Na informację, że Martin Scorsese nakręcił film dla dzieci, zareagowałam pełnym oburzeniem. Jak to? Twórca „Chłopców z ferajny”, „Ulic nędzy”, „Wściekłego byka” na starość się ustatkował, skomercjalizował i zinfantylizował?
To jednak tylko pozory. Jeśli tak wyglądają filmy dla dzieci, to ja podpisuje się pod nimi obiema rękami. Scorsese z pełną wirtuozerią bawi się medium filmowym. Fantazyjnie prowadzi kamerę po wspaniale wykreowanym komputerowo paryskim dworcu z początku XX wieku. Zewsząd bucha para i rozlega się stukot wszędobylskich kół zębatych. W tym świecie swobodnie porusza się Hugo, sierota o wielkich błękitnych oczach, jak to na dziecięcego bohatera przystało.
Oprócz tego Sacha Baron Cohen w politycznie poprawnej roli, Christopher Lee (on żyje!), wspaniały Ben Kingsley w roli… A nie, odkryjcie to sami. Film Scorsese jest niezwykle autotematyczny i jeśli byliście dręczeni kinem niemym (lub zainteresowaliście się nim z własnej woli) znajdziecie tu ogrom ciekawostek i mrugnięć okiem reżysera, który z resztą, zgodnie ze swoim zwyczajem, pojawia się w jednej ze scen. (Spróbujcie znaleźć Scorsese w „Taksówkarzu”. Mnie się udało J .)
Podsumowując: widziałam w tym tygodniu dwa wspaniałe filmy, oba dotyczyły same siebie – opowiadały o początkach sztuki ruchomych obrazów. Czy oznacza to, że ciężko już wymyśleć w kinie coś nowego i można tylko wracać do istniejących elementów, jak to postmodernizm nakazuje? Cóż, skoro robią to z takim wyczuciem, smakiem i fantazją – ja nie mam nic przeciwko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz