Albo: Wicked Witch of
the West – geneza.
Bo nie ma potężniejszego gniewu niż kobieta wzgardzona.
Zupełnie współczesny prequel
klasycznego już „Czarnoksiężnika z krainy Oz” (1939).
Zrealizowany z zaskakująco dużym szacunkiem dla oryginału –
nasycenie barw imitujące Technicolor, lekko siermiężne efekty
specjalne i ukłon w kierunku starego kina. I munchkiny, bo bez nich Oz nie byłoby sobą.
Wzbogacający morał, że każdy ma w
sobie dobro, brzydota fizyczna idzie w parze z brzydotą duszy, a
prawdziwą magią jest fizyka z lekką domieszką chemii.
Odtwórca tytułowej roli – James
Franco – wizualnie zachwycający, aktorsko rozczarowujący (jego
mimika ogranicza się do nerwowego uśmiechu). Ale w tym filmie nie
chodzi o aktora, a o aktorki, które dają prawdziwy popis swoich
umiejętności. Na czele – niejednoznaczna Rachel Weisz, zaraz za
nią zaskakująco dobra Mila Kunis oraz last but not least –
filigranowa, choć aktorsko solidna – Michelle Williams.
Można, zabawa zaiste przednia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz