Gruzja to kraj bardzo europejski pod względem historii,
kultury i zabytków. Również w kwestiach politycznych, Gruzini, wraz z swoim
prezydentem Michaiłem Saakashwilim chcieli się w nierozerwalny sposób połączyć
z Europą i zachodnią hemisferą. Zostać członkiem NATO, tym samym wyrywając się
z rosyjskiej strefy wpływów. Wszystko zmieniło się w 2008 roku.
Słyszałam kiedyś o nieformalnej wypowiedzi jednego z
przedstawicieli NATO, który twierdził, że już włączenie Polski do tej struktury
to czyste szaleństwo. Te słowa znalazły swoje potwierdzenie podczas 5 dni w
roku 2008.
Żadne NATO, żadna tarcza antyrakietowa (tak, właśnie z tego
powodu zakończyły się starania o rozmieszczenie rakiet). Rosja nadal myśli o
sobie w kategoriach Związku Radzieckiego, a sytuacja na granicy z Gruzją, pełna
wzajemnych prowokacji i aktów przemocy była znakomitą okazją do przypomnienia o
swoim istnieniu. Wojna w Gruzji w roku 2008 była dla Rosji „małą wspaniałą
wojenką”. Pokazali swoją potęgę, zaznaczyli swoją strefę wpływów, podnieśli
morale w kraju i wzmocnili pozycję prezydenta Putina, który ciągłe uważa rozpad
Związku Radzieckiego za największą geopolityczną tragedię XX wieku.
Ta wojna trwała tylko 5 dni. A może aż 5 dni? Zwykłe europejskie
państwo zostało zaatakowane, rosyjskie wojska w ciągu 5 dni podeszły pod samą
stolicę kraju, a zachód praktycznie nie zareagował (również dlatego, że zajęty
był Igrzyskami Olimpijskimi). Gdzie byli Amerykanie? (No dobra, wiadomo gdzie
byli…) Gdzie była Europa? Czy aż tak bardzo jesteśmy zależni od rosyjskich
surowców, że nie możemy sprzeciwiać się jej planom? Czy Rosja jest aż tak
potężna? Ta wojna daje do myślenia.
A na ekrany film wszedł właśnie zaskakująco dobry film „5
dni wojny”. Przemyślany scenariusz i dobre zdjęcia, a także całkiem niezłe
oddanie prawdy historycznej czynią ten film lekturą obowiązkową dla
zainteresowanych najnowszą historią. Choć niektórym irytujące mogą się wydać zbyt
nachalne i proste tłumaczenia wojennej zawieruchy, to jednak właśnie dzięki nim film staje się dobrym
źródłem informacji. Dużym plusem jest próba sprawiedliwego potraktowania obu
walczących stron, choć daleko im do filmowego ideału z 1966 roku „Bitwa o
Algier”. Po obu stronach są dobrzy i źli, a całość sytuacji nie jest
jednoznacznie czarno-biała.
Minusy filmu? Zbytnia naiwność, miejscami aktorstwo tak
sztuczne, że nawet przymiotnik „drewniany” wydaje się być zbyt łagodny. Ale
mimo to warto. Oglądnijcie.
(Jako że w Polsce każdy, łącznie z taksówkarzem, panią z
kiosku i świrem z MPK, zna się na polityce i chętnie o niej dywaguje, również
ja skusiłam się na taką aktywność. Ale to pierwszy i ostatni raz, obiecuję.)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz