środa, 11 grudnia 2013

"Wielki Liberace" / "Behind the Cantelabra"

W latach 50. homoseksualizm był nie tyle tematem tabu, co raczej tematem nieobecnym. Taka możliwość nie wchodziła w grę, nikt nie był w stanie uwierzyć, że znana osoba publiczna mogła być nieheteronormatywnej orientacji seksualnej. Dlatego też, na przestrzeni lat nikogo nie dziwiło, że genialny showman-pianista Liberace stroni od kobiecego towarzystwa, równocześnie otaczając się kształtnymi Adonisami płci męskiej. Takie są reguły show - myśleli. Nie spotkał jeszcze odpowiedniej kobiety - mówili. A wszystko to działo za sprawą genialnego kreowania wizerunku przez agenta Liberace, który wydawał grube miliony, by podobne treści wtłoczyć w głowy widzów.

Genialna mistyfikacja, zakończona dopiero przez śmierć. Liberace był chory na AIDS, w tych czasach uważaną za dżumę homoseksualistów.


Liberace nie ukrywał, że jego ambicją nie jest zostanie wielkim artystą czy uzyskanie dostępu do prawdy i prawdziwego piękna. On chciał robić show. Ale nie byle jakie - show perfekcyjne. Cekiny, brylanty, złoto, pióropusze i pełne przepychu stroje towarzyszyły jego pokazom mistrzowskiego opanowania muzycznego warsztatu. W takim otoczeniu tworzył swoją własną wersję muzyki klasycznej, przede wszystkich utworów Chopina, w jego ujęciu - daleką od elitarności i nudy. Nikt nie widział w tym nic zdrożnego, większości nie znane były bowiem prawa rządzące zamkniętym światem homoseksualistów. Drag queen, transwestyci i transseksualiści stanowili tematy wykluczone, kojarzące się ze skrajną dewiacją.

Liberace przetarł drogę innym twórcom, których możemy podziwiać również i dzisiaj. Gatunek jakim był glam rock, Elton John czy nawet Lady Gaga nie mogliby zaistnieć bez "Liberace Boogie" (jednego z największych hitów artysty).

Prawdziwy Liberace.
Tyle o samym Liberace. A jak ma się do tego film?

To sprawnie skonstruowana, rzemieślnicza robota. Steven Soderbergh potrafi odnaleźć się w ramach każdego gatunku i konwencji, a jedyne na czym mu zależy to drobiazgowe odwzorowanie scenariusza. I tym właśnie jest "Wielki Liberace" - formalnie mało porywającą opowieścią, którą dźwiga tylko i wyłącznie sam temat.

Nie brak tu jednak fascynujących motywów - chociażby klasycznego wątku Pigmaliona, kształtowania podopiecznego na swoje podobieństwo. Nie jest to jednak proces czysty i uroczy jak w "My Fair Lady". W"Wielkim Liberace" odbywa się za pomocą skalpela i sylikonowych implantów, co widz może ze szczegółami podziwiać na ekranie.


Oprócz przepychu scenografii i kostiumów, widza zachwyca również gra aktorska Matta Damona i Michela Douglasa. Bezpruderyjne i profesjonalne podejście tych dwóch artystów do ról  pozwoliło na stworzenie postaci z krwi i kości oraz zupełnie realnej relacji pomiędzy nimi. Bowiem "Wielki Liberace" to melodramat, spełniający wszystkie klasyczne założenia tego gatunku oprócz jednego, płciowego. Zauroczenie, komplikacje i ostateczna katastrofa zdarzają się nie tylko w świecie heteroseksualnych przeciętniaków - zdaje się mówić film.

"Wielki Liberace" to film telewizyjny, a za razem znakomita baza do stworzenia skazanego na sukces serialu. Nie jest to jednak udane dzieło kinowe, dlatego odradzam oglądanie go w ten sposób.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz