Każdy kolejny film Wesa Andersona dowodzi, że jest on jednym z nielicznych twórców, którzy potrafili połączyć romans z kinem mainstreamowym z umiejętnością zachowania autorskiego stylu. Filmy Teksańczyka rozpoznaje się już po jednym kadrze. Panuje tu charakterystyczny porządek, całość usiana jest znaczącymi rekwizytami, a bohaterowie to przede wszystkim outsiderzy i ekscentrycy. Wszędzie panuje mania układania, katalogowania, wyczyszczenia i sprowadzenia do minimum. U Andersona nawet najbardziej rozbudowana scenografia przypomina domek dla lalek, umowną makietę, miniaturę stworzoną przez pasjonata historii.
Ja osobiście nie uważam Andersona za ponadczasowego mistrza i geniusza. Na jego filmy chodzę wyłącznie ze względów estetycznych, "żeby się napatrzeć". Fabuła, choć niewątpliwie jest niezbędnym składnikiem tej przyjemności, staje się dla mnie elementem czysto pretekstowym. Dlatego też, trudno mi opowiedzieć meandryczną fabułę "Grand Budapest Hotel", w której wątki, postacie i miejsca pojawiają się i znikają, niczym kukułka w zegarze. I choć całość zdaje się być czystym chaosem, to uwierzcie mi - w tym szaleństwie jest metoda!
Anderson organizuje swoje filmy wokół nietuzinkowych postaci o wyrazistych charakterach. W jego najnowszym filmie pojawiają się między innymi: Tilda Swinton, F. Murray Abraham, Jude Law, Bill Murray, Willem Dafoe, Mathieu Amalric i Jeff Goldblum. I choć od tej wyliczanki można dostać mocnych zawrotów głowy, Anderson zdaje się panować nad tym aktorskim chaosem i daje możliwość wybrzmienia każdej, nawet najbardziej epizodycznej postaci.
Jednakże największy popis daje w "Grand Budapest Hotel" odtwórca głównej roli - Ralph Fiennes. Wciela się on w postać ekscentrycznego portiera z alpejskiego hotelu, który znany jest ze swojego profesjonalizmu i dbałości o klientów - zwłaszcza o starsze, zamożne arystokratki. Nie podejrzewałam, że gwiazda filmu "Lista Schindlera" ma w sobie aż taki komediowy potencjał.
"Grand Budapest Hotel", jak przynaje sam twórca, inspirowany jest twórczością pisarza i dramaturga Stefana Zweiga. Mnie jednak najbardziej przypomina odkopane gdzieś w zakamarkach babcinej szuflady pocztówki z przedwojennych Sudetów, obrazy jelenia na rykowisku i do tej pory budzące u mnie grozę, poroża i wypchane zwierzęta, stanowiące ekscentryczną dekorację niektórych domów.
Film ten zawiera w sobie również dużą dozę nostalgii. To wyraz tęsknoty za światem, który przeminął i już nie powróci. Anderson czuje, że urodził się w złym miejscu i złym czasie i chętnie zamieniłby rodzinny Teksas, na austrowęgierski kurort z końca XIX wieku.
"Grand Budapest Hotel" przypomina ciastko z filmowej cukierni Mendla: pięknie opakowanie, nieco pokraczna zawartość... ale i tak pychota!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz