piątek, 14 grudnia 2018

Recenzja serialu "1983" (Netflix)

Chyba każdy z zaciekawieniem obserwował kolejne doniesienia na temat serialu 1983, pierwszej polskiej produkcji Netflixa. Zarys fabuły, będącej alternatywną wersją historii Polski intrygował, podobnie z resztą jak późniejsze informacje na temat twórców i obsady. Oczekiwania były wielkie, bo oto dzięki streamingowemu gigantowi cały świat miał przekonać się, że u nas też można robić dobre, wysokobudżetowe seriale. Niestety już od pierwszych polskich recenzji wiadomo było, że cel nie został w całości osiągnięty. 


Rodzimi krytycy punktowali sztucznie brzmiące dialogi, drewniane aktorstwo i ubóstwo inscenizacyjne. Do serialu nie przekonała ich nawet reżyserka części odcinków Agnieszka Holland, która na swoim Facebooku zarzucała recenzentom "bryndzlowanie się hejtem", przynależność do "hipsterskiej banieczki" i polecała wracać do gier komputerowych. Nie należę do osób miłujących bezpodstawny hejt, a mimo to przez 1983 ledwo przebrnęłam. Nie chodzi o to, że jest to serial specjalnie zły, ani tym bardziej należący do kategorii "tak złe, że aż dobre". To po prostu serial pełen zawiedzionych nadziei, dobitnie przypominający o miejscu Polski na świecie. 


Mam przemożne wrażenie, że 1983, stworzone swoją drogą przez mieszkającego w Polsce Amerykanina, Joshuę Longa, wyciąga z polskiej historii to, co za granicą znane, rozpoznawalne i atrakcyjne. To nie jest produkcja dla rodzimego widza, który od razu zauważa pewne ubóstwo świata przedstawionego, jego umowność i brak historycznej adekwatności. To produkt dla zagranicy, pewna fantazja na temat Polski, której główną cechą dystynktywną jest czas komunizmu. 1983 przypomina przypadek pierwszej okładki polskiego Vouge'a, który pokazywał spowity w smogu Pałac Kultury i Nauki. Dobre zdjęcie, ale czy aby na pewno odpowiednie na pierwszą w historii okładkę modowego czasopisma będącego synonimem luksusu?


Na prawdę nie próbuję się czepiać, ale 1983 jest serialem absolutnie nijakim, który ogląda się ciężko i z wysiłkiem. Bardzo szybko traci się zainteresowanie wszystkimi (bardzo licznymi) intrygami wtłoczonymi już do pierwszego odcinka, a także dalszymi losami bohaterów. Mimo pomocniczych napisów skrupulatnie informujących o datach i miejscach akcji, trudno zorientować się w którym planie czasowym (roku 1983 czy 2003) się aktualnie znajdujemy. Wszystko wygląda niemal identycznie, ukryte jest w półmroku i właściwie jedynie umieszczone tu i ówdzie płaskie ekrany przypominają, że znajdujemy się już w XXI wieku. Co więcej ani Robert Więckiewicz, ani Andrzej Chyra, ani tym bardziej aktorzy młodego pokolenia, tacy jak Maciej Musiał, Zofia Wichłacz czy Michalina Olszańska, nie są w stanie tchnąć życia w swoje postaci. Nie pozwala im na to nielogiczna i zagmatwana serialowa rzeczywistość oraz przerażające swoją sztucznością dialogi, jakby rodem z Google Translate.


W 1983 wiele jest ciekawych, lecz niewykorzystanych pomysłów. Z potencjalnych atrakcji, jakimi niewątpliwie były na papierze, przeradzają się w wywołujące zakłopotanie osobliwości. Warto w tym miejscu wymienić chociażby udekorowane pojedynczymi chińskimi lampionami wietnamskie dzielnice Warszawy, polski smartfon Traszka (bez funkcji telefonu!) czy prezydenta USA Ala Gora. W teorii ciekawe, w praktyce nieudane i niepotrzebne. Podobnie niestety jak cały serial.