Głosy zachwyconych krytyków rozbudziły we mnie nadzieje, że zobaczę pierwsze od dłuższego czasu współczesne filmowe arcydzieło. Idea projektu pod tytułem
"Boyhood" była zaiste niezwykle odważna, orginalna, a nawet brawurowa.
Reżyser filmu wraz z ekipą, przez 12 lat nagrywali sceny z udziałem tych samych aktorów - zarówno dorosłych jak i dzieci, na żywo rejestrując proces ich dojrzewania i starzenia. Na użytek produkcji stworzyli fikcyjną rodzinę, której perypetie rejestrowali spotykając się raz do roku. Dzięki temu niezwykłemu pomysłowi,
"Boyhood" pozwala nam na obserwacje nie tylko fizycznych przemian bohaterów, ale też zmian w ich zachowaniu i usposobieniu. Dzieci tracą swoją autentyczność, swobodę i wrodzoną charyzmę stając się dorosłymi ludźmi skrępowanymi obecnością kamery w ich życiu.
|
Ewolucja głównego bohatera filmu - Masona (Ellar Coltrane) |
Jednak pomimo bardzo sprawnego montażu,
"Boyhood" zdaje się być ściśniętą do trzech godzin telenowelą skrzyżowaną z reality show, pobawioną podziału na odcinki. Naiwną, ciepłą i przydługą, pełną pozytywnych i negatywnych przeżyć, które coraz bardziej spajają ze sobą członków nowoczesnej, pathworkowej rodziny. To również film czysto wojerystyczny, budzący niepokój podczas oglądania niezręcznych sytuacji i coraz bardziej skrępowanych młodocianych bohaterów.
Każdy z nas przeżył
"Boyhood" na własnej skórze. Każdy dorastał, buntował się, przeżywał. Smutno to przyznać, ale większość z tych naszych
boyhoodów jest po stokroć bardziej interesująca niż to, co widzimy na ekranie.
Miało być olśnienie, a jest raczej zaćmienie. Przykro mi, NUDA.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz