Takie filmy nie powstają po to, żeby podczas żmudnej analizy głowili sią nad nimi studenci filmoznawstwa. Mają być tylko łatwym źródłem zarobku dla krytyków (którzy przy minimalnym wysiłku intelektualnym mogą zarobić na napisanej przez siebie recenzji) i filmem dla randkowiczów, którzy nie są specjalnie zainteresowani fabułą oglądanego dzieła. Czasami zdarza się, że filmy te są odskoczniami od przytłaczających przeżyć. W ramach wytłumaczenia, oglądnęłam ten film w ramach egzystencjalnego kryzysu po "Salo czyli 120 sodomy".
Cukierkowe kolorki, wtórność i powtarzalność. Gagi i motywy z innych filmów (początek żywcem przekopiowany z "Druhen", domyślam się, że nie w ramach wyrafinowanej gry z widzem i zjawiska intertekstualności). Na osłodę życia mamy wspaniale zbudowanego kapitana Amerykę (Chris Evans) i wielką miłość, która pozwala nam na bycie sobą.
I chociaż film jest głównie o liczeniu, to nie jest przeznaczony dla matematyków. Liczy się tu tylko do 20 i tylko partnerów seksualnych. Strata czasu, chyba, że szukacie pretekstu do zjedzenia naczosów w multipleksie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz