sobota, 31 maja 2014

Dzień Dziecka: "Lego: Przygoda"

W zalewie tytułów, nie łatwo jest znaleźć te na prawdę wartościowe. Podobnie sytuacja wygląda w przypadku produkcji skierowanych do najmłodszych widzów. Na porządku dziennym jest tutaj fabularna miałkość i fizjologiczne żarty. A to przecież nie o to w tym wszystkim chodzi!


Z okazji Dnia Dziecka, oprócz najserdeczniejszych życzeń dla wszystkich, którzy czują się dziećmi - recenzja filmu, który idealnie nadaje się na rodzinny seans. Przed Państwem cuda z plastiku, czyli "Lego: Przygoda". 

Każdy lubi klocki Lego - to prawda oczywista, a może nawet aksjomat ostatnich kilku pokoleń. Wytłoczonymi z plastiku klockami bawili się razem rodzice, dzieci, a czasami i dziadkowie, oprócz przyglądania z zainteresowaniem, wciągali się w zabawę. Film "Lego: Przygoda" to szansa na przeżycie tych chwil jeszcze raz, choć w zupełnie nowy sposób.


Podtytuł wydaje się idealnie dopasowany do filmu, który jest niekończącym się pasmem wizualnych przygów, wciągających nas w przedstawiony świat z łatwością i ogromnym poczuciem humoru. Głównym bohaterem uczyniono Emmeta, przeciętnego mieszkańca Lego-świata. Jest to rzeczywistość dystopijna, pełna manipulacji, prania mózgów i konformizmu. Nad całością jej  funkcjonowania czuwa Prezydent Biznes, który w zaciszu swojego mega wieżowca przyjmuje swoje mroczne alter-ego, jakim jest Lord Biznes. Emmet, z pomocą powabnej i buntowniczej Wyldstyle, musi wyrwać się z okowów codziennej rutyny, wykazać się kreatywnością i tym samym uratować Lego-świat przed okrutnymi zamiarami Lorda Biznesa. 


Film zachwyca w obu wersjach językowych, a uwagę zarówno młodszych, jak i starszych widzów przykuwa ogromna ilość intertekstualnych nawiązań i postaci, zaczerpniętych z innych uniwersów. I tak, pomagierem Emmeta staje się bufoniasty Batman, fajtłapowaty Green Lantern, natchniony Virtuvus przypominający skrzyżowanie Gandalfa z Merlinem, a nawet klasyczny duet dobry glina - zły glina.


Usiądźcie wygodnie, nie myślcie za dużo i bawcie się! Bo przecież na tym przede wszystkim polega radość z bycia dzieckiem :) 

wtorek, 27 maja 2014

Godzilla

Krakowski Festiwal Filmowy swoją drogą, ale nie można zapominać o nowościach! A tych w kinach sporo, oj sporo...

Monumentalna Godzilla jest niewątpliwie wytworem kultury japońskiej. Ten przerośnięty jaszczur, będący najczęściej zagrożeniem dla ludzkości, jest ucieleśnieniem nuklearnych lęków Japończyków, jak najbardziej w ich przypadku uzasadnionych. Trudno więc oczekiwać, że Hollywood będzie potrafiło poradzić sobie z tym tematem, zwłaszcza, że film "Godzilla" z 1998 roku nie uzyskał aprobaty fanów japońskiego dinozaura.


Mimo to, tegoroczna "Godzilla" okazuje się być rozrywką na przyzwoitym poziomie. Twórcy próbują nadać tej mainstreamowej produkcji kataftroficznej, quazi artystyczny pazur. Pojawiają się cienie, niejasności, dziwne, niekanoniczne ujęcia. Widz czuje się zaintrygowany i z większą tolerancją przyjmuje monstrualny ładunek filmowych klisz.


Ford (Aaron Johnson), żołnierz amerykańskiej piechoty morskiej, traci za młodu matkę (Juliette Binoche - całe 3 minuty na ekranie) w wypadku w elektrowni nuklearnej. W wyniku tego, jego ojciec (Bryan Cranston) traci zmysły i za wszelką cenę stara się rozwikłać zagadkę katastrofy. Wkrótce okazuje się, że jako jedyny trafnie odczytał sejsmiczne sygnały i przewidział pojawienie się potworów.

Bowiem w "Godzilli" potworów jest więcej. Głównym zagrozeniem są, żywiące się promieniowaniem MUTOs - Massive Unidentified Terrersial Organisms (w wesji polskiej GNOLe - Gigantyczne Niezidentyfikowane Obiekty Lądowe) przypominające monstrualnych rozmiarów modliszki.


Jak twierdzą eksperci, "Godzilla" oddaje hołd wytwórni Toho (twórcom orginalnych filmów) co widać przede wszystkim w kreacji tytułowej bohaterki filmu. Godzilla ma więcej charakteru niż Aaron Johnson i Bryan Cranston razem wzięci. Staje się też antybohaterem, bo pomimo budzącego strach wizerunku, jest naszą jedyną szansą na obronę przed atakiem ogromnych owadów.

Można, czemu nie!

sobota, 24 maja 2014

"Tom" / "Tom a la Ferme"

"Zabiłem swoją matkę" było dla mnie filmowym objawieniem. W gniewnej, pełnej pretensji postawie bohatera nie trudno było odnaleźć samego siebie, a sam film, zrobiony z lekkością, ale bez miałkości, udowodnił, że nadal rodzą się geniusze-samoucy, tacy jak Xavier Dolan. "Tom" to kolejny film jego autorstwa, który właśnie trafił do polskiej dystrybucji. Młody reżyser przekonuje nas, że dorósł. Interesuje go już coś więcej niż obraz, teledyskowość i samozachwyt. Z rozmysłem wybiera wręcz ascetyczne plenery quebeckiej wsi, pełnej błota, rupieci zadniedbanych domów. Istotna staje się opowieść, w tym przypadku przesycona tajemnicą i grozą.


Bo oto młody chłopak - Tom, przyjeżdża na farmę na odludziu, by spotkać się z rodziną swojego zmarłego kochanka. Nie zdradza im jednak prawdziwej natury związku ze zmarłym twierdząc, że byli jedynie przyjaciółmi. Tom szybko orientuje się, że farma ma swoją mroczną tajemnicę, a jest nią w dużym stopniu brat zmarłego chłopaka - Francis, wyjątkowo okrutny, apodyktyczny i niezrównoważony. Mężczyzna zmusza Toma do coraz to dziwniejszych zachowań, zachęcany przez matkę przebiera go w stroje brata, kwateruje w jego pokoju. Tom coraz bardziej wsiąka w rolniczy mikrokosmos, odkłada walizki i zaczyna nowe życie u boku nowej rodziny. Do czasu...


"Tom" nie jest oczywiście filmem bez wad. Piękny Xavier Dolan z trudem i wyraźnym wysiłkiem wciela się w postać głównego bohatera przypominając widzowi, że jest znacznie lepszym reżyserem niż aktorem. Jest jednak w jego grze pewna naturalność i zawadiacki urok, co powoduje, że jesteśmy w stanie wybaczyć mu wszystkie potknięcia.


Na tegorocznym festiwalu w Cannes, Dolan zaprezentował swój najnowszy film - "Mommy", którego fragment można odnaleźć w sieci (https://www.youtube.com/watch?v=ETPU_kKEf7o). Którą drogę wybierze młody reżyser? Czy uzna "Toma" za ślepą uliczkę czy może za kolejny stopnień swojego realizatorskiego rozwoju? Przekonamy się pewnie już niedługo. A na razie, warto wybrać się na "Toma" i przekonać, że kino artystyczne wcale nie musi być nudne.

środa, 21 maja 2014

"Transcendencja" / "Transcendence"

Monumentalna praca na temat specyfiki Deep South w kinie i telewizji wciągnęła mnie tak bardzo, że niemalże zapomniałam o kinowych premierach. Ale koniec z tym, nadrabiam zaległości! 

Prezydent USA, Ronald Reagan, zaprezentował swoim obywatelom program gospodarczy opierający się na niezrozumiałych i pokrętnych teoriach ekonomicznych (przynajmniej zdaniem przeciętnych Amerykanów). Jego przeciwnici ukuli więc termin "voodoo economics", który miał odzwierciedlać niejasny charakter programu. Oglądając "Transcendencję" mam wrażenie, że to jedno, wielkie "voodoo IT".


Oczywiście, jak to w przypadku takich produkcji bywa, twórcy filmu nie wgłębiają się w techniczne szczegóły i nie próbują nam wyjaśnić w jaki dokładnie sposób, mózg Willa Castera, śmiertelnie chorego geniusza, zostaje przetransportowany do megakomputera. Bo nie to jest istotą filmu. Jest nią przede wszystkim moralność i podstawowe zagadnienia bioetyki.

Will Caster, w postaci komputerowej, naprawia świat, równocześnie coraz bardziej go opanowując. Jego umysł, wyzwolony z okowów słabego ciała, zyskuje nieskończone możliwości, które martwią rząd, FBI i innych naukowców.



Niestety, "Transcendencja" zamiast pobudzać do rozmyślań, usypia. Johnny Depp, obsadzony w roli, nomen omen - nerda, nie potrafi sobie poradzić, w każdej scenie dowodząc, że jest tu tylko dla pieniędzy. Podobnie dzieje się z innymi aktorami, którzy pojawiają się w roli polewy, próbującej zakryć spalone ciasto. Cilian Murphy, Morgan Freeman, Kate Mara migają na ekranie, rzucając zdezorientowane spojrzenia.

Jak dla mnie NIE, ale być może wielbicielom tematu się spodoba.

wtorek, 6 maja 2014

OFF PLUS CAMERA - DZIEŃ IV + V

Zobowiązania redakcyjne i poza-offowe nie pozwalają mi czerpać pełnymi garściami z programu festiwalu. Dzisiaj będzie o jednym filmie. Ale za to o jakim!

"Cloudburst"
(reż. Thom Fitzgerald, Kanada/USA 2011)


Zdarzają się ciepłe i optymistyczne filmy o starości i przemijaniu. Zdarzają się również dobre filmy lesbijskie, które potrafią wyjść poza ograniczenia i pozorną hermetyczność tematu i nadać całości uniwersalny charakter. "Cloudburst" to bezprecedensowy przykład, że te dwa zdarzenia mogą zbiec się w jednym miejscu i jednym czasie. 


Stella (zachwycająca Olympia Dukakis) przerażona groźbą utraty ukochanej Dotty (Brenda Fricker), postanawia wyruszyć wraz z nią do Kanady, gdzie będą mogły zalegalizować swój, trwający już bez mała 31 lat, związek. Ten pogodny film drogi ogląda się z mimowolnym uśmiechem na twarzy. Starsze panie nie chcą tutaj bynajmniej zniknąć - wybijają się na pierwszy plan, tworząc aktorski samograj, istny wulkan energii i charyzmy. Dzielnie sekunduje im Prentice (Ryan Doucette), zagubiony tancerz nowoczesny, zarabiający na życie jako męska prostytutka. 


Po serii przytłaczających queerowo i egzystencjalnie filmów, "Cloudburst" to wspaniały i wartościowy odpoczynek, który z czystym sercem mogę polecić widzom festiwalu Off Plus Camera. Życzę wam, byście bawili się na seansie równie dobrze jak ja. 



niedziela, 4 maja 2014

OFF PLUS CAMERA - DZIEŃ II + III

Nie dam się pokonać rzeczywistości, lenistwu i zmęczeniu! Dzisiaj dużo filmów, dlatego obiecuję, że będzie krótko i na temat!

"Eastern Boys"


Historia niezwykła, wielowątkowa i o zmiennych nastrojach. Jest denerwująco, strasznie, wzruszająco i szokująco. Można, choć to zabawa długa i miejscami frustrująca.

"Brides"


Piękny film o rodzinie, wytrwałości i emocjach osadzony w mało znanych realiach współczesnej Gruzji. Choć brzmi to trywialnie, film nie sięga po uproszczenia i kalki. Zaskakuje i wzrusza. Warto.

"Fruitvale Station"


Nie jest to kolejny film o "smutnych Murzynach", którzy skażeni piętnem niewolnictwa, nie potrafią odnaleźć się w świecie rządzonym przez białych ludzi. Tym razem mamy opowieść o tym, jak trudno jest zmienić swoje życie, jak daleko sięgają konsekwencje nawet najdrobniejszych działań oraz jak wielkie znaczenie mają w życiu szczegóły. Wbrew pozorom - warto. Łza zakręci się w oku nawet u najtwardszych.

"Ain't Them Bodies Saints"


Ładne zdjęcia i urocza Rooney Mara nie wystarczą do zrobienia dobrego filmu. Był pomysł, była ciekawa fabuła, a wyszło wydumane pseudo-slow cinema o niczym. Nuda, nuda, nuda.

"Hardkor Disko"


Podobnie jak w przypadku "Spring Breakers", tak i tu nie jestem w stanie odnaleźć pokrewieństwa dusz z przedstawicielami nowego, rzekomo, pokolenia. Film wydaje mi się jedynie atrakcyjnym wizualnie kolażem, który gubi swoje znaczenia z każdą kolejną sceną. Nie tędy droga.

"Something Must Break"


Batalia o gender trwa, tymczasem na festiwalu można zobaczyć filmy, które pokonują nawet największych liberałów (czytaj - mnie). Dużo naiwności, zagubienia i erotyki. Tylko dla bezpruderyjnych wielbicieli tematyki.




piątek, 2 maja 2014

OFF PLUS CAMERA - DZIEŃ I

Przez niektórych pogardzana i wyszydzana, przez innych uwielbiana i chwalona - Off Plus Camera. Ten międzynarodowy festiwal filmu niezależnego, choć wiele z filmowym offem, sensus stricto, nie ma wiele wspólnego, pozostaje wydarzeniem niemożliwym do zignorowania. Również i ja, jak co roku, włączyłam się w nurt festiwalowego życia. Ale spokojnie - nie mam zamiaru dzielić się swoimi wszystkimi przemyśleniami na ten temat, ograniczę się jedynie do tych filmowo-recenzyjnych. Dzisiaj, na rozgrzewkę, dwa filmy. Oba - o kobietach pod presją.

"Papusza" 
(reż. Joanna Kos-Krauze, Krzysztof Krauze, Polska 2013)


Temat Cyganów, rzadko poruszany w świecie polskiego filmu, wreszcie zyskał swoją godną reprezentację, zaraz obok filmu "Diabły, diabły" Doroty Kędzieżawskiej. 

Historia romskiej poetki - Papuszy, porusza, smuci i zadziwia. Porusza - pięknem czarno-białych zdjęć, powolnych, ale nierozwlekłych, mających w sobie wiele prostego wdzięku i dosadności. Smuci - losami wybitnej artystki, z góry skazanej na przegraną ze względu na pochodzenie i otaczające środowisko. Zadziwia - złożonością i niezwykłością cygańskich obrzędów i tajemnic, które wydają się znacznie głębiej przesycone transcendencją niż groteskowe popisy z filmów Emira Kusturicy. 

Zdecydowanie warto. 

"War Story"
(reż. Mark Jackson, USA 2014)


Lee (wyraźnie zmęczona życiem Catherine Keener) to kobieta z tajemnicą. Nie odbiera telefonów, obsesyjnie przestawia meble w hotelowym pokoju, izoluje się od zewnętrznego świata. Równocześnie nawiązuje nić porozumienia z młodą Tunezyjką o równie traumatycznej przeszłości. 

Film, choć stosunkowo krótki (87 min), dłuży się niemiłosiernie, pozostawiając widza z uczuciem udręczenia, niemalże większego niż to, które na swoich barkach nosi główna bohaterka. Niejasne są motywacje kobiety, przesłanie pojawia się z boku, niemalże niezauważalnie. Lee przypuszczalnie miała być osobą wzbudzającą zaufanie, pełną ciekawości świata, która została ukrócona przez wstrząsające wydarzenie. Niestety - postać kobiety wydaje się bezbarwna jak ściany filmowego hotelu. 

Nie. 


czwartek, 1 maja 2014

"Niesamowity Spider-Man 2" / "The Amazing Spider-Man 2"

Pomysł realizacji nowej wersji przygód Spider-Mana był przedsięwzięciem karkołomnym. Trudno było nam, widzom, wyobrazić sobie w roli Człowieka-Pająka kogoś innego niż irytująco nieporadnego Tobeya Maguire'a.

W reżyserowanej przez Marka Webba serii "The Amazing Spider-Man", w rolę Petera Parkera wcielił się wieczny nastolatek - Andrew Garfield, wyglądający zawsze niewinnie i młodzieńczo, pomimo trzydziestki na karku. I zrobił to zaskakująco dobrze. Jego Spider-Man jest człowiekiem z krwi i kości, zagubionym w swojej tożsamości i młodzieńczej burzy uczuć. Jego bohaterskie alter-ego jest nie tyle misją, co raczej okazją do kompensacji życiowych niepowodzeń i szalonej zabawy.


Jednakże życie superbohatera nie jest łatwe, gdyż na jego drodze pojawiają się coraz to nowi przeciwnicy. W filmie "Niesamowity Spider-Man 2" jest nim przede wszystkim Max Dillon aka Elektro (w tej roli Jamie Foxx). Ten ignorowany i niezauważany "cichy geniusz", pracownik korporacji Oscorp, w wyniku tragicznego wypadku zyskuje nadludzkie umiejętności panowania nad energią elektryczną. Nie jest to jednak jedyny antagonista Człowieka-Pająka.


Jest nim również, znany widzom z wersji Willema Dafoe, Green Goblin. W tej wersji - odmłodzony i uwiarygodniony psychicznie. Bo oto młodziutki dziedzic imperium Oscorp - Harry Osborn (Dane DeHaan), dowiaduje się, że otrzymał w spadku po ojcu nie tylko miliony dolarów, ale też nieuleczalną chorobę. Opętany ideą wyleczenia, nie cofnie się przed niczym i rozpaczliwie sięgnie po każde lekarstwo.

Filmowe pojedynki, spełniają oczekiwania fanów, lubujących się w wybuchach i wszelkiego rodzaju destrukcji. Efekty specjalne przypominają w dużym stopniu sekwencje z gier komputerowych, a całość towarzyszy muzyczna mozaika - od dupstepu po smutne break-up songs.


Bowiem widowiskowym potyczkom Spider-Mana towarzyszy wątek miłości do koleżanki z liceum - Gwen Stacy (Emma Stone). Wraz z zakończeniem liceum okazuje się, że nie tak łatwo utrzymać szkolną miłość w dorosłym życiu. Szkolne boisko i mecze drużyny zamieniają się w trudne wybory i obieranie własnej ścieżki kariery. Czy młodzi bohaterowie będą potrafili sprostać tym niełatwym zadaniom?

Jednakże to nie to pytanie kołatało się w mojej głowie podczas projekcji. Czy widowiska w rodzaju "The Amazing Spider-Man 2" są jeszcze filmami? Czy może jest to zupełnie nowy rodzaj rozrywki, transmedialna hybryda, nie mająca wiele wspólnego z X muzą? Ah, takie moje filmoznawcze marudzenie. A przecież nowy Spider-Man to świetna rozrywka, nie tylko dla fanów gatunku i wielbicieli facetów w trykotach. I na tym pozostańmy.