wtorek, 6 czerwca 2017

"Sieranevada"

W przeciwieństwie do filmu, ja będę się streszczać. Niemal trzy godziny Sieranevady podkopały moje przekonanie, że wytrzymam każdą, nawet najdłuższą projekcję, o ile tylko będę najedzona i wyspana. Kiedy pierwszy raz popatrzyłam na zegarek, do końca została jeszcze ponad godzina, a ja już czułam, że zaraz wybiegnę z kina i sprintem udam się na Plac Centralny. Wszytko, by tylko wyzwolić się od zaduchu Sieranevady


Cristi Puiu, w swoim najnowszym filmie w mistrzowski sposób osiągnął wrażenie duchoty, zamknięcia i oddzielenia. Jest ono tak silne, że trzeba niemal walczyć z podświadomą chęcią przewietrzenia zadymionych dymem papierosowym małych, zagraconych pokoików, ciasnego mieszkania w rumuńskiej stolicy, gdzie w szczytowych momentach stłoczonych jest aż 16 osób. W tych klaustrofobicznych wnętrzach rozgrywa się niezwykły rytuał, którego rytm wybijają nieustannie zamykane za sobą drzwi, będący w istocie stypą po nestorze rodu, Emilu. 


Zmarły nie pojawia się jednak prawie w ogóle w rozmowach gości i domowników. Taka reakcja obronna organizmu oraz próba omijania bolesnego tematu, prowadzi do nawarstwienia się codzienności wraz z jej wszystkimi absurdami. Przebywający w mieszkaniu tłoczą się, odpalają papierosa od papierosa, oblewają zupą, pogrążają w teoriach spiskowych i wywlekają na światło dzienne problemy w związkach. Wszyscy czekają na Godota, którym początkowo wydaje się być utknięty w korku ksiądz, a następnie upragniony przez wszystkich obiad, majaczący u kresu drogi niczym oaza na pustyni. Nieprzypadkowo współtwórca teatru absurdu, Eugene Ionesco pochodził z Rumunii. 


Cristi Puiu, reżyser Śmierci Pana Lazarescu (2005) i Aurory (2010) przez trzy godziny zwodzi nas, obiecując rychły zwrot rozdrobnionej akcji, trzęsienie ziemi, a w ostateczności zakończenie doczesnych mąk. Nic takiego jednak nie następuje. Oczami kamery cierpliwie obserwujemy scenki rodzajowe, kolejne czechowowskie strzelby (w rodzaju półprzytomnej Chorwatki ograniczającej się do wymiotowania poza kadrem) nie wypalają, a my pozostajemy uwięzieni w liminalnej przestrzeni korytarza. Niewykluczone jednak, że znajdujemy się tam w towarzystwie głównego bohatera filmu, zmarłego Emila, czekającego na dopełnienie wszystkich rytuałów pozwalających mu na przejście na drugą stronę. 


Intelektualnie i socjologicznie Sieranevada była dla mnie intrygującym wyzwaniem: jestem szczerze zaskoczona jak bardzo przypominamy Rumunów w swojej mentalności, języku i zachowaniach (vide: scena z parkowaniem). Jednak jako doświadczenie kinowe, najnowszy film Puiu stanowił dla mnie (i moich wytrwałych współwidzów) prawdziwą drogę przez mękę. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz