poniedziałek, 3 października 2016

Tłuste podróże: Litwa, Łotwa, Estonia, Finlandia

Litwa, Łotwa, Estonia, Finlandia, Holandia, Węgry, Rumunia i Bułgaria. Tegoroczne wakacje wypadły wyjątkowo międzynarodowo i jedynie odrobinę filmowo. Może jest to próba poradzenia sobie z definitywnie kończącym się beztroskim okresem studiów, a może po prostu wynik oportunistycznego sposobu myślenia.


Pomysł na pierwszą z wycieczek narodził się z okazji Światowych Dni Młodzieży, które postanowiliśmy obchodzić szerokim łukiem. Niestety, po wstępnych kalkulacjach szybko doszliśmy do wniosku, że nasze kieszenie nie są jeszcze wystarczająco głębokie by sprostać finansowym wymaganiom krajów skandynawskich. Dlatego ostatecznie wybraliśmy opcję bardziej "budżetową" - wycieczkę po byłych radzieckich republikach nadbałtyckich czyli Litwie, Łotwie i Estonii.

Nie odcięliśmy się całkowicie: relacje z ŚDMu śledziliśmy w Tallinie. 
Pomiędzy krajami poruszaliśmy się autobusami (LuxBus, Eurolines, Ecolines) i niestety mieliśmy jedynie czas na zwiedzenie stolic. Pierwsza z nich, Wilno, zrobiła na nas najmniejsze wrażenie. Być może była to zasługa deszczowej pogody, a może kiepskiego hostelu o oknach wychodzących na nieformalną bazę wileńskich prostytutek, które mieliśmy możliwość podglądać przy pracy. Ze wszystkich obowiązkowych punktów wizyty w mieście Ostrej Bramy, polecam szczególnie wyjście (lub wyjazd kolejką) na Górę Giedymina zwaną również Zamkową. Przy dobrej pogodzie Wilno prezentuje się z niej nadzwyczaj dumnie i nowocześnie.


Dzięki wspaniałej przewodniczce (będącej również kandydatką do litewskiego parlamentu - powodzenia w nadchodzących wyborach!) doświadczyliśmy również odrobiny nocnego życia Wilna. W dotychczas opuszczonych i zaniedbanych lokalach młodzi Wileńczycy otwierają modne, hipsterskie bary i kawiarnie, które pod wieloma względami przypominają te znane z ojczystego podwórka. Ponadto wszędzie można wypić rozmaite piwa z małych browarów - piwna rewolucja panuje również tu!


Byliśmy też w karaimskich Trokach, których główną atrakcją jest malowniczo położony zamek. To piękne miejsce nadaje się przede wszystkim do fotografowania i spacerowania - wystawa w samym (zrekonstruowanym) zamku jest średnio interesująca i z czystym sumieniem można sobie ją odpuścić.


Drogę do Rygi okupiliśmy licznymi stanami przedzawałowymi. Zasady ruchu drogowego zdają się jedynie drobną sugestią dla łotewskich kierowców, wprost uwielbiających wyprzedzanie na trzeciego, a nawet czwartego. Pobocze traktowane jest jako dodatkowy pas, co pozwala na wykonywanie niezwykle ryzykownych manewrów. Mało brakowało, a nasze "pojechanie do Rygi" nabrałoby także powszechnie przyjętego, metaforycznego znaczenia.


Samo miasto było bardzo miłym zaskoczeniem. Śliczne stare centrum, w dużej mierze odrestaurowane po wojnie, otaczają ruchliwe ulice pełne niezwykłej urody kamienic - przede wszystkim secesyjnych. Szczególnie wrażenie robią budynki na ulicy Alberta (łot. Alberta iela) zaprojektowane przez ojca Siergieja Eisensteina, niegdyś głównego architekta miasta Rygi.



Po przeciwnej stronie przepływającej przez Rygę Dźwiny, znajdują się nieco inne budowle. Przede wszystkim monumentalna i odrobinę przerażająca Biblioteka Narodowa Łotwy, mieszcząca się w nowiutkim gmachu (2014) zaprojektowanym przez Gunnara Birkertsa.


Sama Dźwina wydaje się być czysta i zdatna do kąpieli. Jest przy niej regularna plaża z ratownikiem, przebieralniami i prysznicami. Jednak choć temperatura zachęcała do skorzystania z tej infrastruktury, wyraźnie rdzawy kolor wody odwiódł nas od tego pomysłu. 


Nieco dalej trafiliśmy na kolejnego kolosa: 79-metrowy pomnik zwycięstwa Armii Czerwonej. Dla podkreślenia jego rozmiarów, wykonałam zdjęcie poglądowe. Ta mała niebieska kropka po lewej stronie to Janek. Można się zżymać, ale nie da się zaprzeczyć, że Związek Radziecki potrafił tworzyć konstrukcje budzące respekt oraz wywołujące dziwną mieszankę podziwu, obrzydzenia i strachu. Dodam jeszcze, że pomnik otacza zaniedbany, ale niezwykle przemyślany park oraz sztuczne jezioro.


W poszukiwaniu czystej wody i plaży (niezbędnego elementu wakacji) pojechaliśmy podmiejskim pociągiem do Jurmały, słynnego radzieckiego kurortu, gdzie swoje brzuchy wystawiali do słońca Chruszczow i Breżniew. Malownicze wybrzeże, słoneczna pogoda i pomysłowo zamontowane na plaży ławki były znakomitą okazją do odpoczynku po miejskiej bieganinie.


Wstyd się przyznać, ale nasza wiedza o Łotwie ograniczała się dotychczas do internetowych memów o halucynacjach z niedożywienia i mglistym przekonaniu o niechlubnej roli odegranej przez Łotyszy podczas II wojny światowej. Rzeczywistość okazała się zupełnie inna. Ryga jest przepięknym miastem, zdecydowanie wartym naszego cennego czasu, a Łotysze to dumny mały naród, z którym łączy nas niejedno. Koniecznie jeźdźcie do Rygi!


Tallinn miał być najbardziej egzotycznym miastem na naszej trasie. O Estonii wiedzieliśmy tylko tyle, że jest bardzo zaawansowaną technologicznie ojczyzną Skype'a, a jej prezydent nosi śmieszną muchę. Niestety plotka o darmowym internecie wszędzie się nie sprawdziła. Sprawdziło się natomiast przekonanie o ogromnej mniejszości rosyjskiej, którą mieliśmy okazję oglądać codziennie rano - nasza mikroskopijna kawalerka znajdowała się, w co tu dużo mówić, rosyjskiej pato-dzielnicy. Nieustannie śledziły nas oczy lokalsów, podniesione leniwie znad porannego kufla taniego piwa. Po Tallinnie poruszaliśmy się komunikacją miejską - za 6 euro kupiliśmy pięciodniową kartę miejską, pozwalającą nam na korzystanie z rozbudowanej sieci tramwajów, autobusów i trolejbusów.


Samo miasto pod wieloma względami przypomina Rygę - oba należały wszak do obszaru działalności słynnej Hanzy. Widoczna na zdjęciu poniżej średniowieczna wieża jest pozostałością po dawnym zamku (na miejscu którego stoi obecnie estoński parlament) oraz narodowym symbolem Estonii. Codziennie rano, przy dźwiękach hymnu, uroczyście wciąga się na nią sztandar, by wieczorem ściągnąć go przy dźwiękach innej narodowej pieśni.


Nie zastanawialiśmy się długo, kiedy zaoferowano nam darmową wycieczkę po estońskim parlamencie. Oprowadzający nas Przewodnik z wielką swadą przekonywał o zaletach mieszkania w Estonii, opowiadał o systemie wyborczym, problemach społecznych (nie chcąca się asymilować mniejszość rosyjska) i informatyzacji. Wprowadził nas też do sali obrad, która ku naszemu zdziwieniu okazała się być świetnym przykładem ekspresjonizmu w architekturze.



Miejscem nieco oddalonym od centrum jest dzielnica Kadriorg, znana przede wszystkim za sprawą barokowego pałacu, zbudowanego przez Piotra Wielkiego. Jego krzykliwe kolory i niewątpliwa kiczowatość skutecznie odstraszyły nas od zwiedzania wnętrz, mieszczących obecnie Muzeum Sztuki. Ale zdjęcie (#nofilter) powędrowało na Instagrama.



Chroniąc się przed nadchodzącym deszczem, swoje kroki skierowaliśmy do pobliskiego muzeum sztuki nowoczesnej - KUMU, w którym najciekawszym elementem jest sam budynek, bardzo pomysłowo wtopiony w pobliskie wzgórze.


Ostatnim etapem naszej podróży była jednodniowa wycieczka do Helsinek. Z Talllinna codziennie odchodzi niezliczona ilość promów w kierunku fińskiej stolicy (my wybraliśmy ofertę giganta branży, firmy Tallink). Trudno zwiedzić lub nawet pobieżnie ogarnąć tak wielkie miasto jak Helsinki w kilka godzin. Mogę powiedzieć jedynie bardzo ogólnie, że nasze wrażenia były zdecydowanie pozytywne. Podobała nam się zadbana Esplanada, klasycystyczna katedra, dworzec kolejowy w stylu Art Deco, szerokie ulice i place. Muszę jednak przyznać, że powstały na niegdysiejszym cmentarzu park, obecnie służący głównie jako arena walk Pokemonów, wykroczył nieco poza moje polskie możliwości poznawcze.




Tak wyglądała podróż pierwsza. Podróż druga (Holandia) i trzecia (Węgry, Rumunia, Bułgaria) zostanie opisana wkrótce, jak tylko zbiorę potrzebną ku temu motywację.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz