sobota, 1 lutego 2014

"Zniewolony. 12 Years a Slave"

Po seansie zatrważającego i mdląco słodkiego "Kamerdynera" niemalże całkowicie straciłam nadzieję, że zostanie wyprodukowany film, który podejdzie do tematu niewolnictwa rozważnie, a niekoniecznie romantycznie. "Zniewolony. 12 Years a Slave" przywrócił mi utraconą nadzieję.

Fabuła "Zniewolonego" oparta jest na rozgrywającej się w połowie XIX wieku prawdziwej historii obywatela wolnego stanu Nowy Jork - Salomona Northupa. Ten wykształcony i powszechnie poważany muzyk, a zarazem stateczny ojciec rodziny, został podstępnie porwany, a po przewiezieniu na amerykańskie Południe, sprzedany jako niewolnik do pracy na plantacji, gdzie spędził 12 lat.


Reżyser filmu Steve McQueen, autor "Głodu" i "Wstydu", naprawił wszystkie zaniechania i błędy swojego amerykańskiego kolegi po fachu, Lee Danielsa (reżyser "Kamerdynera"). Potrafił podejść do tematu selektywnie, wybierać jedynie elementy mające sens i znaczenie. Unikał naiwności, kalek i osądzania. Próbował za pomocą obrazów, filmowanych z punktu widzenia głównego bohatera, oddać istotę buntu, lęku a ostatecznie fizycznego i mentalnego zniewolenia.

"Zniewolony" skupia się nie tylko na fenomenie fizycznego niewolnictwa. Pokazuje jak bardzo idea ta potrafiła zawładnąć umysłami ludźmi. Czarni uważali ją za cierpienie zesłane przez Boga, naturalny stan rzeczy lub porzucali rozmyślania na rzecz zwierzęcej walki o przetrwanie. Biali, głównie przedstawiciele słynnego "Starego Południa" uważali niewolnictwo za część swojego stylu życia do tego stopnia, że potrafili z jego powodu rozpętać krwawą wojnę domową.



Europejski rodowód dał reżyserowi filmu dystans, niezbędny w opisaniu trudnego fenomenu amerykańskiego niewolnictwa. Nie jest tajemnicą fakt, że niektóre prawidłowości widać lepiej z zewnątrz, od strony niezaangażowanego obserwatora.


Również i aktorsko, "Zniewolony" nie rozczarowuje. Charyzmatyczny, ale za razem subtelny sposób gry Chiwetela Ejiofora pozwala mu w kluczowych scenach przerodzić się w bestię lub istotę głęboko skrzywdzoną. Równie dobrze wypada Michael Fassbender, w pełni oddający istotę szaleństwa, rozwijającego skrzydła w sprzyjających okolicznościach. Nieco bezbarwna jest postać kreowana przez Benedicta Cumberbatcha - być może aktor całą energię zużył na serialową postać Sherlocka Holmesa? I oczywiście Brad Pitt w epizodycznej roli - niezwykle istotna wisienka na torcie.

Całość dopełniają wspaniałe zdjęcia Seana Bobbitta, stałego współpracownika McQueena, wspierane przez malownicze krajobrazy, są w większości impresjami, drobnymi migawkami, pokazującymi pars pro toto istotę historii głównego bohatera.

"Zniewolonemu" życzę wielu Oscarów. A wam - polecam, bo warto.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz