sobota, 1 marca 2014

"Tajemnica Filomeny" / "Philomena"

Oskarowe ostatki. 

Koszmary dziejące się za szczelnie zamkniętymi bramami klasztorów znamy między innymi z filmu "Siostry Magdalenki". Podobnie dzieje się w "Tajemnicy Filomeny" - młoda dziewczyna, z powodu przypadkowej ciąży, zostaje oddana do zakonu przez swojego ojca. Urodzony tam syn zostaje jej zabrany i przekazany do adopcji, natomiast ona, przez cztery lata musi w pocie czoła odpracowywać koszty, rzekomo poniesione przez Siostry i równocześnie pokutować za swój młodzieńczy grzech. Po latach, Filomena pragnie odnaleźć swojego synka, w czym ma pomóc jej zmagający się z depresją i problemami zawodowymi, dziennikarz Martin Sixsmith.


Reżyser - Stephen Frears, w głównych rolach obsadził Judi Dench oraz Steve'a Coogana. Skrajna naiwność, ale też głęboki humanizm Filomeny zderza się z wyrachowaniem i racjonalizmem Martina. Ten aktorski samograj, który miał potencjał bycia wulkanem emocji i przeżyć, stał się nerwową przepychanką, urozmaiconą gdzieniegdzie irytującą wymianą zdań. Trudno powiedzieć, czy jest to wina scenariusza, czy przyjętej przez reżysera natrętnej stylistyki.


Jest to tym bardziej smutne, ponieważ Steve Coogan potrafi aktorsko "zaszaleć" i w pełni oddać istotę swojej brytyjskiej duszy. Jednakże naiwnie sentymentalna historia wyglądająca jak odcinek serii "Okruchy życia" na nic takiego mu nie pozwala. Pomimo to, Cooganowi udało się oddać zagubienie bohatera, który z pogardą traktuje historie w rodzaju "human interests" i marzy o powrocie do dziennikarstwa politycznego. Jednak ku swojemu zdziwieniu, coraz bardziej zaczyna się angażować w historię Filomeny. Dzieje się to również ku zdziwieniu widza, gdyż psychologiczne motywacje dziennikarza są dla nas zupełnie nieznane.

Podobny problem pojawia się w przypadku postaci kreowanej przez mistrzowską Judi Dench. Niezależnie od ilości starań tej genialnej aktorki, dziury w historii i scenariuszu nie zostaną nigdy zapełnione. Jest to tym smutniejsze, gdy przypomnimy sobie jej role w rodzaju "Pani Henderson" czy "Notatki o skandalu", będące przejawami czystego geniuszu. 


Niestety, całość przypomina poziomem emocjonalny i ckliwy romans z serii "Harlequin". Jako wielbicielka Judi Dench i "Królowej" (reż. Stephen Frears) powiem tylko jedno - szkoda. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz