki poziom, umiejętnie mieszając CGI z plenerami. Również BB-8, powstały na skutek połączenia cech kota, psa i małego dziecka podobnie rozczula kształtem, wiernością oraz zupełnie niemechanicznym poczuciem humoru.


Ale co tu dużo mówić, najnowsze Gwiezdne wojny po prostu trzeba zobaczyć i na własnej skórze poczuć działanie MOCY.



wtorek, 8 grudnia 2015

"W samym sercu morza" / "In the Heart of the Sea"

Nieokiełznana siła żywiołów przeraża i fascynuje człowieka od zarania dziejów. Wzburzone fale oceanu i przecinający je majestatyczny żaglowiec zdają się być jej najlepszym symbolem. Najnowszy film Rona Howarda, W samym sercu morza, funduje nam wiele tego rodzaju obrazów, ale niestety niewiele więcej.


Pochodzący z farmerskiej rodziny Owen Chace (Chris Hemsworth) pragnie zostać kapitanem wielorybniczego statku, jednak marzenie to odbiera mu posiadający szlachecki rodowód żółtodziób Pollard (Benjamin Walker). Konflikt obu mężczyzn szybko schodzi na dalszy plan, gdy okazuje się, że załoga dowodzonego przez nowicjusza okrętu naraża się mściwemu białemu wielorybowi. To właśnie ten bohater, dysponujący szczękami w rozmiarze XXL, o których nie śniło się nawet Spielbergowi i posługujący się metodami wprawiającymi w podziw działaczy Greenpeace'u zainspirował Hermana Mellville'a do napisania "Moby Dicka".


Ron Howard nie broni okrutnych wielorybników, z zimną krwią zabijających potężne morskie ssaki. Pokazuje ich jako ludzi honoru, poważnie traktujących walkę z przyrodą i nie widzących nic zdrożnego w powodowaniu ekologicznej katastrofy. Bardzo wyraziste obrazy oprawiania wielorybów fundowane przez twórcę Pięknego umysłu z pewnością poruszą nawet najbardziej zagorzałych mięsożerców.


Mimo miejscami przejmujących kadrów, W samym sercu morza nuży sflaczałą i rozwleczoną historią, która zamiast zachwycać jak Gniew oceanu, niebezpiecznie zbliża się do intelektualnej mielizny, na której na wieki utknęło Życie Pi. Zrobione na potrzeby wersji 3D zdjęcia, w dwóch wymiarach ujawniają swoją głupawość i tanie efekciarstwo.

W ramach podsumowania, poniżej wymieniam nieliczne zalety filmu:




Można, ale zdecydowanie nie trzeba. 5/10. 

poniedziałek, 30 listopada 2015

"Most szpiegów" / "Bridge of Spies"

Piekielnie nudny, choć historycznie wierny Lincoln? A może kiczowacie rozbuchany i skrajnie naiwny Czas wojny? Most szpiegów, najnowszy film w reżyserii Stevena Spielberga pokazuje, że istnieje trzecia droga.


Owszem, wersja historii prezentowana w filmie osadzonym w mrocznych czasach zimnej wojny jest uproszczona i miejscami sprowadzona do łopatologicznych metafor i porównań. Wrocław, choć z powodzeniem udaje Berlin Wschodni, momentami wygląda tak sztucznie, że aż przypomina teatralną scenografię. (Nawiasem mówiąc, poloników jest w filmie znacznie więcej: autorem zdjęć jest, jak zwykle, Janusz Kamiński, natomiast kostiumy zaprojektowała Kasia Walicka-Maimone)

Jednak, czy to nie są właśnie te elementy, które zawsze u Spielberga kochaliśmy? Słynne zafascynowane oczy osadzone w niewinnych dziecięcych twarzach? Niestety zwłaszcza Czas wojny pokazał jak przerażająco tandetne mogą być spielbergowskie motywy, gdy używa się ich nieumiejętnie i przesadnie.


Zarówno wady Mostu szpiegów jak i poprzednie potknięcia Spielberga stają się zupełnie nieistotne, gdy na ekranie pojawia się nadal porażający swoim naiwnym urokiem Tom Hanks. Tym razem występuje w roli prawnika z USA mającego podobnie mgliste pojęcie na temat realiów życia po drugiej stronie muru, jak przeciętny amerykański widz. Zostaje mianowany naszym przewodnikiem po tym przedziwnym, bilateralnym świecie i po raz kolejny wciela się w bohatera, którego nie da się znielubić -  zwykłego, przeciętnego, zajmującego się nudnym tematem ubezpieczeń i odszkodowań, jednak w chwili kryzysu potrafiącego wykazać się niezwykłą determinacją i szlachetnością charakteru.


Most szpiegów cechuje zgrabnie poprowadzona fabuła, która sprawia, że otrzymujemy dwa filmy w jednym, złączone osobą głównego bohatera. W pierwszym, prawnik James Donovan podejmuje się obrony oskarżonego o szpiegostwo na rzecz ZSRR Rudolfa Abla, natomiast w drugim jedzie do Berlina Wschodniego, by tam wynegocjować szczegóły problematycznej wymiany jeńców z komunistami. Warto wspomnieć, że w tworzenie scenariusza zaangażowani byli bracia Coen, co z pewnością wyszło produkcji na zdrowie.


Całość filmu cechuje estetyczna powściągliwość, równowaga, brak jednoznacznych oskarżeń i delikatne sugestie, że obie strony zimnowojennego konfliktu "dały się zwariować". Nawet Zachód w osobie USA oszalał na punkcie prześladowań rzekomych komunistów i szpiegów.

Mądre i proste. Spielberg wraca do formy.

wtorek, 24 listopada 2015

Raport z Bydgoszczy. Camerimage 2015

Na takim festiwalu jeszcze nie byłam. Tu ludzie klaszczą na kolejnych reklamach kamer i obiektywów, zupełnie ignorują aktorów na rzecz autorów zdjęć i bardziej niż fabułą, interesują się światłem i użytymi soczewkami. Bydgoskie Camerimage zdecydowanie wyróżnia się na polskiej mapie festiwalowej - zarówno międzynarodową renomą jak i tematem przewodnim. Tu pierwsze skrzypce grają operatorzy.


W przypadku prezentowanych na Camerimage filmów, mówienie "ładne zdjęcia" nie jest rozpaczliwą próbą znalezienia pozytywu w beznadziejnych produkcjach. Tu zdjęcia na prawdę SĄ ŁADNE. A ignorowanie innych elementów składowych filmów stanowi w części przypadków wielki błąd, a w pozostałych znakomity przykład instynktu samozachowawczego.

Poniżej - #6 najbardziej intrygujących i zadziwiających filmów tegorocznego Camerimage. Kolejność przypadkowa!

#1. "Brooklyn", reż. John Crowley, zdj. Yves Belanger


Wysmakowany, lecz nie naciągany melodramat o irlandzkiej emigrantce przybywającej w latach 50. do Nowego Jorku. Dzięki znakomitej roli Saoirse Ronan, los dziewczyny i jej miłosne perypetie są nie tylko prawdziwie angażujące, ale również nie przekraczają cienkiej granicy naiwnego sentymentalizmu. Ciepłe, wręcz aksamitne zdjęcia przyjemnie otulają widza i wyciskają z niego ocean łez.

#2. "Rams", reż. Grimur Hokonarson, zdj. Sturla Brandt Grovlen


Historia rywalizujących ze sobą w hodowli baranów braci to kolejny nietuzinkowy tytuł z dalekiej Islandii. Nawarstwiane przez lata konfliktu i milczenia emocje w chwili prawdziwego kryzysu wybuchają z niesamowitą siłą zachwycając znaczną część kinowej widowni. Zdobywca zasłużonej Srebrnej Żaby - nikt tak jak Islandczycy nie potrafi filmować śniegu.

#3. "The 33", reż. Patricia Riggen, zdj. Checco Varese


"The 33" pokazuje jak przekuto chilijską katastrofę górniczą w medialną szopkę, by następnie przemienić ją w okropny, tandetny film o nieporadnej fabule, tandetnej grze aktorskiej rodem z telenoweli i niedorzecznościach czających się na każdym kroku. Niezamierzona komedia, którą ogląda się z niedowierzaniem.

#4. "Muhammad: The Messenger of God", reż. Majid Majidi, zdj. Vittorio Storaro


Twórcy "Muhammada" podjęli się karkołomnego, zwłaszcza we współczesnym podzielonym świecie zadania, ukazania prawdziwej, pokojowej twarzy islamu, która niewiele różni się od oblicza innych religii. Ikonografia wydaje się dziwnie znajoma (co widać na załączonym obrazku), a sam Mahomet z pewnością bez problemu dogadałby się z Jezusem. Niestety, w warstwie estetycznej film mocno ociera się o kicz, co jest o tyle pocieszające, że stanowi wspólny problem wszystkich religii.
Ekumenizm kiczu?

#5. "Syn Szawła", reż. Laszlo Nemes, zdj. Matyas Erdely


Nie będę oryginalna stwierdzając, że takiego filmu o Holokauście jeszcze nie było. Zamiast typowych ujęć bramy obozu i drutu kolczastego, niczym w grze video przechodzimy przez kolejne lokacje na terenie Auschwitz przyglądając im się zza ramienia głównego bohatera. Nietypowa jest również fabuła, koncentrująca się na śmierci w wymiarze jednostkowym i przybierającej absurdalny kształt próbie zachowania człowieczeńtwa w pełni zautomatyzowanej fabryce śmierci. Laureat Brązowej Żaby.

#6. "Sól ziemi", reż. Wim Wenders, Juliano Ribeiro Salgado, zdj. Juliano Ribeiro Salgado, Hugo Barbier


Człowiek rozczarowany ludzkością zwraca się ku przyrodzie. Brzmi trywialnie. Jednak zdjęcia ludzkich tragedii i zwielokrotnionego okrucieństwa z towarzyszącym im zimnym komentarzem fotografa, który w życiu widział już wszystko, powodują, że zapominamy o ironii i cynizmie. 






środa, 4 listopada 2015

"Strategia mistrza" / "The Program"

W filmie Strategia mistrza, opowiadającym o wzlocie i upadku sportowca Lance'a Amstronga, częściej niż na rowerze, widzimy głównego bohatera ze strzykawką w ręku czy pod kroplówką.


Tego rodzaju sugestywne obrazy (scena "rozcieńczania krwi" czy kroplówki wiszące na wieszakach do ubrań) mogłyby stać się elementem obrazoburczego filmu o prawdziwym obliczu współczesnego sportu. Gazetowe doniesienia o przekrętach Amstronga i innych sportowców to jedno - ale zobaczenie tego procederu na własne oczy, w tak karykaturalnej formie, mogłoby mieć niesamowitą moc oddziaływania.


Mogłoby, gdyby nie kompletny brak szacunku dla widza, jakim cechuje się Strategia mistrza, a także podstawowe błędy realizatorskie - zła praca kamery, narzucająca się muzyka, tandetne efekty specjalne i wreszcie, scenariusz z wyraźnym rozdwojeniem jaźni. Reżyser filmu - Stephen Frears - wyraźnie kontynuuje złą passę, której sztandarowym przykładem pozostaje niedawna Tajemnica Filomeny (2013).

Tajemnica Filomeny (2013)
Strategia mistrza to trochę film o prasie, którego głównym bohaterem jest (jak zwykle) niezłomny dziennikarz, za wszelką cenę dążący do prawdy, a trochę film sportowy o okropnych kulisach męskiej rywalizacji i socjopacie, który nadał dopingowi zupełnie nową formę. Obie linie narracyjne prowadzone są chaotycznie i nierówno co sprawia, że film ogląda się wyjątkowo opornie i bez przyjemności. Sytuacji nie ratuje nawet świetny Ben Foster w roli głównej, znakomicie odtwarzający wszystkie 50 twarzy Lance'a Amstronga.


Strategia mistrza plasuje się jeszcze niżej niż produkcje TVNu w rodzaju Boksera (2012) czy Nad życie (2012) i jest - mówiąc wprost - kompletną stratą czasu.

czwartek, 29 października 2015

"Crimson Peak: Wzgórze krwi" / "Crimson Peak"


Fabuła najnowszego filmu Meksykanina Guillermo del Toro - Crimson Peak: Wzgórze krwi - przedstawia się następująco: mieszkająca w Ameryce młoda pisarka Edith (Mia Wasikowska) zakochuje się w biednym angielskim arystokracie Thomasie Sharpie (Tom Hiddleston) i pomimo sprzeciwu ojca (Jim 'Bobby Singer' Beaver) wychodzi za niego za mąż. Młoda para zamieszkuje w podupadającej i budzącej grozę rezydencji Allerdale Hall wraz z surową siostrą baroneta - Lucille (Jessica Chastain). Mimo licznych ostrzeżeń z zaświatów, naiwna Edith nie spodziewa się jak wiele tajemnic kryje w sobie zarówno złowrogi dwór jak i jego mieszkańcy. 


Crimson Peak: Wzgórze krwi nie broni się jako horror -  najstraszniejsza podczas seansu była temperatura w sali kinowej, w której ktoś wyraźnie zapomniał włączyć ogrzewania. Oprócz przenikającego odczucia zimna, miało to jednak jeszcze jeden efekt - wzmacniało identyfikację z bohaterami, którzy podobnie jak widownia marzli w niemożliwym do ogrzania gigantycznym domu z równie ogromną dziurą w dachu. Warto wspomnieć, że rzeczona dziura - dynamiczna (w zależności od pory roku wpada przez nią śnieg, liście lub bliżej nieokreślony pył) i niezwykle dosadna (stanowi ostateczne potwierdzenie upadku domu Sharpe'ów) - urasta do rangi jednej z najciekawszych postaci w filmie. 


A bardziej na poważnie - choć forma Crimson Peak może wydawać się mocno archaiczna (i słusznie!), to sam film zawiera w sobie wiele interesujących wątków. Pierwszym, jest widoczny od początku konflikt starego świata z nowym, a więc angielskiej ubożejącej arystokracji i nowobogackich self-made-manów z Ameryki. Reprezentują oni dwie, zupełnie przeciwne sobie wizje życia, z których jedna, ta mniej postępowa, zmierza do nieuchronnej zagłady. Wyjątkową stratą jest niemalże niewykorzystany motyw autotematyczny - Edith jest przecież początkującą pisarką tworzącą debiutancką powieść, będącą pełnym metaforycznych duchów romansem. I choć podobieństwo do fabuły filmu jest nieprzypadkowe, to zostało przez twórców prawie zupełnie zignorowane. 


Niemożliwy do przeoczenia jest genderowy przewrót dokonany w filmie. To nie bujająca w obłokach intelektualistka Edith czy zimna Lucille są erotycznymi obiektami do oglądania, lecz posiadający wierne spojrzenie szczeniaka Thomas w rozchełstanej koszuli i o modnie zmierzwionych włosach. 


Crimson Peak ma jedną, główną zaletę, a jest nią niezwykła strona wizualna. Twórcy filmu, skupieni na stworzeniu misternej scenografii i rozlewaniu wszędzie czerwonej farby we wszystkich odcieniach osiągnęli zachwycający efekt -  niesamowite wnętrza zapełnione zakurzonymi i złowieszczymi bibelotami, nieoczywiste i niezwykle kreatywne oświetlenie oraz przedziwna architektura Allerdale Hall sprawiają, że szybko zapominamy o wszystkich ułomnościach fabuły. 

Dlatego choć na Crimson Peak: Wzgórzu krwi strasznie bywa rzadko, to jest to lektura obowiązkowa dla wszystkich fanów Jane Austen, Toma Hiddlestona i grozy spod znaku literatury gotyckiej. 

poniedziałek, 19 października 2015

"Pakt z diabłem" / "Black Mass"


Obecność Johnny'ego Deppa w Pakcie z diabłem z pewnością odrzuci niejednego widza. Przyzwyczailiśmy się już, że skandalista Depp od czasów Piratów z Karaibów właściwie nie wychodzi z roli, przekonany, że wystarczy za każdym razem udawać neurotycznego dziwaka na haju, by wywiązać się z aktorskich obowiązków. Dlatego też już na wstępie pragnę zaznaczyć, że Depp w Pakcie z diabłem nie próbuje po raz kolejny przywołać postaci Jacka Sparrowa. W główną rolę gangstera wciela się bez zadęcia, operując oszczędnymi środkami i nadaje mu dzięki temu wyjątkowy, psychopatyczny rys. Nareszcie.


Pakt z diabłem opowiada o losach autentycznego gangstera Jimmy'ego "Whiteya" Bulgera, który na przestrzeni lat, zdołał podporządkować sobie niemalże całą zorganizowaną przestępczość w Bostonie. To zadanie znacznie ułatwiała mu współpraca z miejscowymi funkcjonariuszami FBI, traktującymi go jako informatora i umożliwiającymi mu rozwijanie swojej złowieszczej działalności.

James "Whitey" Bulger - pamiątkowe zdjęcie z więzienia Alcatraz. 
Ten film to chyba pierwszy przypadek, kiedy polskie tłumaczenie bardziej pasuje do fabuły niż tytuł oryginalny. Sformułowanie Pakt z diabłem oddaje niebezpieczną naturę współpracy FBI z Bulgerem oraz negatywny wpływ, jaki wywarła ona na miejscowych funkcjonariuszy - zwłaszcza odrażającego mistrza relatywizmu moralnego - agenta Johna Connolly'ego (Joel Edgerton).


Pakt z diabłem to czyste kino gatunkowe, pokazujące wielowymiarowy świat gangsterów - bezlitosnych morderców, a za razem dobroczyńców lokalnej społeczności. To solidny film, ale niestety pozbawiony fajerwerków.

czwartek, 8 października 2015

"Marsjanin" / "The Martian"


Trudno to racjonalnie wytłumaczyć, ale Marsjanin to film kosmicznie śmieszny. Przypuszczalnie, po serii poważnych i ponurych tytułów opowiadających o pełnej niebezpieczeństw eksploracji kosmosu (Moon, Grawitacja, Interstellar) nastąpiła powszechna potrzeba comic relief. Zadziwiający w tym wszystkim jest jednak fakt, że pragnienie to zostało zaspokojone dzięki filmowi zrealizowanemu przez Ridleya Scotta. Brytyjski reżyser ostatnio robił głównie filmy średnie (Exodus: Bogowie i Królowie), kontrowersyjne (Prometeusz) - ale nie w dobrym znaczeniu tego słowa -  i jednoznacznie złe (Adwokat). Na dodatek pełne nadęcia i sztucznej powagi.

Ridley Scott na planie "Robin Hooda"
Głównym bohaterem Marsjanina jest kosmonauta Mark Watney (Matt Damon), który na wskutek nieszczęśliwego wypadku odłączył się od reszty załogi i nie wyruszył wraz z nimi w drogę powrotną na Ziemię. Mark nie jest jednak typową ofiarą losu i "damą w opresji" - nie czeka biernie na ratunek, lecz zabiera się do naukowego rozwiązywania nieustannie pojawiających się problemów.


