Zakończenie Letniej Akademii Filmowej w Zwierzyńcu, zdecydowanie najbardziej wakacyjnego festiwalu filmowego, przypomina, że leniwy wakacyjny czas także chyli się ku końcowi. Już wkrótce zakopiemy na dnie szafy dmuchane krokodyle, plażowe ręczniki oraz słomkowe kapelusze i na powrót staniemy się, jak podpowiadają słowa piosenki, "uczesani i przezorni". Miejmy nadzieję, że również pogoda zorientuje się, że zamiast siedzieć na plaży nad stawami Echo, tkwimy w szkolnych ławkach i za pracowymi biurkami.
Jednak zanim to wszystko się stanie, warto dokonać powakacyjnych podsumowań. Tegoroczna edycja Letniej Akademii Filmowej w Zwierzyńcu korzystała ze sprawdzonego wzorca. W programie zwyczajowo można było znaleźć pokazy gorących, przedpremierowych tytułów, festiwalowe hity z ostatnich kilku lat, kinowe filmy oglądane w ramach nadrabiania zaległości i perełki z przeszłości, pokazywane w ramach rozmaitych cyklów i retrospektyw. Ja gościłam na festiwalu jedynie pięć dni (chlip!), ale i tak mam swoją listę tegorocznych faworytów. Szczegóły poniżej!
#1. Lubię nietoperze (1985, reż. Grzegorz Warchoł)
Jedyny polski film wampiryczny do czasu Kołysanki Juliusza Machulskiego, a zarazem anty-perełka gatunku, którą można by pokazywać w ramach przeglądów najgorszych filmów świata. Główna bohaterka, jak wielokrotnie nas zapewnia, jest wampirzycą. Kierowana żądzą krwi zabija kolejnych mężczyzn, nie ma odbicia w lustrze, żyje samotnie w domu na odludziu i oczywiście lubi nietoperze. Jednak po zobaczeniu reklamy ośrodka psychiatrycznego decyduje się na leczenie pod czujnym okiem lekarza specjalisty, profesora Junga (a jakże).
W Lubię nietoperze aktorzy zdają się nie pamiętać drwiących z reguł gramatyki dialogów, choć one jeszcze na długo po projekcji pozostają w pamięci widzów. Podobnie z resztą jak odważna scena erotyczna w orientalnej oranżerii z udziałem Jerzego z Klanu, który niczym Tommy Wiseau nie do końca rozumie mechanikę seksualnego zbliżenia. Lubię nietoperze to typowy dobry-zły-film, którego oglądanie w towarzystwie zamienia się w istny maraton uśmiechu, a fabularne absurdy jeszcze przez wiele godzin rozpalają emocje wśród widowni. To trzeba zobaczyć!
#2. Złotoręki (1955, reż. Otto Preminger)
Frank Sinatra utwierdza krytyków, że jego świetna rola w Stąd do wieczności (1953) nie była jedynie wypadkiem przy pracy. Legendarny piosenkarz wciela się w Złotorękim w dręczonego nałogiem narkotykowym krupiera. Choć mężczyzna właśnie skończył odwyk, jego dotychczasowy styl życia nie daje o sobie zapomnieć i na powrót wciąga go w świat gier hazardowych i używek, oferujących ucieczkę od problemów. Złotoręki to film niezwykle odważny jak na swoje czasy, pokazujący zakazane przez amerykańską autocenzurę sceny i rozsadzający od środka system zakazów nakładanych przez Kodeks Haysa. Oglądając film Otto Premingera można na własne oczy przekonać się, jak zmieniało się hollywoodzkie kino.
#3. Marcowe migdały (1989, reż. Radosław Piwowarski)
Pięćdziesiąta rocznica marca '68 prowokuje do ponownych rozważań nad społecznymi i politycznymi uwarunkowaniami kampanii nienawiści, która zmuszała do emigracji, niszczyła kariery i życia. O zapleczu całej sprawy opowiada film Marka Piwowarskiego Marcowe migdały. Zapleczu nawet dosłownym, jako że akcja filmu rozgrywa się w małym miasteczku na prowincji, wśród lokalnych licealistów. Początkowo zajęci swoimi sprawami, nasiąkają partyjną demagogią i sami zaczynają myśleć i mówić zgodnie z obowiązującymi trendami. Nie zdają sobie sprawy, że te krzywdzące słowa i czyny mają konkretne konsekwencje, które odczują także ich najbliżsi.
#4. Kapitan (2017, reż. Robert Schwentke)
Pracujący na co dzień w sztywnych ramach hollywodzkiego kina popularnego, reżyser Robert Schwentke (Plan lotu, Red, Zbuntowana), puścił wodze fantazji w swoim znacznie bardziej autorskim (i niemieckim) filmie Kapitan. To przedziwny twór, Kapitan jest bowiem ocierającą się o absurd nazistowską wersją Kariery Nikodema Dyzmy.
Za głównego bohatera Schwentke obiera młodego żołnierza, który przebiera się w znaleziony w porzuconym samochodzie mundur wysoko postawionego wojskowego i zaczyna grać jego rolę. W chaosie ostatnich dni wojny nikt nie sprawdza jego tożsamości, a młody chłopak zaczyna podejmować coraz śmielsze i bardziej brutalne decyzje. Kapitana trudno traktować jako dosłowny obraz II wojny światowej, choć podobno został oparty o prawdziwe wydarzenia. Jest za to znakomitym, symbolicznym ukazaniem czasu schyłku, w którym liczy się tylko tu i teraz, a oportunizm jest najlepszą strategią przetrwania.
#5. Człowiek, który zabił Don Kichota (2018, reż. Terry Gilliam)
Nie taki nowy Gilliam straszny, jak go malują. Przyznaję się bez bicia, że byłam uprzedzona do tego filmu i oczekiwałam najgorszego. Tymczasem Człowiek, który zabił Don Kichota to pełna energii, choć miejscami chaotyczna i odrobinę zbyt długa opowieść o trudnym rozgraniczeniu prawdy i fikcji, zjadaniu własnego ogona i fantazji, które mogą zawładnąć całym życiem. Trudno nie odczytywać Człowieka jako autobiograficznej opowieści o Terrym Gilliamie i jego potyczkach ze słynnym hiszpańskim błędnym rycerzem, którego losy pragnął przenieść na wielki ekran od niemal 30 lat. Nikt już nie wierzył w możliwość ukończenia filmu, który zamieszkał na kartach książek o najsłynniejszych niedokończonych dziełach. Tymczasem Gilliam nie tylko film skończył, ale także symbolicznie przekazał pałeczkę wszystkim innym Don Kichotom, którzy w przyszłości będą za pewne mierzyć się z podobnymi wiatrakami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz