Czasami zdarza mi się oglądać film, o którym nic nie słyszałam. Wybieram go z repertuaru kinowego na chybił trafił, chcąc odpocząć od trudnego materiału filmowego wymaganego na moich studiach. "Snowpiercer: Arka przyszłości" zaciekawił mnie swoim zwiastunem, tytułem oraz obecnością lubianego przeze mnie Chrisa Evansa. Co więcej, byłam przekonana, że będzie to kolejny hollywoodzki blockbuster, w którym oprócz pochwalenia efektów specjalnych, smaczków intertekstualnych i widowiskowości, nie będę miała zbyt wielkiego pola do popisu. Tymczasem "Snowpiercer: Arka przyszłości" nie jest tym na co wygląda. Jakie to piękne, że kino potrafi mnie jeszcze zaskoczyć.
W niedalekiej przyszłości, globalne ocieplenie urasta do rangi podstawowego problemu naszej planety. Odpowiedzią na to zagrożenie, zdaje się być nowa substancja chemiczna - CW7, która rozpylona w atmosferze, ma znacznie poprawić stan środowiska naturalnego. Jednakże, zamiast pomóc, CW7 sprowadza na świat epokę lodowcową, powodując natychmiastowe zamarznięcie wszystkiego i wszystkich.
Z ekologicznej katastrofy ratuje się jedynie wąska grupa ludzi, która utrzymuje się przy życiu dzięki, zkonstruowanemu przez szalonego wizjonera, pociągowi. Ta niezwykła, napędzana tajemniczym perpetuum mobile maszyna, ma jednak swoje minusy. Utrwala wszystkie społeczne podziały - bogatsi, zajmujący uprzywilejowane miejsca w pierwszej klasie, cieszą się beztroskim życiem pełnym wygód i rozrywek. Tymczasem podróżująca trzecią klasą biedota przypomina do złudzenia pasażerów pociągów do obozów koncentracyjnych. Stłoczeni, zniewoleni i zdegradowani w swoim człowieczeństwie oraz odżywiający się jedynie białkową żelatyną ludzie, co pewien czas buntują się przeciwko swojemu miejscu na końcu rozpęczonej maszyny. "Snowpiercer: Arka przyszłości" opowiada historię jednego z takich buntów, dowodzonego przez Curtisa Everetta (w tej roli brodaty Chris Evans).
Wyreżyserowany przez Koreańczyka Bong Joon-ho film, wyróżnia się na tle innych, dystopijnych wizji naszej przyszłości. Świat pędzącego pociągu jest mroczny, duszny, niepokojący, a nawet przerysowany. Przemoc nie ogranicza się w nim do mechanicznych pociągnięć za spust pistoletu. Mamy tu doczynienia z zamrażaniem i rozbijaniem kończyn młotkiem, siekaniem siekierami, nożami i wszelkimi innymi ostrymi narzędziami. Przemoc, choć zwielokrotniona i przypominająca miejscami sceny z filmu "Sucker Punch", nie jest bezmyślna. Dominująca w niektórych sekwencjach komiksowość, jest jak najbardziej trafnym odczuciem, "Snowpiercer" jest bowiem adaptacją fancuskiej powieści graficznej.
Można nieco zagubić się w nagłych zmianach nastoju i zaskakujących elementach czarnego humoru - jak choćby przerysowana do granic możliwości postać nadzorczyni (Tildę Swinton) lub ciężarnej nauczycielki (Alison Pill). Całość jest jednak dziwnie spójna i po seansie pozostawia pewne poczucie niepokoju - co właśnie widzieliśmy? Koreańską wersję postmodernizmu? Francuską ekologiczną przestrogę? A może nową wizję dystopijnej przyszłości?
Sprawdźcie sami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz