Zaczynam uważnie przyglądać się oscarowym kandydatom. Każdy z nich będę (a co tam, użyjmy modnego słowa) tagować w sposób następujący: [Oscarowo]. Let's go!
W Czasie mroku wojna zostaje sprowadzona do rangi widowiskowej cut-scenki. Przypominające fajerwerki bomby wybuchają w takt muzyki, a kamera oddala się od nich na tyle szybko, by odpowiednio zdystansować widza od cierpienia rannych. W nowym filmie Joe Wrighta, na wskroś brytyjskiego reżysera Pokuty (2007) oraz Dumy i uprzedzenia (2005), nie chodzi o oddanie atmosfery wojny, jej okrucieństwa, absurdu czy przypadkowości. To zadanie Anglik zostawia Dunkierce, podobnemu pod względem tematu arcydziełu Christophera Nolana. W Czasie mroku wojna jest dokładnie taka, jak przyzwyczailiśmy się przez lata oglądając pompatyczne kino wojenne: zwycięstwo zależy przede wszystkich od charyzmatycznych przywódców, a równie ważną rolę co działania militarne, pełnią wysokie morale i porywające przemówienia.
Z tego standardowego, choć bardzo sprawnie zorkiestrowanego wojennego teatru wybija się jeden aktor. Gary Oldman i grany przez niego brytyjski premier Winston Churchill zespalają się w jedno w zachwycającym popisie aktorskich umiejętności. Ogromna w tym zasługa także charakteryzatorów, którym udało się ukryć pod grubymi warstwami makijażu jego specyficzne, ostre rysy i zastąpić je zwalistością słynnego polityka.
Churchill Oldmana to jedna z najlepszych ról męskich ostatnich lat i mam nadzieję, że zostanie wyróżniona nagrodą Akademii. Także dlatego, że Oldman potrzebuje Oscara. Mimo wielu świetnych ról nigdy go nie dostał, a teraz, po latach przewijania się na dalszym planie dużych produkcji, przydałby mu się zastrzyk nowej energii. Wielki comeback, przepchnięcie się z powrotem na pierwszy plan – co z tego, że w charakterystycznym pochyleniu i z nieodłącznym cygarem w ustach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz