sobota, 28 stycznia 2017

"Manchester by the Sea"


- Boże, jakie to smutne! - aż chce się zakrzyknąć po seansie Manchester by the Sea i właściwie trudno znaleźć lepsze podsumowanie dla tego filmu. 

"Żyć trzeba, to najważniejsze" - kazał mawiać swoim literackim bohaterom Jarosław Iwaszkiewicz. Grany przez Caseya Afflecka Lee nie jest co do tego przekonany. Żyje właściwie tylko siłą rozpędu, bez energii, trwa pomiędzy miejscami i decyzjami. Jego przerażająca przeszłość sprawiła, że jest wewnętrznie martwy, nie potrafi nawiązać relacji oraz wyrażać uczuć. Przygnębiającą wiadomość o śmieci brata przyjmuje z kamienną twarzą i cichym "Oh", choć trzeba zaznaczyć, że podobnie reaguje na otrzymane od atrakcyjnej kobiety zaproszenie na obiad czy zatkaną rurę w kuchni. 

To nie jest jednak to same ciche i spokojne "Oh", którym zadziwiającą rzeczywistość kwitował Paterson. Lee nie wierzy w siebie i świat, a powierzone zadanie opieki nad nastoletnim bratankiem przerasta go i potęguje dotychczasowe wyobcowanie. Przynajmniej początkowo. 


Manchester by the Sea to film dość trudny formalnie, rozgrywający się równocześnie na kilku, niewiele się od siebie różniących planach czasowych. Podobny sposób organizacji opowieści może chwilami powodować wrażenie zakłopotania, jednak to właśnie utrudnione odkrywanie tragicznej historii Lee jest jednym z najatrakcyjniejszych elementów filmu.


Lejący się z ekranu smutek bywa przełamywany przez sceny absurdalne, groteskowe, a czasem po prostu śmieszne: nosze nie chcą się złożyć i zacinają się przy drzwiach ambulansu a powierzony pod opiekę Lee nastolatek wyraźnie nie rozumie pojęcia "monogamia". Całość dopełnia niezwykła rola Caseya Afflecka, który udowadnia, że jest zdecydowanie bardziej utalentowany od brata. Manchester by the Sea wywołuje łzy autentycznego smutku, jest też całkowitym przeciwieństwem podnoszącego na duchu Patersona i przywracającego wiarę w marzenia La La Landu. Ale podobnie jak pozostałe tytuły przypomina, że trafił nam się wyjątkowo dobry filmowy sezon.

A już jutro - Sztuka kochania. Będzie się działo (if you know what I mean)!


czwartek, 19 stycznia 2017

Aktualnie w kinach

Niestety z braku czasu nie dam rady napisać o każdym z poniższych filmów osobno. Szkoda jednak byłoby nie odnieść się do nich w kilku krótkich, żołnierskich słowach, dlatego postanowiłam zastosować oszukańczy chwyt i wrzucić wszystkie do jednego posta. Jeśli wybieracie się w ten weekend do kina (albo po prostu chcecie wiedzieć co tam piszczy), zapraszam do czytania!

"Wielki mur" / "The Great Wall" 
premiera: 13 stycznia

Wielki mur to, za przeproszeniem, chińskie dziadostwo. Kompletnie niepotrzebne, za drogie, zbyt plastikowe i psujące się od razu po kupieniu. Sztywne, sztuczne dialogi, pisane chyba przez program komputerowy, po krótkim czasie wzbudzają salwy śmiechu, podobnie jak napuszony Matt Damon, sceptyczny agent Peña (Pedro Pascal) i groteskowy Willem Dafoe. Najlepiej w tym wszystkim wypadają tłumy kolorowych Chińczyków, którzy wykorzystują wszystkie, nawet najbardziej surrealistyczne sposoby do walki z napierającym na Wielki Mur wrogiem. To już nie jest ten sam Zhang Yimou.  

"Assasin's Creed"
premiera: 6 stycznia

Mimo wykorzystania sprawdzonego reżysersko-aktorskiego składu z całkiem niezłego Makbeta (2015), filmowa wersja gry Assassin's Creed poraża ilością wątków, zwrotów akcji i tajemnic, które praktycznie uniemożliwiają śledzenie fabuły. Twórcy za wszelką cenę starają się nadać głębię absurdalnej historii, zapominając, że tym razem nie mają do czynienia z tekstem Szekspira. Podobnie Michael Fassbender, który choć dwoi się i twoi, staje się jedynie karykaturą samego siebie. Może nie jest to tak złe, jak słynne adaptacje Uwe Bolla, ale i tak szkoda waszego czasu. [Więcej na: http://www.offcamera.pl/aktualnosci/wiele-halasu-o-nic]

"Powidoki"
premiera: 13 stycznia

Rozumiem i doceniam przesłanie zawarte w ostatnim filmie Andrzeja Wajdy - nawet w najtrudniejszych czasach nie należy iść na kompromis z własnym sumieniem. Trzeba być niezachwianym w swoich poglądach, niezależnie od ceny, jaką później przyjdzie zapłacić. Wspaniała i trafna myśl, również współcześnie. Ale czy na prawdę nie dało się zrobić tego filmu lepiej? Bronisława Zamachowska to przypuszczalnie najgorsza dziecięca aktorka w historii, a wiernie śledzący filmowego Strzemińskiego (Bogusław Linda) tłumek studentów to chyba członkowie gimnazjalnego kółka teatralnego, przebrani (a nie ubrani) w stroje z epoki. Smutne postscriptum. 

"Las, 4 rano"
premiera: 20 stycznia

W najbliższej przyszłości będę miała przyjemność spotkać Jana Jakuba Kolskiego, reżysera Las, 4 rano, co pewnie znacząco wpłynie na moje postrzeganie tego filmu. Jak na razie, wygląda na to, że reżyser zostawił "Jańcioland" daleko za sobą, a magiczny świat polskiej prowincji nie jest już dla niego wystarczająco intrygujący. Las, 4 rano to surowy, pesymistyczny i dość mroczny film o trudnej formie i niespecjalnie sympatycznych postaciach. Osobista tragedia reżysera tłumaczy tego rodzaju podejście do tematu, jednak całość pozostawia po sobie niedosyt. Można było iść jeszcze o krok dalej, mogło być znacznie lepiej. 

💙"La La Land"💙
premiera: 20 stycznia

Zachwycający, wzruszający, romantyczny, a przy tym niegłupi. La La Land to zdecydowanie najlepsze, co widziałam ostatnio w kinie (i poza nim). Historia pary zakochanych, która początkowo nie pała do siebie sympatią, jednak później nie może bez siebie żyć, to sprawna mieszanka melodramatu, musicalu i dramatu. To również pieczołowicie kontrolowany wulkan energii, który uspokaja się tylko po to, by po chwili wybuchnąć z niespotykaną siłą. W La La Land nie brakuje też pomysłowych zdjęć, znakomitych ról, wpadających w ucho piosenek i niskiego ukłonu w stronę dawnego Hollywood. Damien Chazelle, reżyser fenomenalnego filmu Whiplash (2014) po raz drugi urzeka i porusza widownię, a przy okazji dostarcza nowej energii skostniałemu gatunkowi. Więcej takich filmów!!! 

"Zombie Express" / "Boo-san-haeng"
premiera: 20 stycznia

Lektura obowiązkowa dla fanów serialu The Walking Dead oraz wszystkich pozostałych dzieł o wygłodniałych zombie.* Tym razem akcja rozgrywa się w koreańskim pociągu przemierzającym pogrążający się w chaosie kraj. Potwory biegają, zarażają i zjadają jak zwykle, ale całość zrobiona jest niezwykle pomysłowo oraz z ogromną dbałością o szczegóły. Dzięki temu oprócz sporej ilości krwi, na ekranie widzimy też odbicie społecznych i ekonomicznych problemów Koreańczyków, a także klasyczną opowieść o weekendowym, zapracowanym ojcu, próbującym naprawić relację z córką. Zombie Express to najlepszy przykład, że można robić filmy krwawe, ale z pomysłem.  

"Manchester by the Sea"
premiera: 20 stycznia

Wiele na temat tego filmu niestety nie powiem, z prostego powodu: nie udało mi się go jeszcze zobaczyć. Jednak wieść niesie, że to coś wspaniałego, a rola Caseya Afflecka to pewny Oscar. Biegnę do kina żeby się przekonać! Może się tam spotkamy?

* Z tego rodzaju tekstów polecam szczerze wyprodukowany przez słynną wytwórnię The Asylum (tak, to ci od Sharknado) , prześmiewczy serial Z Nation. To, co tu się dzieje, przechodzi ludzkie pojęcie! I tak, jest też zombienado. 

poniedziałek, 2 stycznia 2017

"Paterson"

Paterson Jima Jarmuscha opowiada o codzienności. Nie o pełnych akcji i wielkich zachwytów wyjątkowych momentach, które zdarzają się nam od wielkiego dzwonu, ale o codziennym porannym wstawaniu, śniadaniach, dojazdach do pracy. Jarmusch swoim filmem przypomina, jak w gąszczu tych powtarzalnych czynności nie dać się pochłonąć nudzie i monotonii. Doskonałym lekarstwem jego zdaniem jest zachwyt nad drobiazgami, małymi odpryskami rzeczywistości, wcale nie tak zwykłymi jak mogłoby się pozornie wydawać. To właśnie one stanowią istotę życia, z czego doskonale zdaje sobie sprawę Paterson (Adam Driver), tytułowy bohater filmu*, stawiający właśnie codzienne błahostki za punkt wyjścia swojej poezji, nieustannie pisanej na kolanie i w tak zwanym "między czasie" .


Artystycznym wzorem da Patersona jest amerykański poeta William Carlos Williams, autor m.in. tomiku wierszy "Paterson" skupiającego się na lokalności oraz podporządkowanego zasadzie "No ideas but in things". Pozwolę sobie dodać, że Williams jest również moim osobistym mistrzem opowiadania o oczywistościach i drobnych przyjemnościach. Z całego serca polecam jego wiersze (krótkie i proste, więc można je czytać bez problemu w oryginale), np. "To a Poor Old Woman":

To a Poor Old Woman
munching a plum on
the street a paper bag
of them in her hand

They taste good to her
They taste good
to her. They taste
good to her

You can see it by
the way she gives herself
to the one half
sucked out in her hand

Comforted
a solace of ripe plums
seeming to fill the air
They taste good to her


Wyjątkowo łatwo jest zdyskredytować twórczość Williamsa uznając ją za trywialną, oczywistą i zupełnie przeciętną. Dokładnie to samo zrobić można z Patersonem. Pytanie jednak - po co? W tej prostocie jest przecież metoda, a kiedy uważnie rozglądamy się wokół siebie, trudno odmówić poecie i jego współczesnemu porte parole słuszności. Starsza pani pochłaniająca wczoraj pączka w tramwaju numer 4 (której ukradkiem przyglądałam się w niemym zachwycie) to tylko jeden z wielu przykładów. 

Jarmusch zadaje w Patersonie prowokacyjne pytanie o istotę twórczości. Robi to w sposób prosty, lecz dosadny, zestawiając postać tytułowego bohatera (skrytego introwertyka z sercem na dłoni, który mimo talentu nigdy nie nazwałby siebie "poetą") z jego niemal karykaturalną żoną (wspaniała Golshifteh Farahani), której każde działanie skupia się na jakiejś formie tworzenia. Intensywna potrzeba kreacji wpływa przede wszystkim na wygląd samej bohaterki i przestrzeń domu, gdyż ona sama, zmieniająca zainteresowania jak rękawiczki, nie jest w stanie znaleźć sobie stałego zajęcia. 


Paterson i jego (nad)twórcza żona są jak woda i ogień. Mimo to, tolerując swoje mniejsze lub większe dziwactwa są w stanie prowadzić szczęśliwe, wspólne życie, przerywane jedynie czasami kryzysami czy drobnymi odstępstwami od reguły. Można uznać (choć pewnie wielu będzie zżymać się na tego rodzaju truizm), że pozostającym na dalszym planie, jednak nieustannie obecnym tematem Patersona jest miłość. Ponownie - nie ta widowiskowa, namiętna i zniewalająca, lecz przytulna, kameralna, codzienna i zwykła, jak wspólne niedzielne poranki. Taka hygge, jak powiedzieliby Duńczycy 😉


Trudno wyobrazić sobie lepszy film na łagodne przejście pomiędzy 2016 a 2017 rokiem. Koniecznie idźcie na Patersona. A więcej wierszy Williama Carlosa Williamsa znajdziecie na przykład TU. Gorąco polecam! 💗

*Paterson to zarówno nazwisko głównego bohatera, jak i zamieszkiwane przez niego miasto w stanie New Jersey.