czwartek, 22 grudnia 2011

"Wymyk"

Recenzja z cyklu: "lepiej późno niż wcale".

Mam z tym filmem spory problem. Lansowany jest jako "najlepszy polski film 2011 roku", został nagrodzony w Gdyni i na Warszawskim Festiwalu Filmowym. A za razem jest niezwykle konwencjonalny formalnie, wręcz szkolny, ma bardzo słabe dialogi i traktuje widza jak ćwierćinteligenta, który nie ma żadnych umiejętności w odczytywaniu dzieła filmowego. Bzdura! Polscy widzowie są naprawdę wyrobieni. Luki, kompozycje otwarte i niedopowiedzenia prowokują nas do rozmowy i rozmyślań, nie czujemy się przy nich zawstydzeni i zagubieni!

Tematyka filmu daje pole do popisu. Niestety, twórcy nie wykorzystują tego potencjału. Dwóch braci, ich ciągła rywalizacja, problemy prowincjonalnych biznesmenów i niezwykle ciekawe pytanie: czy od ludzi można wymagać bohaterstwa?

Po filmie zostaje nam w pamięci dokładnie jedna scena (której z oczywistych względów nie opiszę) i bardzo dobra rola Więckiewicza. Ale na Boga, czy w Polsce nie mamy innych aktorów?

[W recenzji pozwoliłam sobie wykorzystać wnioski z dyskusji z Moniką Bysiną, którą z tego miejsca pozdrawiam :) ]

środa, 21 grudnia 2011

"Margin Call" ("Chciwość")

Premiera kinowa: 26.12

Kiedy film przedstawia problemy ludzi, którzy zarabiają rocznie 86 mln dolarów, mogłoby się wydawać, że opowiada o zupełnie innej rzeczywistości i zupełnie innym świecie. Ale "Margin Call" próbuje nas przekonać, że przedstawiciele wielkiego biznesu rządzący światem z gabinetu na Manhattanie mają dokładnie te same problemy co zwykli zjadacze chleba. I chcą tego samego: przetrwać. Tylko, że w ich przypadku przetrwanie polega na poważnym zaburzeniu światowej gospodarki, a nie kupieniu karpia taniej o 1,50zł.

Rekiny biznesu z "Margin Call" chodzą z zamglonym wzrokiem wbitym w przestrzeń, niczym Rain Man mnożą w pamięci wielkie liczby i posługują się absolutnie niezrozumiałym żargonem. Na szczęście dzięki postaci granej przez Jeremy'ego Ironsa (który zdaje się być kompletnym ekonomicznym ignorantem) sprawy są nam wyjaśnione i pięknie zilustrowane metaforą "ogromnego worka ekskrementów" .

Mimo, że moją wiedzę ekonomiczną można porównać z poziomem przeciętnego czytelnika "Faktu", ten film mnie zainteresował. Nie oczekujcie jednak fajerwerków, zwrotów akcji, ponadprzeciętnych aktorskich popisów. Tutaj liczy się tylko historia. I to na dodatek bez zakończenia.

środa, 14 grudnia 2011

"Ilu miałaś facetów?"

Takie filmy nie powstają po to, żeby podczas żmudnej analizy głowili sią nad nimi studenci filmoznawstwa. Mają być tylko łatwym źródłem zarobku dla krytyków (którzy przy minimalnym wysiłku intelektualnym mogą zarobić na napisanej przez siebie recenzji) i filmem dla randkowiczów, którzy nie są specjalnie zainteresowani fabułą oglądanego dzieła. Czasami zdarza się, że filmy te są odskoczniami od przytłaczających przeżyć. W ramach wytłumaczenia, oglądnęłam ten film w ramach egzystencjalnego kryzysu po "Salo czyli 120 sodomy".

Cukierkowe kolorki, wtórność i powtarzalność. Gagi i motywy z innych filmów (początek żywcem przekopiowany z "Druhen", domyślam się, że nie w ramach wyrafinowanej gry z widzem i zjawiska intertekstualności). Na osłodę życia mamy wspaniale zbudowanego kapitana Amerykę (Chris Evans) i wielką miłość, która pozwala nam na bycie sobą.
I chociaż film jest głównie o liczeniu, to nie jest przeznaczony dla matematyków. Liczy się tu tylko do 20 i tylko partnerów seksualnych. Strata czasu, chyba, że szukacie pretekstu do zjedzenia naczosów w multipleksie.

niedziela, 4 grudnia 2011

"Wyścig z czasem"

Przyzwoita rozrywka na mało wymagającym poziomie. Już na samym początku otrzymujemy zapewnienie, że film nie będzie wglębiał się w naukową stronę przedstawionego problemu. Zakończyła się era dolara, euro i złotówki. Teraz jedyną obowiązującą walutą jest czas. I nie należy wnikać jak do tego doszło - jesteśmy zapewniani ustami Justina Timberlake'a, który, ku mojemu zdziwieniu, ostatnio częściej występuje w filmach niż teledyskach.
Minusem filmu są patetyczne dialogi o nieuchronności śmierci i niemożliwości uzyskania nieśmiertelności. Jednak nawet to jesteśmy w stanie przeżyć, żeby zobaczyć pełną gracji walkę z systemem w wykonaniu duetu Amanda Seyfield - Justin Timberlake. I chociaż nie mają finezji Bonny i Clyde'a, ich nieustanną bieganinę ogląda się przyjemnie. A kiedy dodamy do tego troche niewykorzystanego Cilliana Murphy'ego, serialowe gwiazdki - Vincent Kartheiser ("Mad Men"), Johnny Galecki ("Big Bang Theory") oraz idola nastolatek w zupełnie nowym emploi (Alex Pettyfer) otrzymamy idealny film na niedzielny wieczór.
Mimo trywialności "Wyścig z czasem" pomoże wam nabrać lekkiego dystansu do poniedziałkowego pośpiechu.
Bo czas to nie tylko pieniądz.

piątek, 2 grudnia 2011

Saga "Zmierzch": Przed świtem. Część 1

Uprzejmie przepraszam wszystkich jeśli przekręciłam nieco tytuł, ale takich kombinacji alpejskich to już dawno nie widziałam.

Tak, siadając do tego filmu miałam już swoje wyobrażenia i uprzedzenia. Ale tak dzieje się w przypadku wszystkich filmów, które oglądam i niektóre wychodzą z tej sytuacji obronną ręką. Niestety, "Przed świtem" to film gdzie wszystko jest złe. Aktorstwo jest złe. Scenariusz jest zły. Klimat i scenografia są złe. Podział filmu na dwie części jest zasadny - wiadomo, każdy chce zarobić. W przypadku "Harrego Pottera" to się sprawdziło i pewnie myślano, że tak samo zdarzy się i w tym przypadku. Nic bardziej mylnego. Film stał się rozlazły i frustrujący. Stał się filmem z prymitywnym montażem i bezsensownymi skrótami fabularnymi. Nie znalazłam tam nic godnego uwagi. To niepodpada nawet pod kamp.

To po prostu niezwykle naiwny i frustrujący mormoński moralitet, który w pierwszej połowie sublimuje seksualne obawy nastolatek przed inicjacją, a w drugiej wmawia, że aborcja jest zła i be. Oczywiście robi to w atrakcyjnym i modnym wampirycznym stylu skrępowanego strachem i niepewnością nieśmietelnego impotenta.

Wszystkie legendy jakie słyszeliście o tym filmie są prawdziwe. (SPOILER ALERT!) Tak, ciąża wyżera Bellę od środka. Tak, Edward przegryza pępowinę. Tak, Jacob ściąga koszulkę już w pierwszej minucie filmu.

Ale tak naprawdę nieważne co tu napiszę. Ten film i tak odniesie sukces finansowy, w niektórych kręgach zostanie okrzyknięty estetycznym i kultowym wydarzeniem roku. Syzyfowa praca.

piątek, 25 listopada 2011

"Psy"

Za sprawą tego filmu łamię zasadę decorum rządzącą moim blogiem i piszę o filmie sprzed 20 lat. Amazing.

Epoka tranformacji ustrojowej kojarzy mi się z brzydkimi marynarkami i kasetami video. Moi rodzice, kierując się troską o mój prawidłowy rozwój mentalno-emocjonalny zawsze twierdzili, że "Psy" to zbyt ostry film, i idź już dziecko lepiej oglądaj Van Damme'a. ("Uniwersalny żołnierz". Ah.)

Pewnie dlatego teraz, w roku 2011, ten film tak na mnie wpłynął. Nie mogłam oderwać się od wspaniałych, industrialnych zdjęć Edelmana, cwaniackich dialogów, lejącej się hektolitrami wódki i wstrętnych gierkowskich wystrojów wnętrz. Franz Maurer, anachroniczny, poruszający się w szarej strefie moralności, choć nadal idealny mężczyzna, który wypowiada niezapomniane dialogi polskiego kina i bez skrupułów jest w stanie zabić swojego najlepszego przyjaciela "w imię zasad, skurwysynie."

Jak to się stało, że polska kinematografia ewoluowała z "Psów" w kierunku "To nie tak jak myślisz kotku", "Wyjazdu integracynego" czy innego niezpomnianego dzieła z Piotrem Adamczykiem i Tomaszem Karolakiem? Czy rzeczywiście posunęliśmy się naprzód? Czy rzeczywiście bardziej zaawansowane technologicznie znaczy lepsze?

Absolutnie bezsensowny post, nie posuwający akcji bloga do przodu. Zaleca się wyciąć podczas montażu.

czwartek, 17 listopada 2011

"Niebezpieczna metoda"

Film uparcie twierdzi, że górskie, szwajcarskie pałacyki generują patologie i seksualne dewiacje, podobnie jak amerykańskie domki na przedmieściach.
Opresyjna seksualność, w naszych czasach, to dość mainstreamowy temat. Dlatego bez zanurzenia w epokę Freuda, nie jesteśmy w stanie zrozumieć skandaliczności (i nowatorstwa) jego teorii. Niestety film nie gwarantuje nam klimatu tamtych czasów. Gwarantuje nam za to lejącą się z ekranu cukierkowość i tyrolską malowniczość. Ma nam uzmysłowić, że każda idylla ma swojego trupa w szafie, którym czasem jest pozamałżenski romans, a czasem analna fiksacja. Film potwierdza też nieśmiałe teorie jakoby to psychiatrzy byli ludźmi z problemami, a każdy aktor (w tym przypadku aktorka) marzy o roli wariata.

W filmie mało się dzieje, ale wiele się mówi, niestety bez specjalnie ciekawej puenty i błyskotliwych dialogów. Michael Fassbender jest kompletnie bezbarwny, Viggo Mortensen próbuje nadać swojej postaci bardziej ludzki wymiar, choć nie odnosi pełnego sukcesu, a u Keiry Knightley najbardziej porusza ekstremalnie wysunięta dolna szczęka i przedziwny akcent. Zniknął gdzieś unikalny styl Cronenberga! Pora umierać.

wtorek, 1 listopada 2011

"Służące"

Jak pokazał "Obywatel Milk" da się robić dobre filmy o dyskryminacji i problemach społecznych. "Służącym" sporo do tego wzoru brakuje. Dla wszystkich zrozumiała jest waga przedstawionego problemu, ale filmowi nie zaszkodziłaby odrobina dynamizmu (i nieco krótszy metraż). Zwiastun przekonuje znacznie bardziej. Jedyne wnioski z filmu: autentyczność to cecha czarnych, a nonkonformizm, choć jest trudny, to jest również opłacalny.
Warto sobie jednak uświadomić, że fundamenty amerykańskiego snu są mocno ubrudzone i ten film, szturchając i ciągnąc za rękaw jak upierdliwe dziecko, nam o tym przypomina.

Premiera kinowa: 4.11.2011

poniedziałek, 31 października 2011

"Habemus papam - mamy papieża"

Krótko mówiąc: wielkie niezdecydowanie. Zupelnie nie wiadomo o co chodzi reżyserowi - o czarną komedię? Za tym przemawiałyby świetne sceny podczas konklawe. A może chodziło o demaskatorstwo zakłamania Watykanu? A może o dramat człowieka, który bardzo nie chce zostać papieżem? Nino Morettiemu przydałaby się dogłębna psychoanaliza by dotrzeć do istoty jego niezdecydowania. To pewnie deficyt opieki rodzicielskiej. Brak zdecydowania wykończył ten film. Widz targany jest skrajnymi emocjami, a Moretti nie wie czy chce być Woodym Allenem z czasów "Annie Hall" czy może "Września".

Ale to społecznie przydatny film. Ludzka twarz kościoła, brak monumentalizmu i sztucznych uwzniośleń. Po wszystkich "Karolach" i innych perełkach - to miłe urozmaicenie.

niedziela, 30 października 2011

"Jane Eyre"

Ciemniej i poważniej niż u Jane Austin. Wspaniałe posępne dwory i celtyckie krzyże, szaroburość, a nawet wyjątkowo nietwarzowe fryzury tworzą historię oszczędnego angielskiego romansu - spełnienia marzeń kobiet o romantycznej miłości. Mężczyzna z tajemnicą, w tym przypadku przerażającą i determinującą przyszłość, w wykonaniu Michaela Fassbendera jest kimś na kształt pana Darcy, tyle że ze szczyptą frenezji i gotyku. I Jamie Bell, który przebył daleką drogę od czasów baletowych pląsów. Zbytnie (i całkowicie nieprofesjonalne) zaangażowanie emocjonalne w historię, może spowodować utonięcie we łzach, choć po samej Jane (Mia Wasikowska) nie widać wielokrotnie wspominanej w filmie pasji życia. Szacunek dla samego siebie w kapitalizmie i postmodernizmie staje się nieco anachroniczny. Ale nadal poruszają nas historie o miłości, w których purytański anglikanizm stara się wygasić wielką namiętność.

Recenzja śmierdząca Harlequinem. Ale i tak polecam.

sobota, 29 października 2011

"Dom snów"

Zgrabny. Wszystko do siebie pasuje, łącznie z Danielem Craigiem, który może grać na zmianę angielskiego dżentelmena i rosyjskiego zbira. (Prawdę mówiąc przez pierwsze pół filmu żeńska część widowni modli się by Craig cały czas chodził bez koszulki, a przez drugie pół - żeby rozpiął ten cholerny guzik w koszuli zapiętej pod samą brodę!). Każdy kolejny wątek ma być dla nas zaskoczeniem. I owszem, jest, ale na wieść o nim źrenice nie rozszerząją się, a ze skrajnie zaskoczonego widza nie wydobywa się okrzyk zdumienia. Pojawia się jedynie potakiwanie i lekko znurzone pytanie: "Co jeszcze się skomplikuje?". Trzeba  podjąć grę i na prawdę myśleć, co nie każdemu widzowi odpowiada (i po filmie może generować masę irytujących pytań). Brakuje polotu, elementów chwytających za serce i "tego czegoś". Od strony technicznej noc nowego, nawet sekwencje snu-koszmaru specjalnie nie zachwycają. Na halloweenowo-weekendowe wyjście do kina jak najbardziej, ale bez większych nadziei na ekstatyczne doznania (i zachowanie w pamięci). Have fun.

sobota, 22 października 2011

"Drive"

Film, któremu nic nie brakuje. Czasem film akcji ze strzelaninami i pościgami samochodowymi, czasem melancholijny dramat o samotności człowieka i trudnej miłości, a czasem emanująca przerażającą przemocą rzeźnia. Rzeczywistość, nawet przestępcza rzeczywistość, nie jest jednoznaczna i czarno-biała. Nawet tam zdarzają się prawdziwi bohaterowie (jak cały czas usilnie podpowiada nam ścieżka dźwiękowa, skądinąd świetna i niezwykle oryginalna). Chłopcy o skarconych twarzach i małomówności Rocky'ego Balboa, którzy pomimo ubrudzonej krwią kampowej kurtki rodem z lat '80, zachowują wewnętrzną czystość i szlachetność. I wiedzą co znaczy -  "do the right thing". Samotna jazda pustymi nadal budzi takie same emocje jak w czasach "Taksówkarza", a kiedy doda się do tego pięknie zabudowane kadry (scena na plaży) otrzyma się dzieło, po którym na prawdę ciężko spokojnie zasnąć. Ryan Gosling wreszcie mnie do siebie przekonał.

Wreszcie film, o którym można powiedzieć coś innego niż "można, ale nie trzeba". Trzeba. Koniecznie.

niedziela, 16 października 2011

"Baby są jakieś inne"

Film lokujący relacje damsko męskie na osi fascynacja - lęk - psychiczna kastracja, a za razem błyskotliwe sformuowanie generalnych prawd oparte w całości na aktorskim duecie Woronowicz (alias ks. Popiełuszko) - Więckiewicz, który niejedno, jak sugeruje jego poorane oblicze, już w życiu przeżył. Trochę zadumy, trochę bezmyślnego rechotania ze sfer fizjologiczno-seksualnych i trochę bełkotliwego żargonu gender studies. I niestety za dużo "koterskiego języka", który czasami zdaje się być jakby doklejony na siłę. Po tym filmie panie dwa razy się zastanowią i trzy razy zawahają przed każdym ziewnięciem.
Krótko mówiąc - film prosty jak precel.

sobota, 1 października 2011

"1920 Bitwa Warszawska"

Film - wydarzenie, który będzie pamiętany nie ze względu na fabułę, a ze względu na zastosowaną "nowinkę" technologiczną. Bądźmy dumni z naszego rodaka - Sławomira Idziaka, bowiem to on był prawdziwym twórcą tego filmu.
A dziwny to film, a własciwie ciąg (w większości) znakomicie zrealizowanych obrazów bez wyraźnego i mocnego spoiwa, za to z (miejscami) tragicznym montażem. Mało szalone lata 20. w połączeniu z romansem bez namętności, tworzą film, w którym postacie epizodyczne, a nawet statyści, grają lepiej niż protagoniści. Trzeci wymiar pokazał mistrzowskie dopracowanie dalszych planów, skrupulatną i godną podziwu dbałośc o szczegóły i rekwizyty (aż nasuwa się pytanie - czy był osobny specjalista od animacji flag i sztandarów?). W kwestii aktorstwa, można poczuć niedosyt. Świetny, bo wyrazisty Ferency, mdły Szyc i Natasza, którą najlepiej pozostawić bez komentarza. Niestety aktorzy nie mieli możliwości zagrania - mieli jedynie przyjść i zaprezentować się w charakteryzacji i stroju pewnej znanej postaci historycznej, a także przyciągnąć uwagę znaną twarzą i nazwiskiem.
Przerażająca jest scena śmierci księdza, grająca na bogojczyźnianych upodobaniach Polaków i balansująca na cienkiej granicy między wzruszeniem a tandetą, z wyraźnym zatoczeniem ku temu drugiemu. No i parę smaczków które pan Idziak zrobił ewidentnie dla właśnej satysfakcji, a których nie powstydziłby się Spielberg i "Szeregowiec Ryan". Swoją drogą to podobny film - pamiętamy z niego wspaniałe zdjęcia, poruszający temat i przewijające się znane twarze, ale nie pamiętamy banalnej fabuły.

Po filmie u widza pozostaje jedynie satysfakcja z dofinansowania polskiej kultury i sztuki, historyczny zamęt w głowie, fabularny niedosyt i niespełniona nadzieja. A miało być tak pięknie.

czwartek, 29 września 2011

"Mildred Pierce"

Określenie "telewizyjne arcydzieło" wydaje się być oksymoronem, ale pięcioodcinkowy mini-serial produkcji HBO "Mildred Pierce" wydaje się w pełni zasługiwać na to miano. Paraleliczny związek między Wielkim Kryzysem z lat 30. a obecną sytuacją gospodarczą ma przekazać prostą i uniwersalną wiadomość - nie ma sytuacji bez wyjścia, a gastronomia uczy życia, pokory i zarabiania pieniędzy. Mildred - grana przez olśniewającą "everywoman" Kate Winslet, pod groźbą głodu i niedostatku przezwycięża niechęć do niegodnej jej klasy, podłej i fizycznej pracy (kelnerstwo - sic!) i realizuje mało popularny dziś amerykański mit "od pucybuta do milionera". I choć droga do zamożności usiana jest kurczakowym tłuszczem, ciągłym zagniataniem ciasta i "dokonaniami" żmijowatej córki, to prowadzi do spokoju ducha i samorealizacji.

Duży budżet to dbałość o szczegóły, dopracowany scenariusz i gwiazdy. I dobre seriale.

środa, 21 września 2011

"Skóra, w której żyję"

O dziwo bardziej w klimacie "Samotnego mężczyzny" niż "Wszystko o mojej matce". Dopracowany do kilku miejsc po przecinku film, będący odejściem od liberalno-wielokolorowego świata LGBT na rzecz harmonii, symetrii i problemów współczesnej bioetyki. Prowokuje niewygodne pytania - jak wiele można zmienić w człowieku? Gdzie tkwi istota naszej tożsamości? I Banderas, któremu powrót do korzeni wyraźnie służy. Zdecydowanie lepiej prezentuje się w wersji hiszpańskiej niż amerykańskiej. Warto, warto, warto.

środa, 14 września 2011

"Druhny"

Początkowo fizjologiczno - seksualna orgia wydalania i wymiotowania, w której pieniądze dają szczęście a amerykańska klasa wyższa wyśmiewa się z życiowych nieudaczników-bankrutów. A później zaskakująco prawdziwa opowieść o żeńskiej przyjaźni, pokazująca, że świat kobiet to nie tylko róż i wysokie obcasy. Zaskakująco dobra demaskacja sztucznych amerykańskich uśmiechów i nieautentycznego zachwytu wszystkim co istnieje. I myli się ten, kto nazywa "Druhny" żeńskim odpowiednikiem "Kac Vegas". Inna kategoria, inny wymiar, większa uniwersalność. Pomimo rzygania.

poniedziałek, 12 września 2011

"Postrach nocy"

Lekarstwo na zmierzchomanię z ociekającym krwią i seksem Colinem Farellem. Amerykańskie dzielnice podmiejskich równych domków skrywają nie tylko perwersje i morderstwa, ale też siedziby wampirów. Daleko pada jabłko od Lyncha, ale nie warto zniechęcać się mało klimatycznym początkiem filmu. Im dalej, tym lepiej. I bardziej pastiżowo.

niedziela, 11 września 2011

"To tylko sex"

Pokolenie odnoszących sukcesy, dobrze ubranych i zarabiających krocie 30-latków żyjących kreowaną przez amerykańskie filmy ułudą to fundamentalny światowy problem. Elektroniczne gadżety i sex bez zobowiązań okazują się nie być lekarstwem na wielkomiejską samotność.
Było, było, było. I nie chodzi tu o postmodernistyczne i kampowe "było", a raczej znudzone spojrzenie widza oczekującego czegoś więcej niż tylko kolejnej bajki o prawdziwej miłości, kreowanej na bezpruderyjną komedię seksualną. Przykro to stwierdzić, ale ten film jest wszystkich tym, co krytykuje (więc pewnie koneserom gatunku się spodoba).

"O północy w Paryżu"

"Little movie that couldn't" czyli idealny film na niedzielne popołudnie. Pomimo przemycanych gdzieniegdzie filozoficznych refleksyjek na temat życia iluzjami i przeszłością, nie skłania do rozbudowanych przemyśleń. Magia Paryża nie działa zbyt mocno (być może dlatego że nie jesteśmy Amerykanami - "Powiadają, że dobrzy Amerykanie idą po śmierci do Paryża" O.Wilde), typowo allenowskiego humoru jest jak na lekarstwo, a Owen Wilson, mimo najszczerszych chęci, nigdy nie będzie prawdziwym neurotycznym nowojorskim intelektualistą. Perełka - Adrien Brody jako Salvador Dali (szalone spojrzenie, aura surrealizmu i nosorożce!). Filmowi brakuje tempa, czasami, aż wstyd to przyznać, czuć lekkie powiewy nudy i rutyny. Niespełniony sfrustrowany pisarz, nieudany związek i kryzys twórczy już nie raz się pojawił i bez rogowych okularów i niezrozumiałego uroku Woody'ego Allena, trudno go przełknąć po raz kolejny. Może, mistrzu Allen, warto zmienić ilość na jakość?