Marsjanin to film zdystansowany i pełen humoru przypominający pod względem nastroju produkcje z lat dziewięćdziesiątych. Jednak twórcy filmu (oraz książkowego pierwowzoru) dołożyli wszelkich starań by prezentowane rozwiązania były możliwe do realizowania i naukowo prawidłowe (lub przynajmniej na takie wyglądały). Dlatego też, choć żarty Matta Damona są suche jak powierzchnia Marsa, to film jest chyba jednym z najmocniejszych motywatorów do nauki biologii - powinno się go obowiązkowo puszczać uczniom, którzy nie chcą się uczyć przedmiotów ścisłych.


Wątek Ameryki nadal kierującej się swoją żelazną zasadą leave no man behind podkreśla wątłość głównej osi fabuły. Jednak mimo to Marsjanina warto zobaczyć, przede wszystkim ze względu na znakomite zdjęcia (by Dariusz Wolski!), perełki w rodzaju "Operacji Erlond" i niekończące się "suchary".


środa, 23 września 2015

"Młodość" / "La Giovinezza"

Po zachwycającym Wielkim pięknie, Włoch Paolo Sorrentino zrealizował kolejny niepowtarzalny film, stanowiący przykład mądrej i lekkiej rozrywki, która nie odstrasza od siebie widzów zbyt hermetycznym intelektualizmem.


Bohaterowie Młodości spotykają się nie w słonecznej Italii, a w smaganym górskimi wiatrami szwajcarskim kurorcie Davos. Kompozytor Fred Ballinger (Michael Caine) walczy z opanowującą go apatią godną stereotypowego angielskiego gentelmana trzymającego emocje na wiecznej wodzy oraz spędza czas ze swoją piękną córką (wspaniała Rachel Weisz). W tym samym czasie jego najbliższy przyjaciel, reżyser Mick Boyle (Harvey Keitel) marzy o podsumowaniu swojej twórczości i rozpaczliwie chwyta się ostatków dawnego geniuszu. Luksusowy hotel zamieszkują również młody hollywoodzki aktor Jimmy (Paul Dano), pewna milcząca para oraz instruktor wspinaczki o smutnej twarzy.


Młodość oszałamia widza zwielokrotnionymi obrazami starych, pomarszczonych ciał, poddających się zabiegom w celu odzyskania dawnej świetności. Starość w ujęciu Sorrentino nie jest jednak brzydka i odrzucająca, a raczej naturalna i zwykła. Bohaterów bardziej od tracącej jędrność skóry, martwią jej inne syptomy: pogarszająca się pamięć, rozczarowanie i potrzeba podsumowania.


W Młodości zabrakło mi niestety włoskiej lekkości i elegancji Wielkiego piękna, co wydaje się być konsekwencją decyzji reżysera, aby najnowszy film zrealizować w języku angielskim. Znakomitemu duetowi Caine - Keitel daleko do dezynwoltury Jeba Gambardelli w wykonaniu Tony'ego Servillo. Nie można jednak zaprzeczyć, że to aktorzy, zwłaszcza drugoplanowi stanowili istotę filmu - mój zachwyt wzbudziła zwłaszcza Rachel Weisz, która wysmarowana błotem i leżąca na stole do masażu potrafiła swoim monologiem doprowadzić mnie do dziwnego stanu podziwu, przejęcia i wzruszenia oraz posiadająca niezwykły dystans do siebie Jane Fonda.


Tradycyjnie u Sorrentino nie rozczarowują również wymuskane zdjęcia, dzięki którym niemalże każdy kadr nadaje się do powieszenia na ścianie oraz eklektyczna ścieżka dźwiękowa, płynnie przechodząca od elektroniki przez rock do kwartetów smyczkowych.



Wniosek jest prosty - Młodość nie zawsze jest chmurna i durna.
(A wiek nie zawsze dodaje nam rozsądku)