sobota, 29 sierpnia 2015

"Kryptonim U.N.C.L.E" / "The Man from U.N.C.L.E"

Odkąd w rolę Jamesa Bonda wcielił się Daniel Craig dodając serii realizmu i mroku, trudno nam wyobrazić sobie film szpiegowski przypominający dawne odsłony klasycznej opowieści o agencie 007 z Rogerem Moorem, czy Piercem Brosnanem w roli głównej. Jednak mimo to, reżyser Przekrętu - Guy Ritchie - podjął się tej misji niemożliwej i zrealizował Kryptonim U.N.C.L.E.


Akcja filmu rozpoczyna się w przedzielonym murem Berlinie, gdzie agent CIA Napoleon Solo (Henry Cavill), transportuje na amerykańską stronę młodą panią mechanik Gaby (Alicia Vikander), której ojciec, doktor Udo Teller (Christian Berkel) jest światowej sławy fizykiem jądrowym. Ponieważ naukowiec wpadł w ręce złoczyńców zmuszających go do zbudowania bomby atomowej, Solo musi sprzymierzyć się z dotychczasowym wrogiem, agentem KGB Kuriakinem i odbić doktora Tellera z rąk faszystowsko-nazistowskiej organizacji, zarządzanej przez piękną Włoszkę Victorię (Elizabeth Debicki).


Kryptonim U.N.C.L.E jest kinowa wersją serialu o tym samym tytule (emitowanego w USA w latach 60.). Film zadziwia świeżością żartów, wynikających (jak zwykle) z zestawienia dwóch sprzecznych ze sobą charakterów i wizualnymi retro stylizacjami. Sekwencje akcji, zgodnie z dawną estetyką poszatkowane są przez liczne split screeny, a kamera z lubością dokumentuje idealnie dobrane stroje Napoleona Solo i jego konflikt z przedstawicielem "imperium zła" Ilią Kuriakinem.


Na naszą uwagę zasługują występujący w filmie aktorzy, przede wszystkim Henry Cavill, znany przede wszystkim z roli Supermana w Człowieku ze stali, z dużym wdziękiem wcielający się w rolę kobieciarza, dżentelmena, agenta CIA i byłego złodzieja - Napoleona Solo, perfekcjonisty o nienagannych manierach i garniturach. Partneruje mu zjawiskowa Szwedka, Alicia Vikander, potrafiąca przekonująco zagrać zarówno cyborga (Ex Machina) jak i gotową na wszystko młodą uciekinierkę z bloku wschodniego. Nieco słabiej w tym zestawieniu wypadają Armie Hammer w roli radzieckiego szpiega, ograniczający się w środkach aktorskich do zimnego spojrzenia oraz nie mający zbyt wielkiego pola do popisu Hugh Grant.


Choć Kryptonim U.N.C.L.E traktuje czasy zimnej wojny pretekstowo, a główną intrygę opiera na mało przekonującym faszystowsko-nazistowskim spisku, to i tak ogląda się go nadzwyczaj dobrze. Lekkość i nonszalancja czasami wychodzi filmom na zdrowie.



piątek, 21 sierpnia 2015

"Nieracjonalny mężczyzna" / "Irrational Man"

Nadzieje były wielkie, gdyż poprzedni film Woody'ego Allena, Magia w blasku księżyca stanowił smaczną i słodką przekąskę mogącą stanowić zapowiedź nadchodzącej uczty. Niestety tak się nie stało. W najnowszym filmie nowojorczyka - Nieracjonalnym mężczyźnie - nieznośne jest po prostu wszystko.


Intryga przedstawia się następująco - na kampusie uniwersyteckim pojawia się nowy wykładowca filozofii, Abe (Joaquin Phoenix). Jego na poły menelski sposób bycia okazuje się afrodyzjakiem dla kobiet, z zainteresowaniem przyglądających się nowemu pracownikowi naukowemu. Mężczyzna nawiązuje znajomość z jedną ze swoich studentek, Jill (Emma Stone), jednak nawet ta relacja nie jest w stanie przywrócić mu chęci do życia i pozbawić autodestrukcyjnych ciągot. Dopiero pewne pozornie nieistotne wydarzenie nadaje Abe'owi nowy cel i motywację do działania.


Pozostawieni sami sobie aktorzy gubią się w wątłej fabule, a bohaterowie irytują swoim nadęciem i nieprzekonującymi problemami. Filmowe dialogi, zgodnie z jedną z wypowiedzi tytułowego bohatera, stają się intelektualnym onanizmem, nie prowadzącym do upragnionego klimaksu i będącym zwulgaryzowaną wersją rozważań egzystencjalistów.


Warto jednak docenić wysiłki Emmy Stone, która z wrodzoną gracją wciela się w rolę panienki z dobrego domu, obawiającej się "middle class" jak ognia. Tymczasem jej ekranowy partner, Joaquin Phoenix rozczarowuje brakiem charyzmy i wydętym brzuchem, nie będącym efektem pracy charakteryzatorów.


Jedynym plusem filmu jest jego muzyka, co przekonuje mnie, że być może reżyser powinien całkowicie poświęcił się swojemu drugiemu ulubionemu zajęciu - grze na klarnecie.
Czas kończyć, panie Allen.



wtorek, 18 sierpnia 2015

16. Letnia Akademia Filmowa - Zwierzyniec

Jest taki jeden festiwal filmowy w Polsce, który zachwyca swojskością i brakiem zbędnego nadęcia. Można podczas niego nadrobić przeoczone w ciągu roku głośne tytuły, przypomnieć sobie filmowe klasyki, a czasami nawet odkryć jakąś nieznaną perełkę. Mowa o Letniej Akademii Filmowej w Zwierzyńcu, która w tym roku miała swoją 16. edycję (dla mnie wyjątkową - tu wyjaśnienie dla wszystkich niezorientowanych: https://www.facebook.com/prelegenci)

A poniżej #5 filmów, które na LAFie, zwróciły moją szczególną uwagę: 


"Coś za mną chodzi" / "It Follows" (2014)
Horror - niehorror, z ogromną ilością tropów i interpretacji. Opuszczone i zrujnowane Detroit, śmiertelne zagrożenie przenoszone drogą płciową, trudna do określenia dekada, pełna niespodzianek praca kamery i wszechobecne symbole upadającego kapitalizmu.


"Plemię" / "Plemya" (2014)
Formalny eksperyment (film w języku migowym) udał się i zniszczył nam psychikę. Brutalność życia na dzikiej Ukrainie zmusza do powrotu do plemienności. 

"Gołąb przysiadł na gałęzi i rozmyśla o istnieniu"
"En Duva satt på en gren och funderade på tillvaron" (2014)
Choć nadal nie znam sekretów szwedzkiej duszy, to autorskie kino Roya Anderssona przekonuje mnie o wyjątkowości naszych zamorskich sąsiadów. "Gołębia.." zaludniają pozbawione emocji kukły żyjące w szarym, pełnym smutnego humoru świecie, które ogląda się nieco monotonnie, lecz z nieukrywanym zainteresowaniem. 


"Wyspa kukurydzy" / "Simindis Kundzuli" (2014)

Ogarnięte niekończącą się wojną pogranicze gruzińsko-abchaskie i odwieczna walka człowieka z naturą. Krajobrazy i zdjęcia wystarczają, twórcy mogliby całkowicie zrezygnować ze słów, które w tych okolicznościach przyrody brzmią wyjątkowo obco. 

"Biały Bóg" / "Fehér isten" (2014)
Nadrobiłam zaległości i zachwyciłam się filmem Węgra Kornela Mundruczo, który nie jest pewny, czy wszystkie psy idą do nieba. 

wtorek, 4 sierpnia 2015

"Magic Mike XXL"

Wyobraźcie sobie, że chcecie oglądnąć film porno, a dostajecie film początkującego reżysera, który nieudolnie naśladuje Ingmara Bergmana. To właśnie zdarzyło mi się w przypadku drugiej odsłony przygód grupy striptizerów - Magic Mike XXL


Już się tłumaczę z tego nieco ryzykownego i wyolbrzymionego porównania. Oglądanie Magic Mike'a w roku 2012 było znakomitą rozrywką, w której niezły scenariusz szedł w parze z niezaprzeczalną przyjemnością wizualną, a kokainowa charyzma Matthew McConaughey idealnie dopełniała siermiężnego Channinga Tatuma.


W pierwszej części, przypuszczalnie dzięki reżyserowi filmu - doświadczonemu niemalże w każdym gatunku Stevenowi Soderberghowi - zagrało wszystko. Brokat tajemniczo mienił się w świetle reflektorów, a wysportowane męskie ciała zachwycały i fascynowały. Natomiast w Magic Mike'u XXL nie zagrało nic. 


Taneczne-erotyczne show, jakim był Magic Mike, przerodził się w sequelu w smutny film o życiowych niepowodzeniach, wypełniony dłużącymi się rozmowami o niczym, rodem z mumblecore. Podstarzali striptizerzy, przypomnający Mickey'a Rourke'a w Zapaśniku, marzą o miłości i stabilnym życiu rodzinnym. Jest jeszcze smutniej, gdy panowie na swojej drodze spotykają gromadę sfrustrowanych i bogatych gospodyń domowych pod wodzą przerażającej Andie MacDowell, które przy butelce drogiego wina narzekają na oziębłość wiecznie zajętych mężów. Całość pogrąża dodatkowo wyciszona i zdrewniała Jada Pinkett Smith w roli właścicielki luksusowego domu uciech. 


Tanecznych (i rozbieranych) scen, jest w Magic Mike'u XXL jak na lekarstwo, a każda bardziej atrakcyjna sekwencja muzyczna jest bardzo szybko urywana. Zwykle nie narzekam na aspekty techniczne filmów, takie jak zdjęcia czy montaż, gdyż moje amatorskie oko nie jest w stanie wychwycić wszystkich subtelności techniki filmowania. Tym razem jednak zrobię wyjątek - zdjęcia w Magic Mike'u XXL wołają o pomstę do nieba, a sposób kadrowania i długość ujęć przywodzą na myśl podchmielonych autorów weselnych wideo-relacji.


Powtórzę to jeszcze raz - Magic Mike XXL to moje osobiste ROZCZAROWANIE ROKU.

niedziela, 2 sierpnia 2015

"Idol" / "Danny Collins"

Szukając wyciszenia po dwóch tygodniach spędzonych w lesie na obozie harcerskim trafiłam na przedpołudniowy seans do Kina pod Baranami. Będąc jedynym (!) widzem w sali, mogłam spokojnie rozłożyć się na dowolnej ilości foteli, zajadać ciasteczka muesli by Piekarnia Buczek i bezkarnie upajać się docierającym do mnie ciągiem obrazów.


Wybrałam film Idol przede wszystkim ze względu na odtwórcę głównej roli - sędziwego Ala Pacino, który mimo swojego wieku ani na chwilę nie zwalnia i kontynuuje swoją karierę grając w kilku filmach rocznie. W Idolu przechodzi samego siebie, stając się własną karykaturą, co jednak najdziwniejsze, jest to karykatura absolutnie strawialna (tysiąc razy bardziej niż podobna rola Michaela Douglasa w okropnym Wielkim Liberace, którego pomimo wielkich wysiłków nie jestem w stanie wyrzucić z pomięci).


Danny Collins (Al Pacino) jest sławnym piosenkarzem, który od wielu lat odcina kupony od swojej dawnej twórczości wydając kolejne składanki "The Best of..." i śpiewając na koncertach te same trywialne piosenki bez treści. Wszystko zmienia się, gdy artysta otrzymuje w prezencie urodzinowym od swojego agenta i przyjaciela, Franka Grubmana (Christopher Plummer) list, który przed laty napisał do niego sam John Lennon. Danny obiecuje skończyć z dotychczasowym hedonistycznym stylem życia i postanawia odnaleźć jedynego syna, z którym nigdy nie utrzymywał kontaktu.


Idol pomimo miejscami nieznośnego melodramatyzmu zachwyca rolą Pacino i sympatyczną kreacją Annette Bening, zaskakuje niekonwencjonalnymi zwrotami akcji i okazuje się być pogodną rozrywką, idealną dla rozleniwionych letnim słońcem umysłów. Wielki plus za wyjątkowo zgrabne zakończenie!