piątek, 9 stycznia 2015

"Whiplash"

Zwycięzca tegorocznego festiwalu w Sundance, "Whiplash" to strumień czystych, wciskających w fotel emocji. Zrobienie interesującego filmu o uczniu szkoły muzycznej, który na dodatek gra na perkusji w jazzowym big bandzie, brzmi jak misja niemożliwa. Mimo to, reżyserski debiutant Damien Chazelle wykonał ją popisowo.


Głównym bohaterem "Whiplash" jest ambitny i mocno zadufany w sobie 19-latek Andrew (Milles Teller), który marzy o wielkiej karierze muzycznej. Na swojej drodze spotyka szkolny postrach - dyrygenta Flechera (J. K. Simmons), bezwzględnego perfekcjonistę, wprowadzającego wojskowy rygor w prowadzonej przez siebie orkiestrze. Andrew, ku swojej radości, otrzymuje posadę perkusisty w zespole, jednak nie wie, że to dopiero początek jego prawdziwej fizycznej katorgi i psychicznego upodlenia.


Fabuła brzmi pozornie znajomo, ale uwierzcie mi, wcale taka nie jest. Otrzymujemy opowieść o oryginalnym i bardzo wieloznacznym przesłaniu - prawdziwą wielkość i wirtuozerię można osiągnąć jedynie indywidualną, cieżką pracą, która na dodatek wcale nie gwarantuje satysfakcji, radości, przyjaźni i poważania w środowisku. To samotna droga na szczyt, którego być może w ogóle się nie osiągnie. Nikt nie poklepie tu nikogo po ramieniu i nie powie "dobra robota". Jedyne co można otrzymać, to mocny kop w tyłek i zlecenie kolejnych ćwiczeń.


"Whiplash" zapełnia niesamowita chemia pomiędzy aktorami - Millesem Tellerem i J.K. Simmonsem. Młodzieńcza buta zderza się tu z cynicznym podejściem autokratycznego starego wyjadacza. Właściwie nie ma po co analizować i rozkładać na czynniki pierwsze filmu, który niemal od samego początku otwiera nasze usta w akcie niemego podziwu. Jeśli jednak ktoś ma ochotę to zrobić, znajdzie fenomenalny, podporządkowany muzyce rytmiczny montaż, brawurową pracę kamery i nieco naiwną historię z drugim dnem, któremu daleko już do naiwności.


Nieco żałuję pośpiechu, w jakim pracowała ekipa "Whiplash" mając do dyspozycji jedynie 19 dni zdjęciowych. Być może więcej czasu pozwoliłoby twórcom na podkręcenie warstwy wizualnej filmu, co z pewnością potrafią - dowodzi tego otwierająca film, jazzowo-miejska sekwencja oraz niesamowity pojedynek w zakończeniu. Mimo mojego narzekania, "Whiplash" jest filmem na który warto poświęcić czas i pieniądze, niezależnie czy lubi się jazz, rock, pop czy disco polo. 

środa, 7 stycznia 2015

"Wielkie oczy" / "Big Eyes"

I tak oto rozpoczął się piąty rok mojej zabawy w blogowanie... :)


Margaret (Amy Adams) to młoda malarka, która decyduje się na opuszczenie męża i podróż wraz z córką do odległego, ale za to niezwykle artystowskiego, San Francisco. Zagrożona utratą dziecka, związuje się z malarzem amatorem o niewątpliwym uroku osobistym (Christoph Waltz), który jest zafascynowany jej obrazami przedstawiającymi smutne dzieci o wielkich oczach. Mężczyzna postanawia sprzedawać prace kobiety jako swoje i odnosi ogromny sukces. Z uśmiechem cwaniaczka zawłaszcza kolejne obrazy swojej małżonki, trzymając ją w domu w charakterze malarskiego niewolnika. I choć lata 50-te nie sprzyjają silnym i niezależnym kobietom, to Margaret, przy wsparciu uśmiechniętych świadków Jehowy (serio!) postanawia zawalczyć o swoje i odzyskać prawo do podpisywania się pod swoimi dziełami. 


"Wielkie oczy" to próba odpoczynku Tima Burtona od swojego popisowego stylu, który mieliśmy okazję zobaczyć jakiś czas temu w filmach "Frankenweenie" (2012) czy "Mroczne cienie" (2012). Niestety jest to próba wybitnie nieudana. Spływający gorzkim lukrem film próbuje być biograficzną opowieścią o zakłamanych latach 50-tych, w których każda instytucja gnębiła kobiety i uważała je jedynie za strażniczki domowego ogniska i/lub obiekty seksualnych pragnień. 


Ograniczona ekspresja filigranowej Amy Adams odbiera jednak historii tego rodzaju potencjał, nadając jej głębię papierowych wycinanek. Na dodatek biedny Christoph Waltz popada już doszczętnie w pułapkę Meryl Streep i na ekranie pokazuje coraz to większą gamę wygłupów, uśmiechów i wykrzywień, stając się karykaturą samego siebie. Nawet delikatnie zarysowany problem "Dzieła sztuki w dobie reprodukcji technicznej" nie ratuje filmu przez trywialnością i tandetnym sentymentalizmem. 


Moje sceptyczne nastawienie może być oczywiście spowodowane mieszanymi uczuciami co do obrazów autorstwa rzeczywistego pierwowzoru postaci kreowanej przez Adams - Margaret Keane, które uważam za mocno kiczowate. Mimo to, z pełną odpowiedzialnością twierdzę, że "Wielkie oczy" zdają się być wyreżyserowane przez kogoś kompletnie innego, kto jedynie podpisał się jako Tim Burton.

Lukrowanie, różowo, bez polotu i bez sensu. Popijcie ten film gorzką herbatą.