czwartek, 7 kwietnia 2016

"Batman v Superman: Świt sprawiedliwości" / "Batman v Superman: Dawn of Justice"

W zeszły piątek stanęłam przed poważnym dylematem: na co pójść do kina? Z jednej strony kusił mnie najnowszy tytuł ze stajni DC, z drugiej - bardzo zaległy Zwierzogród. Wygrała animowana opowieść o mądrym feminizmie i demokracji, którą z całego serca polecam wszystkim dzieciom i dorosłym (a zwłaszcza tym z niską samooceną). Niestety w środę podobnego problemu już nie miałam i ochoczo wydałam 15 zł na bilet na Batmana v Supermana: Świtu sprawiedliwości. I mogę głośno stwierdzić: to najgorzej wydane pieniądze ever.


Wygląda na to, że podczas kręcenia tego filmu trwała zmowa milczenia i nikt nie chciał być pierwszym, kto powie "Hey guys, ale wiecie, że ten film będzie beznadziejny?". Wspomniany brak nadziei stanowi ogromne zaskoczenie dla widzów, przyzwyczajonych do filmów rozrywkowych na wysokim poziomie, które nie tylko zachwycają swoją warstwą formalną, ale też bawią, śmieszą i intrygują. Dobrze wiemy, że współczesne kino potrafi opowiadać wiarygodne historie nawet o najbardziej absurdalnych bohaterach, takich jak człowiek-mrówka (Ant-Man) czy Ent o bardzo ograniczonych możliwościach werbalnych (Groot ze Strażników Galaktyki). Dlatego tym bardziej dziwi, że film o podstawowych postaciach super-świata, aż tak bardzo się nie udał.*


W przypadku Batmana v Supermana: Świtu sprawiedliwości zawiodło dosłownie wszystko. Twarze widzów wykrzywiały się na widok skrajnie nielogicznej fabuły i chaotycznej, do granic możliwości, narracji, uniemożliwiającej jakiekolwiek zaangażowanie. Nie lepiej wygląda kwestia aktorstwa. Jesse Eisenberg jest karykaturą samego siebie, i bliżej mu do słabej wersji Jockera niż Lexa Luthora, Ben Affleck próbując oddać ból istnienia obnaża niedostatki swojego aktorskiego warsztatu, natomiast Amy Adams ogranicza się do wiecznego wpadania w tarapaty (ot, klasyczna dama w opresji). Na dalszy plan schodzi "zakurzony" Albert, grany przez Jeremy'ego Ironsa (a szkoda, bo to jedna z niewielu przekonujących postaci w tym filmie) oraz podziwiany przeze mnie Henry Cavill (co jest o tyle ciekawe, że przecież jest on odtwórcą jednej z dwóch głównych ról). Również muzyka nie poprawia nam nastroju brzmiąc jak chory sen niespełnionego kompozytora, w którym electro przeplata się z śpiewem chóralnym, orkiestrą dętą i dubstepem.


Najgorszym elementem filmu są jednak zdjęcia, próbujące nieudolnie oddać mrok i posępność opowieści poprzez pokazywanie czarnego na czarnym, ze sporą domieszką czarnego. Co gorsza, ich autor nie rezygnuje ze swoich artystycznych (artystowskich?) ambicji. Przyjmuje nieoczywiste kąty widzenia, dynamicznie porusza kamerą (co z tego, że w kompletnie statycznych momentach), oferując nam również pełne dramatycznego potencjału zbliżenia. Wszystko to robi niestety bardzo nieudolnie, co powoduje, że traci wiarygodność jako sprawny rzemieślnik, a nie zyskuje jej jako artysta czy innowator (jak choćby nielubiany przeze mnie Emmanuel Lubezki).


Trudno wyjść z Batmana v Supermana: Świtu sprawiedliwości bez poczucia rozczarowania. Po serii słabych seriali (okropny, choć niestety intrygujący Lucyfer, kontrowersyjne Gotham, nierówny Flash) i średnich filmów (Człowiek ze stali), DC serwuje nam nieudolną podróbkę marvelowskich tytułów. Światełkiem w tunelu, paradoksalnie, są negatywne recenzje i oceny widzów udowadniające, że współczesna widownia nie jest masą bezwolnych konsumentów popkulturowej papki. To osoby wymagające, przede wszystkim jednego: uczciwości. A tego w Batmanie v Supermanie zabrakło najbardziej. 

* Zaskoczeni nie byli chyba tylko antyfani DC, którzy od zawsze do znudzenia powtarzali, że te komiksy/filmy są złe, pozbawione humoru, mroczne na siłę i generalnie do niczego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz