Ku uciesze gawiedzi (a tak na prawdę mojej własnej), zdecydowałam się uruchomić nowy cykl "recenzji". Dotyczyć będą filmów starych, (mniej lub bardziej) których, z niewiadomych względów, większość współczesnych widzów się boi. 1950 - co za staroć... 1930? To wtedy już istniało kino?
Zapraszam do czytania. Na początek - "In the Heat of the Night" (1967)
Przy akompaniamencie śpiewanej przez Raya Charlesa piosenki, czarnoskóry policjant, na skutek skomplikowanego systemu komunikacji publicznej, znajduje się w samym środku konfederackiego południa - w stanie Missisipi.
Na domiar złego jest ekspertem od zabójstw, a w miasteczku (Sparta!) popełniono morderstwo. (Uwielbiamy te filmowe zbiegi okoliczności <3)
Czy szef lokalnej policji i mieszkańcy będą w stanie, wbrew swoim ideałom, zaufać czarnoskóremu policjantowi?
W głównej roli - prawdziwa legenda amerykańskiego kina - Sidney Poitier (czyt. Puatie). A scena spoliczkowania współczesnego plantatora przez czarnego policjanta - bezcenna. Zgrabna intryga, świetna konstrukcja - choć uważny widz stosunkowo wcześnie zorientuje się, kto jest mordercą.
Polecam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz