Klasyczne Hollywood, choć miało swoją ustaloną podstawową formę, niekiedy eksperymentowało z jej różnymi wariacjami. Przykładem jednego z takich ryzykownych szaleństw był "Stracony weekend". Dzisiaj trudno zrozumieć kontrowersje związane z tym filmem, ale cofnijmy się na chwilę do 1945 roku.
II Wojna Światowa nieuchronnie zbliża się ku końcowi, a Ameryka niemalże z dnia na dzień staje się politycznym i gospodarczym mocarstwem. Wszędzie panuje pozytywny nastrój, a przyzwoitości filmów pilnuje nadal obowiązująca autocenzura.
Film "Stracony weekend" spotkał się z ostracyzmem i licznymi głosami krytyki. Jest bowiem opowieścią o życiu Dona Birnama, który zamiast być produktywną i pożyteczną jednostką, woli wieść życie niespełnionego pisarza pogrążającego się w szponach nałogu alkoholowego. Nie potrafią mu pomóc ani piękna ukochana z wyższych sfer, ani brat o złotym sercu, ani też państwowe instytucje. Nie martwcie się jednak, to przecież Hollywood, odzyskamy więc w ostatecznym rozrachunku nadzieję na lepsze jutro.
Na uwagę zasługuje w tym filmie kilka elementów. Przede wszystkim - przejmująca rola (z resztą nagrodzona Oscarem) Raya Millanda, który w niczym nie przypomina swojego polskiego odpowiednika z "Pętli" Wojciecha Hasa. Jest dramatyczny, niezwykle ekspresyjny i naturalistyczny. Oprócz tego - wspaniała i skrajnie niepokojąca muzyka mistrza Miklosa Rozsy.
Nie jest to być może najlepszy film na deszczowo-depresyjną pogodę. Dlatego też polecam zaplanować sobie na deser odcinek swojego ulubionego serialu, na poprawę nastroju.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz