Film - wydarzenie, który będzie pamiętany nie ze względu na fabułę, a ze względu na zastosowaną "nowinkę" technologiczną. Bądźmy dumni z naszego rodaka - Sławomira Idziaka, bowiem to on był prawdziwym twórcą tego filmu.
A dziwny to film, a własciwie ciąg (w większości) znakomicie zrealizowanych obrazów bez wyraźnego i mocnego spoiwa, za to z (miejscami) tragicznym montażem. Mało szalone lata 20. w połączeniu z romansem bez namętności, tworzą film, w którym postacie epizodyczne, a nawet statyści, grają lepiej niż protagoniści. Trzeci wymiar pokazał mistrzowskie dopracowanie dalszych planów, skrupulatną i godną podziwu dbałośc o szczegóły i rekwizyty (aż nasuwa się pytanie - czy był osobny specjalista od animacji flag i sztandarów?). W kwestii aktorstwa, można poczuć niedosyt. Świetny, bo wyrazisty Ferency, mdły Szyc i Natasza, którą najlepiej pozostawić bez komentarza. Niestety aktorzy nie mieli możliwości zagrania - mieli jedynie przyjść i zaprezentować się w charakteryzacji i stroju pewnej znanej postaci historycznej, a także przyciągnąć uwagę znaną twarzą i nazwiskiem.
Przerażająca jest scena śmierci księdza, grająca na bogojczyźnianych upodobaniach Polaków i balansująca na cienkiej granicy między wzruszeniem a tandetą, z wyraźnym zatoczeniem ku temu drugiemu. No i parę smaczków które pan Idziak zrobił ewidentnie dla właśnej satysfakcji, a których nie powstydziłby się Spielberg i "Szeregowiec Ryan". Swoją drogą to podobny film - pamiętamy z niego wspaniałe zdjęcia, poruszający temat i przewijające się znane twarze, ale nie pamiętamy banalnej fabuły.
Po filmie u widza pozostaje jedynie satysfakcja z dofinansowania polskiej kultury i sztuki, historyczny zamęt w głowie, fabularny niedosyt i niespełniona nadzieja. A miało być tak pięknie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz