czwartek, 26 grudnia 2013

"Kapitan Philips" / "Captain Philips"

Kanwą fabuły "Kapitana Philipsa" stała się, relacjonowana w amerykańskiej telewizji, akcja odbicia amerykańskiego kapitana porwanego przez somalijskich piratów. Widz obserwuje ją od początku do końca: w ekspozycji dowiaduje się jak skromnym i opanowanym człowiekiem jest tytułowy bohater oraz jak leniwa i zrzędliwa jest jego załoga. Graniczna sytuacja, jakim są dwukrotne ataki piratów, stanie się dla nich ostatecznym sprawdzianem umiejętności i charakteru, który, co należy zaznaczyć wszyscy zdadzą celująco. Są opanowani, systematyczni i potrafią myśleć nieszablonowo.

Tymczasem piraci, choć nie są przez reżysera (Paul Greengrass) ukazani jednoznacznie źle, są mało rozumnymi dzikusami, nawet z wyglądu nie przypominającymi przedstawicieli ludzkiego gatunku. Ich spocone czarne ciała oraz przekrwione oczy wskazują na obłąkanie i szaleństwo. Choć teoretycznie porwanie statku "Alabama" jest dla nich jedynie kolejnym dniem pracy, łatwo zauważyć, że jest to zajęcie destrukcyjne, pożerające piratów i opanowujące (wespół z przeżuwanymi narkotykami) ich umysły i ciała.


Piękna idea, która mówi, że film sprawiedliwie przestawia jeden dzień z życia trzech kapitanów, nie ma tu racji bytu. To biali są ludźmi, natomiast czarnym przypada dziwna rola podludzi, stworzeń granicznych ze światem zwierząt. Oczywiście w filmie padają słowa wyjaśnienia - byliśmy rybakami, a to wy, biali uczyniliście nas zbrodniarzami. Jednakże stopień zezwierzęcenia czarnoskórych bohaterów nie pozwala na racjonalne przeanalizowanie tego, w gruncie rzeczy słusznego, stwierdzenia.

Operacje podobne do tej pokazanej w "Kapitanie Philipsie" są doskonałym zobrazowaniem doktryny amerykańskiego wojska - "leave no man behind". Na tym samym zabiegu fabularnym opierała się również fabuła "Szeregowca Ryana"  - dla nas, Polaków, znanych z poświęcenia i mesjanizmu, zupełnie niezrozumiała.

Akcja odbicia Kapitana Philipsa przez amerykańską Marynarkę Wojenną to wielka akcja propagandowa. Odkąd wojna stała się wielkim reality show, relacjonowanym niemalże na żywo przez mass media, armia poddana jest podwójnej kontroli. Nie liczą się już tylko rozkazy i przełożeni, liczy się również opinia publiczna. A cóż lepiej wpłynie na poparcie społeczeństwa niż karkołomna akcja ratowania amerykańskiego obywatela w niebezpieczeństwie? Z finansowego i racjonalnego punktu widzenia zupełnie bezsensowna, ale za to cudownie wpłynie na morale.


Niewątpliwie "Kapitan Philips" wbija nas w fotel już w pierwszych minutach projekcji i nie odpuszcza napięcia ani na chwilę. Pokazuje momenty do tej pory pomijane w tego typu filmach - odbici zakładnicy zwykle ograniczali się do uśmiechu i pomachania do kamery, a tymczasem kapitan Philips pokazuje przejmujące symptomy zespołu stresu pourazowego. Zachwycająca jest rola Toma Hanksa, który po serii średnio udanych ról, przypomniał nam o swoim mistrzostwie.

Koniecznie.

wtorek, 24 grudnia 2013

"Kamerdyner" / "The Butler"

W wakacje, będąc za Wielką Wodą, zupełnie zignorowałam premierę filmu "The Butler". Zrobiłam to z pełną świadomością, pewna, że zamiast walki czarnych o prawa obywatelskie wolę zobaczyć Brada Pitta ściganego przez zombie ("World War Z") oraz neurotyczną Cate Blanchett ("Blue Jasmine").
Jednakże moje rosnące zainteresowanie filmami o amerykańskiej historii (związane również z rozpaczliwym poszukiwaniem tematu pracy magisterskiej) przekonało mnie do zobaczenia "Kamerdynera". I źle zrobiłam.

"The Butler" to typowy przykład filmu historyczno-biograficznego, w którym wielkiej historii przyglądamy się niejako z boku i przy okazji. Głównym bohaterem uczyniono tu czarnoskórego kamerdynera, który po trudnym dzieciństwie i dzięki wytężonej pracy, otrzymuje posadę służącego w Białym Domu i podczas swojej wieloletniej pracy ma okazję usługiwać aż ośmiu prezydentom. Historia autentyczna i wzruszająca, ale jedynie w teorii.


Lee Daniels najlepiej czuje się opowiadając historię patologicznych rodzin, zboczeń i amerykańskiego rynsztoka co pokazał w "Precious" i "The Paperboy". W historii służącego z Białego Domu nie ma zbyt wiele takich motywów, co powoduje zagubienie reżysera. Miota się od wątku do wątku, nie mogąc zdecydować się na charakter swojej opowieści. Wszystko stara się spajać komentarz z off-u, niestety bardzo siermiężny i naiwny. Nawet genialny Forest Whitaker nie był w stanie uratować rozłażącej się fabuły.

Reżyser wyczyścił swój film całkowicie z kontrowersji, czyniąc go przez to bezbarwnym i mdłym jak rozgotowany ryż. "Kamerdyner" jest równie fascynujący jak książka do historii, czytana wieczorem przez sprawdzianem.  



Nie ma tu zbyt wiele wzruszenia, są za to kalki i patriotyczne slogany. Nawet ciekawa konfrontacja pozytywistycznej pracy u postaw reprezentowanej przez tytułowego bohatera i aktywnej, graniczącej z przemocą działalności syna, nie wychodzi ciekawie.

Ten film to przede wszystkim zmarnowany potencjał i brak umiejętności podejmowania decyzji. Zbyt wiele wątków i mikrohistorii rozmywa sens dzieła i nie pozwala mu odpowiednio wybrzmieć. Również panorama wielkich aktorskich sław prezentowanych w filmie nie pozwala na zachwyt ich maestrią, bo jakże inaczej nazwać choćby epizod Alana Rickmana w roli Ronalda Reagana.


Jednak najbardziej rażące zdaje się być zakończenie, które jednoznacznie wskazuje na powinowactwo z wyborczymi sloganami. Nie trudno domyśleć się jakiego kandydata promuje. Cóż, zdaje się być to rozpaczliwą próbą ratowania wizerunku po wielkim rozczarowaniu, jakim stała się prezydentura pierwszego czarnoskórego prezydenta USA.

Nie.

środa, 11 grudnia 2013

"Wielki Liberace" / "Behind the Cantelabra"

W latach 50. homoseksualizm był nie tyle tematem tabu, co raczej tematem nieobecnym. Taka możliwość nie wchodziła w grę, nikt nie był w stanie uwierzyć, że znana osoba publiczna mogła być nieheteronormatywnej orientacji seksualnej. Dlatego też, na przestrzeni lat nikogo nie dziwiło, że genialny showman-pianista Liberace stroni od kobiecego towarzystwa, równocześnie otaczając się kształtnymi Adonisami płci męskiej. Takie są reguły show - myśleli. Nie spotkał jeszcze odpowiedniej kobiety - mówili. A wszystko to działo za sprawą genialnego kreowania wizerunku przez agenta Liberace, który wydawał grube miliony, by podobne treści wtłoczyć w głowy widzów.

Genialna mistyfikacja, zakończona dopiero przez śmierć. Liberace był chory na AIDS, w tych czasach uważaną za dżumę homoseksualistów.


Liberace nie ukrywał, że jego ambicją nie jest zostanie wielkim artystą czy uzyskanie dostępu do prawdy i prawdziwego piękna. On chciał robić show. Ale nie byle jakie - show perfekcyjne. Cekiny, brylanty, złoto, pióropusze i pełne przepychu stroje towarzyszyły jego pokazom mistrzowskiego opanowania muzycznego warsztatu. W takim otoczeniu tworzył swoją własną wersję muzyki klasycznej, przede wszystkich utworów Chopina, w jego ujęciu - daleką od elitarności i nudy. Nikt nie widział w tym nic zdrożnego, większości nie znane były bowiem prawa rządzące zamkniętym światem homoseksualistów. Drag queen, transwestyci i transseksualiści stanowili tematy wykluczone, kojarzące się ze skrajną dewiacją.

Liberace przetarł drogę innym twórcom, których możemy podziwiać również i dzisiaj. Gatunek jakim był glam rock, Elton John czy nawet Lady Gaga nie mogliby zaistnieć bez "Liberace Boogie" (jednego z największych hitów artysty).

Prawdziwy Liberace.
Tyle o samym Liberace. A jak ma się do tego film?

To sprawnie skonstruowana, rzemieślnicza robota. Steven Soderbergh potrafi odnaleźć się w ramach każdego gatunku i konwencji, a jedyne na czym mu zależy to drobiazgowe odwzorowanie scenariusza. I tym właśnie jest "Wielki Liberace" - formalnie mało porywającą opowieścią, którą dźwiga tylko i wyłącznie sam temat.

Nie brak tu jednak fascynujących motywów - chociażby klasycznego wątku Pigmaliona, kształtowania podopiecznego na swoje podobieństwo. Nie jest to jednak proces czysty i uroczy jak w "My Fair Lady". W"Wielkim Liberace" odbywa się za pomocą skalpela i sylikonowych implantów, co widz może ze szczegółami podziwiać na ekranie.


Oprócz przepychu scenografii i kostiumów, widza zachwyca również gra aktorska Matta Damona i Michela Douglasa. Bezpruderyjne i profesjonalne podejście tych dwóch artystów do ról  pozwoliło na stworzenie postaci z krwi i kości oraz zupełnie realnej relacji pomiędzy nimi. Bowiem "Wielki Liberace" to melodramat, spełniający wszystkie klasyczne założenia tego gatunku oprócz jednego, płciowego. Zauroczenie, komplikacje i ostateczna katastrofa zdarzają się nie tylko w świecie heteroseksualnych przeciętniaków - zdaje się mówić film.

"Wielki Liberace" to film telewizyjny, a za razem znakomita baza do stworzenia skazanego na sukces serialu. Nie jest to jednak udane dzieło kinowe, dlatego odradzam oglądanie go w ten sposób.


piątek, 6 grudnia 2013

"Wenus w futrze" / "La Vénus à la fourrure"

W życiu najbardziej niesamowite są zbiegi okoliczności. Wybrałam się, rzutem na taśmę, na nowy film Polańskiego "Wenus w futrze". Zaraz potem, w celach turystycznych, wybrałam się do zimowego Lwowa, gdzie przechadzając się po jednej z uliczek natknęłam się na pewien nietypowy pomnik.


Postacią przedstawioną na posągu jest pisarz, Leopold von Sacher-Masoch, znany przede wszystkim z pochodzącego od jego nazwiska zaburzenia seksualnego - masochizmu. Jednakże, w najnowszym filmie autora "Pianisty", postawą dla rozwoju akcji staje się książka tego autora, tytułowa "Wenus w futrze".

Początek filmu jest jasny i nieskomplikowany - debiutujący reżyser Thomas (w tej roli Mathieu Amalric) przeprowadza casting do głównej roli w przedstawieniu "Wenus w futrze". Teatr chyli się ku upadkowi, musicalowa wersja "Dyliżansu" realizowana przez Belgów jest wielką klapą. Jedyną szansą na odbicie się od dna jest stworzenie hitu, a tym samym znalezienie idealnej odtwórczyni roli kobiecej. Cóż jednak robić kiedy sam reżyser nie ma konkretnej wizji swojej bohaterki, a wszystkie kandydatki okazują się być albo półidiotkami albo wyzwolonymi aseksualnymi lesbijkami?

Sytuację ratuje Wanda (Emmanuel Seigner), która w ostatniej chwili wbiega do teatru, z rozmazanym makijażem, w tandetnych wyzywających ubraniach, objuczona torbami i, jak zdaje się nam na początku, ciężarem własnej głupoty. Choć demonstruje swoją ignorancję i kompletny brak obycia intertekstualnego, skutecznie zmanipulowany Thomas wpuszcza Wandę na scenę.


On i widz jest oczarowany. Wanda w mgnieniu oka zamienia się w wytrawną artystę, perfekcyjnie interpretującą i znającą tekst, której nieobce są również techniczne tajemnice sceny.

Od tego momentu film komplikuje się oraz, co najważniejsze, rozwarstwia na kilka możliwych ścieżek interpretacyjnych. Możemy czytać go jako typową opowieść o powstawaniu spektaklu. Możemy też, sprowokowani podobieństwem Amalrica do młodego Polańskiego oraz faktem, że Emmanuel Seigner prywatnie jest żoną reżysera, czytać film w kluczu autobiograficznym.

Możemy też wznieść się na wyżyny i nadać filmowi uniwersalny charakter, traktując go jako opowieść o popędach i pojedynku płci.


Mojej osobistej interpretacji wam jednak nie zdradzę, gdyż uważam że zobaczenie "Wenus w futrze" dostarczy wielu widzom ogromnej przyjemności, połączonej z rozrywką, dreszczykiem podniecenia i przyjemnością z rozszyfrowywania kolejnych poziomów sensu. Mogę jedynie zdradzić, że w moim czytaniu filmu wiele jest mitologii oraz boskiej ingerencji :)

Polański pomimo zawirowań losu i trudności w życiu prywatnym, w sferze artystycznej pnie się do góry i zaskakuje. "Toż to przecież prawie Pasolini!" - aż wykrzyknęłam podczas seansu.

"Wenus w futrze" szczerze polecam.

wtorek, 3 grudnia 2013

"Płynące wieżowce"

Choć oczywiście nie powinno się tego robić, do napisania tej recenzji zabierałam się ponad tydzień. I nie jest to tym razem wina zajęć z krytyki filmowej, które nieustannie przypominają mi o mojej mierności i braku umiejętności pisania recenzji. Tym razem jest to wina samego filmu, który spowodował u mnie niemalże rozdwojenie jaźni. 

Z jednej strony jest dobrze - mamy wreszcie w Polskim kinie serię filmów, którą można by określić mianem "polskiego kina queerowego". Do tej mini-grupy zaliczymy jak na razie "W imię..." oraz "Płynące wieżowce". To dobrze, że temat homoseksualizmu, przez tak długi czas wykluczany z oficjalnego dyskursu, został do niego włączony i jest szeroko dyskutowany. W takim ujęciu "Płynące wieżowce" pokazują brak akceptacji polskiego społeczeństwa, konserwatyzm i tradycję ukryte pod płaszczykiem nowoczesności i tolerancji. Porusza też jeden z najbardziej uniwersalnych tematów - brak umiejętności komunikowania się czy nawet upośledzenie spowodowane zamknięciem w skorupie własnych skostniałych poglądów.
Znakomita jest scena obiadu, która zdaje się potwierdzać niedawne słowa Stefana Chwina: "Większość kobiet w Polsce wolałaby, żeby ich dziecko było faszystą niż <<pedałem>>".


Zaznaczę jeszcze, że sterylna i chlorowana niczym basen pływacki, przestrzeń filmu cieszy oko widza, dostarczając mu na tym poziomie zadowalających wrażeń wizualnych.


Jednakże jest jeszcze druga strona medalu, która pozostaje wyraźna pomimo pożyteczności filmu "Płynące wieżowce". To film nudny, grafomański, zadufany w sobie, próbujący na siłę odtworzyć minimalistyczną stylistykę słynnej "Tajemnicy Brokeback Mountain". Ileż razy będziemy oglądać bohaterów uprawiających sporty dla kompensacji nieakceptowanych homoseksualnych popędów? To zabieg prosty lub wręcz prostacki.

Historia opowiedziana w filmie jest rozwleczona do granic możliwości. Nie znam co prawda realiów warszawskiego high-life'u, ale dla mnie imprezy na dachu wielopoziomowego parkingu są próbą włączenia się do buntowniczego dziedzictwa zachodu, które ma się nijak do naszych polskich realiów.


Prawdziwym szokiem było dla mnie jednak zakończenie filmu. Zemsta jajników, solidarność macic, wstrętne samice trzymające samców w okowach matriarchatu.

Nie proszę państwa, tak się nie godzi. Czeka nas jeszcze długa droga zanim będziemy potrafili w zadowalający sposób opowiadać tego typu historie.