Trochę bardziej teoretycznie i na poważnie. Osobiste refleksje na temat sztuki aktorskiej zainspirowane nauką do egzaminu z historii i teorii teatru, mentalnością Amerykanów oraz deszczowym Chicago.
Niezależnie
od rejonu geograficznego, wszyscy aktorzy, twierdzą, że posługują się „Metodą”,
choć przypuszczalnie niewielu z nich rozumie, na czym ona właściwie polega. Nie
wiedzą również jak wiele niebezpieczeństw niesie ze sobą ta zwulgaryzowana
wersja rosyjskiego oryginału.
Konstantyn Stanisławski, wielki rosyjski reżyser
teatralny i teoretyk teatru, przeczuwał, że stworzona przez niego metoda
aktorska zyska popularność i wielu zwolenników. Dlatego ostrzegał, aby nie podchodzić
do niej jedynie formalnie i wyrywkowo. Mówił, że konieczne jest zrozumienie
całego systemu, jego wszystkich aspektów i głębi. Pobieżne podejście do metody
może być wręcz niebezpieczne, i to nie tylko dla sztuki, która stanie się
sztuczna i nienaturalna, ale również dla aktora. Kiedy przypominamy sobie
tragiczne losy gwiazd, takich jak Marilyn Monroe czy James Dean możemy z pełnym
przekonaniem powiedzieć: To były prorocze słowa.
Metoda Stanisławskiego, w swoim
pierwotnym zamyśle była niezwykle ironiczna. Z jednej strony oczekiwała od
aktora znalezienia swojego prawdziwego „ja”, odkrywania nowych aspektów swojego
jestestwa. Z drugiej strony oczekiwała, że wcieli się on w wiarygodny i
naturalny sposób w kogoś zupełnie innego. Ten dualizm, nie został jednak
przeniesiony na grunt amerykański. Lee Strasberg, który w 1951 roku został
dyrektorem Actors Studio, skupił się tylko na jednym elemencie ze
skomplikowanej metody rosyjskiego teoretyka. Odrzucił techniczne aspekty pracy
aktora – takie jak rytm, rozwój fizyczny czy umiejętności praktyczne, na rzecz
proponowanej przez Stanisławskiego „pamięci emocjonalnej”.
Amerykańska wersja metody, skupia się na
tworzeniu prawdziwych i uczciwych emocji, każąc aktorom przypominać sobie własne
przeżycia, by odnieść się do nich przy budowaniu postaci. Amerykanie przekroczyli granicę nakreśloną
przez Stanisławskiego. Pozwolili aktorowi w pełni zespolić się ze swoją rolą,
czasami poddając się w pełni jej kontroli. Stanisławski ostrzegał przed
podobnym podejściem. Twierdził, że prowadzi ono do utraty panowania nad sobą, kiepskiego
aktorstwa i skupieniu na sobie, zamiast na odgrywanej postaci. Rosyjski reżyser
nie chciał, by praca aktora była nieustanną wiwisekcją, wywlekaniem na światło
dzienne najtrudniejszych i najbardziej bolesnych wspomnień o których każdy człowiek woli zapomnieć.
Zależało mu, by aktor odczuwał radość tworzenia - joy of creation. Kiedy przypominamy sobie stremowaną i sfrustrowaną
Marilyn Monroe z filmu Mój tydzień z
Marilyn, raczej nie przychodzą myślimy o emocjach takich jak radość.
Amerykańska wersja „Metody” popadła w
skrajność. Lata 50. i 60. na gruncie
amerykańskiego teatru, przyniosły pewien istotny problem. Wszyscy aktorzy grali dokładnie w ten sam sposób,
wielu z nich wymawiało swoje teksty w kompletnie niezrozumiały sposób, gdyż,
jak twierdzili, daje to lepsze wyobrażenie o głębi wewnętrznych problemów bohaterów.
Prasa nawet teraz, z lubością donosi, na jakie to poświęcenia są gotowi
amerykańscy aktorzy podczas przygotowań do roli. Tyją, chudną, spędzają całe
godziny na siłowni lub zamykają się w celach więziennych i szpitalach
psychiatrycznych. To podejście bardzo dalekie od tego co proponował
Stanisławski. Amerykanie zdają się nie przywiązywać
wagi do szczegółów i zachowują się według słynnej już „mentalności najeźdźcy”.
Zagarniamy, upraszczamy i włączamy do naszego kręgu kulturowego. Czasem to może
kończyć się karykaturalnie i tragicznie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz