Co rok to prorok. Polski widz nie może narzekać na brak filmów o Powstaniu Warszawskim. W tym roku ma okazję zobaczyć obraz
"Miasto 44" w reżyserii Jana Komasy, twórcy
"Sali samobójców".
Twórcy filmu zaserwowali widzowi istny pokaz wybuchów, pożarów i wszelkiego rodzaju efektów specjalnych. Swoją dokładnością zadziwia scenografia, kostiumy, a nawet fryzury głównych bohaterów. Jednak na tym kończą się wyraźne zalety filmu.
"Miasto 44" to przede wszystkim film przeraźliwie nierówny. Świetne sekwencje sąsiadują tu z teledyskowymi klipami, amatorskimi rekonstrukcjami i scenami rodem z kiepskiego romansu. Nie wszystko da się wytłumaczyć postmodernizmem. Zbytnia brawura i eklektyzm mogą prowadzić do chaosu i wizji wojny rodem z narkotykowych halucynacji. A
"Miasto 44" to miejscami prawdziwa "wojna na kwasie".
Nie trzeba być scenariuszowym ekspertem by zauważyć, że całość fabuły rozłazi się w dowolnie wybranym momencie. Podstawowym zarzutem jest brak wyraźnego głównego bohatera filmu - wszak to jego wyraźna obecność i przejmujące perypetie sprawiają, że dyskretnie obcieramy łzy i cicho pociągamy nosem. Stefan (Józef Pawłowski), zdaje się być "najgłówniejszym" z bohaterów filmu, jednak jego los nie obchodzi nas ani trochę, a jedyną emocją jaką wzbudza jest skrajna irytacja. Stefan to posiadacz tytułu najgorszego powstańca, który przez cały film zmaga się ze swoją nieudolnością, i z, wybaczcie mi moją dosadność, byciem dupą wołową. Niezdecydowanie i nieobecny wzrok pozbawiają młodego bohatera wszelkich ludzkich przymiotów i czynią z niego wypchaną kukłę, która nie jest w stanie udźwignąć ciężaru historii.

Niestety, również i na drugim planie nie znajdzie się żadnego bohatera godnego uwagi. Rzekoma ukochana Stefana - Alicja (Zofia Wichłacz), szybko wycofuje się z każdego ciekawego epizodu przyjmując postać eterycznej i dziewiczej Zosi z
"Pana Tadeusza", a powstańcy to gromada bohaterów nieobecnych, jedynie czasami, nieśmiało, pojawiających się na ekranie.
Oczywiście, można by stwierdzić, że celem twórców było stworzenie bohatera zbiorowego, ujętego w ramach miasta Warszawy. To stolica Polski jest osią wszystkich wydarzeń, to ona ma symbolizować walkę, odwagę i Polskość. Niestety z każdym cielęcym spojrzeniem młodych bohaterów zapominamy o takiej interpretacji i zatrzaskujemy te drzwi bezpowrotnie.
Ludzkość przez stulecia uczyła się opowiadania historii i dzięki temu wypracowała sprawdzone wzorce, z których warto korzystać. Niestety, Jan Komasa pomimo ogromu otwartych szuflad, nie jest w stanie z żadnej z nich wybrać nic interesującego. Zamiast uczłowieczać, pozostawia puste schematy. Zamiast uwiarygadniać - pomija i skraca. Film młodego reżysera przypomina zarys, bazę, która może posłużyć stworzeniu czegoś wartościowego.
"Miasto 44" nie jest filmem złym. Jest filmem szkicowym i bezbarwnym, pozbawionym wszelkiej wartości dodanej. To już lepiej oglądać
"Czas honoru".