piątek, 10 lipca 2015

"W głowie się nie mieści" / "Inside Out"

Kognitywiści mogą spierać się do woli na temat funkcjonowania naszego mózgu, a my i tak wiemy swoje. Dlatego też nieco absurdalna wizja małych stworzonek, kierujących emocjonalnością za pomocą centrum dowodzenia umieszczonego w naszym umyśle, przedstawiona w najnowszym filmie wytwórni Pixar okazuje się być niezwykle przekonująca.


Kiedy nasze zachowanie staje się niezrozumiałe nawet dla nas samych, zrzucamy winę na emocje. W filmie W głowie się nie mieści to właśnie one odgrywają główną rolę, odsuwając na dalszy plan ludzkich bohaterów. Radość, Odraza, Strach, Złość i Smutek zgodnie współpracują w głowie małej Riley. Pierwsze skrzypce w tym zespole gra lekko pobudzona Radość w kwiecistej sukience, dbająca by dziewczynka była zawsze szczęśliwa i uśmiechnięta. Gdy jednak rodzina decyduje się na przeprowadzkę z prowincjonalnej Minessoty do wielkomiejskiego San Francisco, dominującą rolę zaczyna pełnić pogrążona w ciągłej depresji Smutek.


Co tu dużo mówić - mała błękitna kreaturka lubująca się w czarnym poczuciu humoru i grubych golfach kradnie dla siebie cały film. To jedna z najsympatyczniejszych i najbardziej wyrazistych postaci w bajkach ostatnich lat, zachęcająca nas do wspólnego oddania się rozpaczy i melancholii.

[Nie sposób nie przypomnieć w tym miejscu skeczu kabaretu Mumio z dawnych, dobrych, absurdalnych czasów: https://www.youtube.com/watch?v=FOWDkubasH8]


Jednak nie tylko Smutek zasługuje na naszą uwagę. Wizjonerska animacja studia Pixar wykonana jest jak zwykle z niezwykłą dokładnością, dbałością o szczegóły i z szacunkiem dla świata małych ludzi, w którym dominującą rolę pełni wyobraźnia, a życie rodzinne stanowi absolutną podstawę egzystencji. W głowie się nie mieści to pocieszająca opowieść (miejscami nieco dziwna z powodu fiksacji małej Riley na punkcie hokeja i Minessoty), podnosząca na duchu i otulająca nasze przemęczone umysły ciepłą kołderką pozytywnych emocji.


W głowie się nie mieści warto obejrzeć nawet samemu, bowiem uniwersalna natura współczesnych filmów animowanych sprawia, że dorośli mogą je oglądać już bez wymówki w postaci młodszego rodzeństwa (lub potomka) siorbiącego colę na fotelu obok.


środa, 1 lipca 2015

"Terminator: Genisys"


Twórcy najnowszej odsłony serii o Terminatorze najwyraźniej stwierdzili, że mają do dyspozycji świat i bohaterów, którzy wybaczą im wszystko. Mylili się, a Terminator: Genisys stał się bolesnym potwierdzeniem ich błędów oraz dowodem, że nawet najbardziej błaha historia wymaga odrobiny uczciwości.


Terminator: Genisys oprócz tytułu zdającego się być redneckim zniekształceniem, razi absurdami i rozpaczliwymi próbami wprowadzenia spójności na siłę. To przeciętna rozrywka przeplatana jest scenami pełnymi pseudoemocjonalnych tyrad, których nie ratuje nawet Matka Smoków (Emilia Clarke) w roli Sary Connor. Jedyną iskierkę nadziei roznieca czerwone oko byłego Gubernatora Kalifornii, Arnolda Schwarzeneggera, który już dawno pojął czym jest autoparodia i uczynił ją dominującym elementem swojej aktorskiej strategii.


Nie będę tracić mojego i waszego czasu na streszczanie fabuły filmu, która polega na nieustannych podróżach w czasie, tworzeniu alternatywnych rzeczywistości oraz zwulgaryzowanej formie fizyki kwantowej. Napiszę jedynie, że Terminatora: Genisys należy omijać szerokim łukiem, gdyż nie sprawdza się ani w roli parodii, ani godnej kontynuacji legendarnej serii.