Olivier Stone. Reżyser filmów skrajnie dobrych: "JFK", "Skandalista Larry Flynt", "Urodzony 4 lipca" i skrajnie złych: "World Trade Center", "Alexander" i.... "Savages".
"Savages" wygląda miejscami jak reklama letniej kolekcji H&M, która w połączeniu z natrętnym żeńskim komentarzem z offu, koszmarnymi dialogami, zawiłą i bezsensowną fabułą, drewnianym aktorstwem oraz łopatologicznie powtarzanym przesłaniem, że wszyscy jesteśmy dzikusami, tworzy przedziwną papkę, której nie da się opisać innymi słowami niż " istny koszmar".
My real name's Ophelia, but when I found out she was the bipolar bitch in Hamlet, I cut it down to just O.
I had orgasms. He had "wargasms."
Jako że nie chcę otrzymać miana naczelnego "hejtera", pozwolę sobie wspomnieć o dobrych stronach "Savages". Są dwie.
Benicio Del Toro. Wspaniały i niedoceniany, równie szalony jak jego kolega z planu "Las Vegas Parano" - Johnny Depp. Niestety, ze względu na latynoskie pochodzenie (Puerto Rico) został zakwalifikowany jako doskonały kandydat do ról meksykańskich dilerów narkotykowych. I role te, doprowadził do perfekcji.
Salma Hayek. Kolejna przedstawicielka mniejszości latynoskiej, której udało się nieco bardziej niż wspomnianemu powyżej Del Toro. Wzięta aktorka i producentka jest również przepiękną kobietą, która nie podlega upływowi lat i z filmu na film wygląda coraz bardziej olśniewająco. I gra coraz lepiej.
"Savages" w dwóch słowach? Szkoda czasu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz