czwartek, 29 września 2011

"Mildred Pierce"

Określenie "telewizyjne arcydzieło" wydaje się być oksymoronem, ale pięcioodcinkowy mini-serial produkcji HBO "Mildred Pierce" wydaje się w pełni zasługiwać na to miano. Paraleliczny związek między Wielkim Kryzysem z lat 30. a obecną sytuacją gospodarczą ma przekazać prostą i uniwersalną wiadomość - nie ma sytuacji bez wyjścia, a gastronomia uczy życia, pokory i zarabiania pieniędzy. Mildred - grana przez olśniewającą "everywoman" Kate Winslet, pod groźbą głodu i niedostatku przezwycięża niechęć do niegodnej jej klasy, podłej i fizycznej pracy (kelnerstwo - sic!) i realizuje mało popularny dziś amerykański mit "od pucybuta do milionera". I choć droga do zamożności usiana jest kurczakowym tłuszczem, ciągłym zagniataniem ciasta i "dokonaniami" żmijowatej córki, to prowadzi do spokoju ducha i samorealizacji.

Duży budżet to dbałość o szczegóły, dopracowany scenariusz i gwiazdy. I dobre seriale.

środa, 21 września 2011

"Skóra, w której żyję"

O dziwo bardziej w klimacie "Samotnego mężczyzny" niż "Wszystko o mojej matce". Dopracowany do kilku miejsc po przecinku film, będący odejściem od liberalno-wielokolorowego świata LGBT na rzecz harmonii, symetrii i problemów współczesnej bioetyki. Prowokuje niewygodne pytania - jak wiele można zmienić w człowieku? Gdzie tkwi istota naszej tożsamości? I Banderas, któremu powrót do korzeni wyraźnie służy. Zdecydowanie lepiej prezentuje się w wersji hiszpańskiej niż amerykańskiej. Warto, warto, warto.

środa, 14 września 2011

"Druhny"

Początkowo fizjologiczno - seksualna orgia wydalania i wymiotowania, w której pieniądze dają szczęście a amerykańska klasa wyższa wyśmiewa się z życiowych nieudaczników-bankrutów. A później zaskakująco prawdziwa opowieść o żeńskiej przyjaźni, pokazująca, że świat kobiet to nie tylko róż i wysokie obcasy. Zaskakująco dobra demaskacja sztucznych amerykańskich uśmiechów i nieautentycznego zachwytu wszystkim co istnieje. I myli się ten, kto nazywa "Druhny" żeńskim odpowiednikiem "Kac Vegas". Inna kategoria, inny wymiar, większa uniwersalność. Pomimo rzygania.

poniedziałek, 12 września 2011

"Postrach nocy"

Lekarstwo na zmierzchomanię z ociekającym krwią i seksem Colinem Farellem. Amerykańskie dzielnice podmiejskich równych domków skrywają nie tylko perwersje i morderstwa, ale też siedziby wampirów. Daleko pada jabłko od Lyncha, ale nie warto zniechęcać się mało klimatycznym początkiem filmu. Im dalej, tym lepiej. I bardziej pastiżowo.

niedziela, 11 września 2011

"To tylko sex"

Pokolenie odnoszących sukcesy, dobrze ubranych i zarabiających krocie 30-latków żyjących kreowaną przez amerykańskie filmy ułudą to fundamentalny światowy problem. Elektroniczne gadżety i sex bez zobowiązań okazują się nie być lekarstwem na wielkomiejską samotność.
Było, było, było. I nie chodzi tu o postmodernistyczne i kampowe "było", a raczej znudzone spojrzenie widza oczekującego czegoś więcej niż tylko kolejnej bajki o prawdziwej miłości, kreowanej na bezpruderyjną komedię seksualną. Przykro to stwierdzić, ale ten film jest wszystkich tym, co krytykuje (więc pewnie koneserom gatunku się spodoba).

"O północy w Paryżu"

"Little movie that couldn't" czyli idealny film na niedzielne popołudnie. Pomimo przemycanych gdzieniegdzie filozoficznych refleksyjek na temat życia iluzjami i przeszłością, nie skłania do rozbudowanych przemyśleń. Magia Paryża nie działa zbyt mocno (być może dlatego że nie jesteśmy Amerykanami - "Powiadają, że dobrzy Amerykanie idą po śmierci do Paryża" O.Wilde), typowo allenowskiego humoru jest jak na lekarstwo, a Owen Wilson, mimo najszczerszych chęci, nigdy nie będzie prawdziwym neurotycznym nowojorskim intelektualistą. Perełka - Adrien Brody jako Salvador Dali (szalone spojrzenie, aura surrealizmu i nosorożce!). Filmowi brakuje tempa, czasami, aż wstyd to przyznać, czuć lekkie powiewy nudy i rutyny. Niespełniony sfrustrowany pisarz, nieudany związek i kryzys twórczy już nie raz się pojawił i bez rogowych okularów i niezrozumiałego uroku Woody'ego Allena, trudno go przełknąć po raz kolejny. Może, mistrzu Allen, warto zmienić ilość na jakość?