"Służby specjalne" to czysty chaos, coś w rodzaju filmowej wersji poradnika "Jak zostać tajnym agentem w weekend". Za długie i zbyt skomplikowane śródtytuły są dowodem na gargantuiczne wykwity twórczości scenarzystów. Podobnie wyglądają dialogi - na palcach jednej ręki jesteśmy w stanie policzyć te, które brzmią jak autentyczna mowa ludzka.
Oczywiście jasnym jest, że członkowie służb specjalnych, policji i wojska, posługują się swoistym żargonem, przypominającym swoją finezją więzienną grypserę. Niestety kwestie te, wypowiadane przez bohaterów filmu, brzmią mechanicznie, sucho i niewiarygodnie. Bohaterowie wyrzucają z siebie potoki niewyraźnych słów, z których trudno zbudować spójną fabułę.
Bohaterowie "Służb specjalnych" są bardzo podobni do tych, znanych z serialu Vegi "Pitbull". Oto stary wyjadacz, pozostałość dawnego ustroju (Janusz Chabior) sprzymierza się z fachowcem, znajdującym się na samym środku swojej zawodowej kariery (Wojciech Zieliński) oraz młodym i początkującym rekrutem, w tym przypadku płci żeńskiej (Olga Bołądź) by wspólnie realizować zadania zlecane przez enigmatycznego generała (Wojciech Machnicki).
Niezależnie od tego, jak bardzo fascynują nas naprężone mięśnie Olgi Bołądź, naga Kamila Baar, wojskowy slang czy kłamstwa i oszustwa IV RP, "Służby specjalne" to przede wszystkim strata czasu i pieniędzy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz