W dobie śmierci guilty pleasures, mogę z czystym sumieniem stwierdzić, że bawi mnie "Family Guy" i "American Dad". Oczywiście zdaje sobie sprawę, że nie są to produkcje wysokich lotów, jednakże reprezentowany tu typ humoru trafia w gust mojego lekko zlasowanego mózgu. Przez wiele lat oglądałam te seriale bezrefleksyjnie, nie interesując się osobą ich twórcy. Wszystko zmieniło się na początku roku 2013, kiedy to Galę Oscarową poprowadził Seth MacFarlane.
Był to pomysł karkołomny, gdyż twórca "Family Guy'a" nie słynie z delikatności i taktu. Na scenie zaprezentował się jednak znakomicie, z klasą i wyważonymi żartami - będącymi przypuszczalnie wynikiem długich pertraktacji z producentami Gali.
Realizacja przez MacFarlane'a aktorskiego filmu pełnometrażowego byla jedynie kwestią czasu. I tak, w roku 2012 pojawił się "Ted". Szczerze mówiąc, oprócz inspiracji do obejrzenia "Flasha Gordona" nie wyniosłam z tego filmu absolutnie nic. Żarty zdawały mi się bardziej żenujące niż śmieszne, tytułowy miś powodował mocne zdziwienie i zmieszanie, a znienawidzony przeze mnie Mark Walhberg tylko pogorszał sprawę.
Ale postanowiłam dać MacFarlane'owi jeszcze jedną szansę, przypuszczalnie dlatego, że tak dobrze wygląda w garniturze. I obejrzałam jego najnowszą produkcję - "Milion sposobów, jak zginąć na Zachodzie". Nie jest najlepiej.
Całość opowiada historię przeciętnego hodowcy owiec, Alberta (w tej roli sam MacFarlane) mieszkającego na Dzikim Zachodzie. Mężczyzna szczerze nienawidzi czasów, w których przyszło mu żyć, a na widok saloonów, rewolwerowych pojedynków i bezkresnego stepu krzywi się z niesmakiem. Jego rozczarowanie zwiększa się, gdy ukochana Louise (Amanda Seyfried) porzuca go dla lokalnego fryzjera, specjalizująego się w wąsach (Neil Patrick Harris). Albert nie daje jednak za wygraną i z pomocą pięknej Anny (Charlize Theron), prywatnie żony niebezpiecznego bandyty (Liam Neeson), podejmuje walkę o odzyskanie ukochanej.
Nie trudno domyślić się, jak skończy się cała intryga. Narracja nie jest tu bowiem ani specjalnie wyszukana, ani istotna. Całość ma stanowić jedynie kanwę dla żartów, skeczy i monologów. Jednak błyskotliwe i cyniczne uwagi głównego bohatera mieszają się z wszechobecnymi sucharami i kloacznym humorem. Niestety, wydawanie i wymioty nie bawią mnie już od dawna, dlatego też oczekiwałam od MacFarlane'a czegoś więcej.
Ryzykowny wydaje się być sam pomysł realizacji parodystycznego filmu na temat Dzikiego Zachodu w czasach, w których western umarł i pozostaje anachronicznym gatunkiem z przeszłości. Odradza się dla kultury popularnej jedynie czasami, głównie za sprawą przewrotnych dzieł w rodzaju książkowego "Krwawego Południka" czy gejowskiego melodramatu "Tajemnica Brokeback Mountain."
"Płonące siodła" nadal wygrywają.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz