piątek, 31 sierpnia 2012

"Premium Rush"

premiera USA: 24 sierpnia
premiera Polska: 12 października

Co może być fascynującego w codzienności nowojorskiego kuriera rowerowego?
"Premium Rush" pokazuje, że WSZYSTKO.

Ogromna dawka emocji, efektowne zderzenia i wywrotki. Czyli rowerowy pęd ulicami szalonego Nowego Jorku przedstawiony w formie trzymającego w napięciu filmu akcji!

Film absolutnie niehermetyczny - nie trzeba być wyznawcą dwukołowego kultu aby znakomicie bawić się podczas seansu, zasłaniając oczy przed wszechobecnym widokiem upadków, złamań i otarć.

Rowery, rowery, rowery, a oprócz tego bardzo dobrze zbudowana intryga i odrażający czarny charakter grany widowiskowo przez Michaela Shannona (rola warta Oscara!). Nie jest łatwo zbudować postać, do której widzowie będą czuli jedynie coraz większe obrzydzenie.

A na dodatek, wschodząca gwiazda: Joseph Gordon - Levitt, który, moim zdaniem, obok Ryana Goslinga, jest jednym z najciekawszych nazwisk młodego Hollywood.

Panowie i Panie (nie tylko rowerzyści) - KONIECZNIE!

poniedziałek, 27 sierpnia 2012

"Niezniszczalni 2" / "Expendables 2"

Kolejna wizyta w amerykańskim i kolejna wielka przygoda. Otóż. 

Pan w kasie sprzedał mi bilet na najnowszego Batmana. Pamiętając o poprawności politycznej nie będę obwiniać za to jego sięgającej ponad normę wagi, ani nieco ciemniejszej skóry. Jednakże posiadania złego biletu, zostałam wpuszczona do kina i na salę, aby zobaczyć wiekopomne dzieło: "Niezniszczalni 2".
Po zakończonym filmie, wyszłam dokładnie tą samą drogą którą weszłam, podobnie jak większość widowni. I rozeszliśmy się na kolejny film! I na kolejny! I na kolejny! Zero kontroli! Raz wejdziesz, możesz siedzieć do wieczora. Charlie i fabryka czekolady, Kaja i amerykańskie kino. Niesamowite. Następnym razem wezmę więcej jedzenia. 

Jedynymi osobami, którym ten film sprawił przyjemność, byli aktorzy, którzy mogli przypomnieć sobie swoje najlepsze lata i najlepsze filmy i znowu niszczyć wroga trzymanymi w jednej ręce karabinami maszynowymi.

"Rest in pieces"

Odrobina humoru, która bardzo rzadko śmieszyła oraz intertekstualne żarty, których rozpoznanie nie sprawia żadnej przyjemności.
Chuck Norris jako samotny wojownik o niesamowitych umiejętnościach, Jean Claude Van Damme w ciemnych okularach (lepiej gdyby ich w ogóle nie zdejmował...), podstarzały i sflaczały Sylvester Stallone, przerażający Dolph Lundgren (mierzący 195cm wzrostu inżynier chemii) oraz jedyny starzejący się z godnością Bruce Willis. I Jason Statham. Wspaniały jak zawsze.

"My shoe is bigger than this car" (Arnold Schwarzenegger o Smarcie)

Z pewnością pojawią się wobec mnie zarzuty: przecież wiedziała na jaki film idzie. Może nie zrozumiała konwencji? Moi drodzy, jako dziecko wychowane w latach 90 na kasetach VHS, o filmach akcji z powyższymi panami wiem wszystko i konwencja ta nie ma dla mnie żadnych tajemnic. Potrafię z zamkniętymi oczami odróżnić "Uniwersalnego żołnierza" od "Cyborga" oraz opowiedzieć o problemach polityczno-społecznych poruszanych w kolejnych częściach "Rambo". A pomimo tego "Niezniszczalni 2" (w przeciwieństwie do pierwszej części filmu!) mnie całkowicie zawiedli.

To jest nie film rozliczeniowy. To czysta zabawa, jaką zorganizowała sobie grupa emerytów, zapominając o istnieniu widzów i ich gustach. Panowie, nie tędy droga.

Jako film osobisty i podsumowujący polecam "JCVD". Poruszający, zaskakujący, zastanawiający. Zwiastun poniżej.

http://www.youtube.com/watch?v=4z_6UfkQ-c0

I tym optymistycznym akcentem pozwolę sobie zakończyć opis filmu, który przypomniał mi, że wszyscy się starzejemy, czas płynie, a filmy powinno się robić dla widzów, a nie swojej własnej, hedonistyczno-egoistycznej uciechy.



niedziela, 26 sierpnia 2012

Rozprawa o metodzie wg Kai Ł.


Trochę bardziej teoretycznie i na poważnie. Osobiste refleksje na temat sztuki aktorskiej zainspirowane nauką do egzaminu z historii i teorii teatru, mentalnością Amerykanów oraz deszczowym Chicago. 

            Niezależnie od rejonu geograficznego, wszyscy aktorzy, twierdzą, że posługują się „Metodą”, choć przypuszczalnie niewielu z nich rozumie, na czym ona właściwie polega. Nie wiedzą również jak wiele niebezpieczeństw niesie ze sobą ta zwulgaryzowana wersja rosyjskiego oryginału.

            Konstantyn  Stanisławski, wielki rosyjski reżyser teatralny i teoretyk teatru, przeczuwał, że stworzona przez niego metoda aktorska zyska popularność i wielu zwolenników. Dlatego ostrzegał, aby nie podchodzić do niej jedynie formalnie i wyrywkowo. Mówił, że konieczne jest zrozumienie całego systemu, jego wszystkich aspektów i głębi. Pobieżne podejście do metody może być wręcz niebezpieczne, i to nie tylko dla sztuki, która stanie się sztuczna i nienaturalna, ale również dla aktora. Kiedy przypominamy sobie tragiczne losy gwiazd, takich jak Marilyn Monroe czy James Dean możemy z pełnym przekonaniem powiedzieć: To były prorocze słowa. 

            Metoda Stanisławskiego, w swoim pierwotnym zamyśle była niezwykle ironiczna. Z jednej strony oczekiwała od aktora znalezienia swojego prawdziwego „ja”, odkrywania nowych aspektów swojego jestestwa. Z drugiej strony oczekiwała, że wcieli się on w wiarygodny i naturalny sposób w kogoś zupełnie innego. Ten dualizm, nie został jednak przeniesiony na grunt amerykański. Lee Strasberg, który w 1951 roku został dyrektorem Actors Studio, skupił się tylko na jednym elemencie ze skomplikowanej metody rosyjskiego teoretyka. Odrzucił techniczne aspekty pracy aktora – takie jak rytm, rozwój fizyczny czy umiejętności praktyczne, na rzecz proponowanej przez Stanisławskiego „pamięci emocjonalnej”.

Amerykańska wersja metody, skupia się na tworzeniu prawdziwych i uczciwych emocji, każąc aktorom przypominać sobie własne przeżycia, by odnieść się do nich przy budowaniu postaci.  Amerykanie przekroczyli granicę nakreśloną przez Stanisławskiego. Pozwolili aktorowi w pełni zespolić się ze swoją rolą, czasami poddając się w pełni jej kontroli. Stanisławski ostrzegał przed podobnym podejściem. Twierdził, że prowadzi ono do utraty panowania nad sobą, kiepskiego aktorstwa i skupieniu na sobie, zamiast na odgrywanej postaci. Rosyjski reżyser nie chciał, by praca aktora była nieustanną wiwisekcją, wywlekaniem na światło dzienne najtrudniejszych i najbardziej bolesnych wspomnień o  których każdy człowiek woli zapomnieć. Zależało mu, by aktor odczuwał radość tworzenia - joy of creation. Kiedy przypominamy sobie stremowaną i sfrustrowaną Marilyn Monroe z filmu Mój tydzień z Marilyn, raczej nie przychodzą myślimy o emocjach takich jak radość.  

Amerykańska wersja „Metody” popadła w skrajność.  Lata 50. i 60. na gruncie amerykańskiego teatru, przyniosły pewien istotny problem.  Wszyscy aktorzy grali dokładnie w ten sam sposób, wielu z nich wymawiało swoje teksty w kompletnie niezrozumiały sposób, gdyż, jak twierdzili, daje to lepsze wyobrażenie o głębi wewnętrznych problemów bohaterów. Prasa nawet teraz, z lubością donosi, na jakie to poświęcenia są gotowi amerykańscy aktorzy podczas przygotowań do roli. Tyją, chudną, spędzają całe godziny na siłowni lub zamykają się w celach więziennych i szpitalach psychiatrycznych. To podejście bardzo dalekie od tego co proponował Stanisławski.  Amerykanie zdają się nie przywiązywać wagi do szczegółów i zachowują się według słynnej już „mentalności najeźdźcy”. Zagarniamy, upraszczamy i włączamy do naszego kręgu kulturowego. Czasem to może kończyć się karykaturalnie i tragicznie.