wtorek, 19 lipca 2016

"Ghostbusters. Pogromcy duchów" / "Ghostbusters"

Jak słusznie zauważyły internety, w te wakacje można odnieść wrażenie, że przenieśliśmy się w nieodległą przeszłość. Świadczy o tym nie tylko ponowne zauroczenie świata kieszonkowymi potworami, lecz również oferta kinowa, w której znalazły się dziwnie swojsko brzmiące tytuły: Wojownicze żółwie ninja: Wyjście z cienia (premiera 1 czerwca), Gdzie jest Dory (17 czerwca), Dzień Niepodległości: Odrodzenie (24 czerwca), Tarzan: Legenda (1 lipca) czy Star Trek: W nieznane (22 lipca).


Czołowym przykładem tej retro-manii (o ile tęsknotę za latami 80. i 90. można już określać mianem retro-manii) jest najnowsza odsłona przygód nowojorskich Pogromców duchów, która 15 lipca zadebiutowała w naszych kinach. Historia opowiedziana w tym filmie zasadniczo nie różni się od tej przedstawionej w oryginalnej wersji z 1984 roku: grupa (para?)naukowców ratuje miasto przed inwazją istot z zaświatów, równocześnie odkrywając znakomity pomysł na biznes. Jedyna różnica polega na płci głównych bohaterów - tym razem tytułowymi Pogromcami duchów zostają kobiety.


Ta zmiana nie wpłynęła jednak w żaden sposób na nastrój i styl filmu. Nowi Pogromcy duchów nie są - w przeciwieństwie do poprzednich filmów ich reżysera Paula Feiga takich jak Druhny (2011) -feministyczną produkcją przepełnionym odważnym humorem. Są stosunkowo zachowawczy, skupieni na akcji i stanowią niemal dokładne odwzorowanie oryginału. Na ekranie zobaczymy te same bronie, kostiumy, lokacje, a nawet słynny samochód.


Jednego jednak Pogromcom duchów zabrakło. Poprzednia wersja, będąca w rzeczywistości opowieścią o grupie nieprzystosowanych nerdów, choć zachwyciła widownię pomysłowością, z pewnością nie rozbawiła jej do łez. Żarty w znacznej większości wywoływały jedynie wzruszenie ramion lub wręcz przechodziły całkowicie niezauważenie. Komediowy sznyt produkcji nadawały jedynie starania obsady z Billem Murrayem na czele, który zdecydowanie wyróżniał się na tle kolegów. Niestety kobieca wersja filmu zawodzi właśnie w tym względzie. Wbrew oczekiwaniom Melissa McCarthy nie udźwignęła ciężaru swojej roli, a jej żarty gubią się w gąszczu pseudo fachowej nomenklatury i efektów specjalnych. Znacznie lepiej od niej spisują się Kate McKinnon w roli ekscentrycznej Holtzmann oraz Chris "Thor" Hemsworth jako głupiutki recepcjonista (na którego niewykorzystane komediowe umiejętności wskazywałam już kiedyś przy Łowcy i Królowej Lodu).


Mimo zachwycających duchów i znakomitego CGI, now(i/e) Ghostbusters rozczarowują. Lepiej nie psuć sobie wspomnień i nadal żyć z wyidealizowany obrazem oryginalnej wersji.



niedziela, 3 lipca 2016

"Jak urządzić orgię w małym mieście" // "Agent i pół"

Jeszcze zanim udam się na wywczas, chcę podzielić się szybkimi refleksjami na temat dwóch filmów, które zobaczyć można obecnie na ekranie polskich kin. Oprócz dzielenia sal w multipleksach łączy je coś jeszcze - obie reklamowane są jako komedie. I obie zupełnie nie są śmieszne.

"Jak urządzić orgię w małym mieście" / "How to Plan an Orgy in a Small Town"

Ta kameralna produkcja rozgrywa się na terenie małego miasteczka, rozsławionego za sprawą serii książek przypominającą do złudzenia inny kanadyjski hit: "Anię z Zielonego Wzgórza". Z powodu śmierci autorki do miasta przyjeżdża jej córka Cassie (Jewel Staite, znana jako Kaylee z serialu Firefly), która niegdyś opuściła je w atmosferze skandalu. Znana z frywolności i swobody obyczajowej dziewczyna zostaje poproszona przez lokalsów o zorganizowanie... orgii. 

Na pocieszenie Jewel Staite w Firefly
Filmowi daleko jest do śmieszności i trudno znaleźć w nim udane gagi czy dowcipy. Również tytułowa orgia jest raczej kuriozalna niż zabawna. Choć należy przyznać, że film dość celnie ujmuje stereotypową atmosferę małego miasteczka, w którym nic nie jest takim, jakim się wydaje, a frustracja, spełnienie i rutyna mieszkają po sąsiedzku. Poszukującym lekkiej komedii na wieczór film stanowczo odradzam - zamiast śmiechu waszym towarzyszem podczas seansu będzie raczej uczucie niesmaku i zażenowania. 

"Agent i pół" / "Central Intelligence" 


Główny bohater Agenta i pół (Dwayne Johnson) był wyśmiewany w liceum z powodu nadmiernej tuszy. Po latach wraca do szkoły z dwóch powodów: po pierwsze chce wziąć udział w zjeździe absolwentów, a po drugie musi zwrócić się o pomoc w rozbiciu międzynarodowego spisku do swojego dawnego kolegi, niegdysiejszej gwiazdy sportu, a obecnie znudzonego życiem księgowego (Kevin Hart). 


Wbrew swojej imponującej fizyczności, która predestynuje go do roli twardzieli, Dwayne Johnson posiada ogromne umiejętności komediowe. Niestety Agent i pół nie jest ich dobrym przykładem. 
Nie zawinił tu jednak ani żaden z aktorów (chemia między Kevinem Hartem a The Rockiem jest jak najbardziej obecna) ani sama historia, która niesie w sobie tak pozytywne przesłanie, że powinna być pokazywana wszystkim dzieciom dręczonym w szkole przez rówieśnikom. Zawinił scenariusz, który wyraźnie nie respektuje klasycznej zasady trójaktowości, przez co film wydaje się dziwnie przegadany i sztucznie przedłużony (dokładnie do 116 minut). Niedawne 21 Jump Street (oraz jego sequel: 22 Jump Street) choć prostackie i mało wyszukane, poradziło sobie z podobną fabułą znacznie lepiej.