środa, 18 stycznia 2012

"Musimy porozmawiać o Kevinie"

Kevina spokojnie można dopisać do listy najbardziej demonicznych dzieci w historii kina. Prześliczny chłopiec, którego uśmiech jest równie niepokojący co szaleńczy grymas Jacka Nicholsona ze "Lśnienia" czy socjopatyczne skrzywienie Jokera w wykonaniu Heatha Ledgera. Jest bardziej przerażający od Damiena z serii "Omen" - tam niecne postępowanie dziecka było uzasadnione opętaniem przez szatana. A jakie uzasadnienie mamy tutaj?

Chłopiec wychowujący się w dostatku wykazuje sadystyczne skłonności, by ostatecznie doprowadzić do masakry. (Najbardziej lakoniczny opis filmu jaki widziałam. No, może oprócz "walczą, a potem przestają" na temat "Wojny i pokoju"). 

Czy to wina matki, która nie mogąc sobie poradzić z własną psychiką odtrąca syna i obdarza go jedynie mechaniczną nieczułością? Nie sądzę. Tilda Swington wspaniale buduje postać, która choć bardzo chce, nie potrafi dotrzeć do swojego dziecka. Jest ziszczeniem (dość absurdalnego) lęku przyszłej matki - A co będzie jeśli mnie nie polubi?
Może więc skrajnie negatywny obraz zachowań syna jest jedynie wytworem chorego umysłu matki, trawionego depresją poporodową?
Może Kevin jest jedynie sfrustrowanym odtrąconym dzieckiem, które za wszelką cenę chce zwrócić na siebie uwagę?
A może rzeczywiście chłopiec uosabia czyste zło, które rodzi się poza naszą zdroworozsądkową kontrolą i nieuchronnie prowadzi do ostatecznej tragedii?

Twórcy genialnie budują w filmie nastrój ciągłej obserwacji, atmosferę nieustannej oceny i oskarżania. Czerwień pojawia się w filmie na każdym kroku i w wielu bardzo stylowych odsłonach. (Wytrawnemu widzowi z pewnością przypomną się filmy "Czerwona pustynia" Antonioniego oraz "Szepty i krzyki" Bergmana.) Konstrukcja filmu, choć miejscami dość irytująca, w rzeczywistości jest bardzo sprawnym zabiegiem, który nie pozwala widzowi odetchnąć ani na chwilę. 

Początkowo, ze względu na późną (a raczej już wczesną) porę oglądania, a także oniryczną stylistykę filmu, byłam prawie pewna że niektóre sceny jedynie mi się przyśniły. Film dręczył mnie przez cały następny dzień, powodując swoistą "sraczkę mózgową" i mistrzowską galopadę myśli, którą do tej pory udawało mi się osiągnąć jedynie w kościele podczas mszy. 
Mimo, że przez ten cały czas nie doszłam do żadnych konstruktywnych wniosków, ani nie wybrałam jedynej, właściwiej interpretacji, z czystym sercem mogę powiedzieć jedno: Lubię takie filmy. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz