"Intruz" czyli transcendentalny romans z międzyplanetarnym mezaliansem w tle.
Ekranizacje kolejnych dzieł Stephanie Meyer (tak, to ta od "Zmierzchu") były tak samo nieuniknione jak dalsze części "Fast and Furious" (premiera szóstej odsłony cyklu już 24 maja!). W tym przypadku miało być lirycznie i wizjonersko. Wyszło nudno i monotonnie.
"Intruz" to uaktualniona i wyczyszczona z politycznych podtekstów wersja klasycznej "Inwazji porywaczy ciał". Na dodatek w formie rządzącego się swoimi zasadami podgatunku teen-movie, co powoduje, że akcja filmu rwie się i zatrzymuje przy każdym pocałunku (a tych nie brakuje). Próbowałam się powstrzymać na prawdę próbowałam, ale nie potrafiłam. Od kiedy angielskie słowo "host" oznacza intruza?
Saoirse Rohan |
Filmu nie ratuje odtwórczyni głównej roli, Saoirse Rohan, którą zachwycałam się niegdyś przy okazji "Hanny". Młodziutka aktorka wypada tutaj równie blado jak wykonawcy ról drugoplanowych - Diane Kruger oraz William Hurt. Ciekawostka - jednego z młodocianych amantów gra tutaj syn Jeremy'ego Ironsa - Max.
Film zamiast prowokować uniwersalne pytania o istotę człowieczeństwa, doprowadza do wielokrotnego ziewania. Naprawdę nie warto.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz